POD LUPĄ: Organizacje wobec pandemii. Jakub Wygnański: Pedagogika potopu [Wywiad]
– Jeśli koszt naszego przetrwania będzie oznaczał zgodę na skrajną niesprawiedliwość, nieczułość, porzucenie słabszych, to ów moment odrodzenia, wyjścia na powierzchnię będzie zatruty – mówi Jakub Wygnański.
Estera Flieger: Jesteś w stanie porównać obecną sytuację do jakiejkolwiek innej?
Jakub Wygnański: – Nie. Za mojej pamięci to się nie zdarzyło. Teraz stoimy w obliczu dwóch kryzysów jednocześnie: humanitarnego i praworządności. Niebezpiecznie się łączą: jak ogień i tlen. Chaos, jeśli nie opanujemy go własnymi siłami w oparciu o współdziałanie i troskę o siebie, zamieni się w anarchię, walkę egoizmów, a to będzie w konsekwencji zaproszeniem dla autorytaryzmu, a nawet dyktatury. Są chętni, żeby z tego skorzystać.
Więc precyzyjna odpowiedź na Twoje pytanie jest taka, że ja sam nie pamiętam podobnej sytuacji, ale fatalny i powtarzalny cykl: demokracja – kryzys – chaos – dyktatura jest historycznie dobrze znany.
Ale to nie jest tak, że kompletnie nic mi się nie przypomina. Pamiętam owszem taki moment w pewnym aspekcie podobny do tego, co dzieje się teraz – chodzi wyłącznie o wymiar humanitarny i to na ograniczonym terytorium. Pamiętam mianowicie mobilizację podczas powodzi w 1997 roku na Dolnym Śląsku. To był moment założycielski dla samoorganizacji społecznej – pierwszy od początku transformacji. To był dowód na istnienie społeczeństwa obywatelskiego i to nie tego „teoretycznego” z rozważań politologów, ale realnego zdolnego do działania – jednocześnie wrażliwego i umięśnionego.
Rząd w 1997 roku w dużej mierze okazał się jeśli nie bezsilny, to z pewnością niewystarczający. Olbrzymią rolę w tych dniach odegrała społeczna mobilizacja i sprawnie działający samorząd (a to nie to samo co rząd). Poza organizacjami, podobnie zresztą jak teraz, masowo pojawili się po prostu obywatele, którzy na chwilę porzucili swoje zajęcia i ruszyli z pomocą. To była wielka lekcja społecznej mobilizacji, ważna nauczka. Zresztą to słowo "nauczka" ma wielkie znaczenie – nauczka to rodzaj nauki osiągniętej dużym kosztem.
To co spotyka nas teraz oznacza nieuchronnie koszt, stratę i ból. Musimy wierzyć i działać tak, żeby mimo wszystko po drugiej stronie równania pojawiły się jakieś pożytki. Choćby zwiększona odporność na kolejne wyzwania. A to ważne, bo to, czego jesteśmy świadkami to prawdopodobne "tylko" próba generalna.
Przed czym?
– Moim zdaniem to nie jest najgorszy kryzys. Przyjdą kolejne podobnej natury: susza, drożyzna, fala upałów, kolejna epidemia, recesja, bezrobocie. Właściwie powinniśmy się przyzwyczaić do swoistej "permanencji" kryzysów. Wierzę, że w ich obliczu umiemy wykazać się solidarnością, a nie przyjmować postawę, że przetrwają najsilniejsi. Jestem pełen obaw, czy sprostamy temu wyzwaniu, ale nie mamy chyba innego wyjścia niż próbować.
Prof. Dariusz Stola powiedział niedawno w rozmowie z Oko.press, że najważniejsze będą te pierwsze lata po pandemii. I że choć mówimy, że świat się zmieni, to wcale nie aż tak i na pewno nie wszystko.
– Wydaje mi się, że to będzie doświadczenie pokoleniowe, które podzieli czas na przed i po. Na pewno jakoś z tego wyjdziemy. Zawsze w końcu „jakoś” wychodzimy… Ale nie jest bez znaczenia, jak to się odbędzie. Jakie będą koszty? Jak dużo gotowi jesteśmy poświęcić, by przetrwać?
Jeśli koszt naszego przetrwania będzie oznaczał zgodę na skrajną niesprawiedliwość, nieczułość, porzucenie słabszych, to ów moment odrodzenia, wyjścia na powierzchnię będzie zatruty.
Będziemy starali się to przemilczeć, zapomnieć, ale to zawsze wróci i fundamenty budowy czegoś nowego będą od początku krzywe i kruche.
To bardzo szczególny moment. Stykają się dwa – wydawałoby się sprzeczne – przekonania. Jedno dotyczy niezmienności i nieuchronności, a drugie to poniekąd odwrotne przekonanie, że wszystko będzie nieuchronnie inne. Zgodnie z pierwszym jeszcze niedawno traktowaliśmy historię jako "skończoną", jako bezalternatywną już to poprzez idealistyczną iluzję końca historii, już to poprzez fatalistyczne przekonania o tym, że nic nie da się zmienić – że wszystko jest zaprogramowane ku katastrofie, że jesteśmy poza "punktem powrotu". że to "koniec czasów".
Z drugiej strony dość boleśnie doświadczamy właśnie, że wszystko może się zmienić, że nasze plany biorą w łeb i dzieje się to bardzo szybko i to nas przeraża, ale też daje nadzieję, że będziemy mądrzejsi, że to jest unikalna szansa, może nawet jakiś "reset". że może jakoś to inaczej urządzimy, że choć „boli”, to może to, co było nie było bez wad, skoro okazało się tak kruche, może nawet było przyczyną sytuacji, w której się znaleźliśmy? Jak widać potrafimy np. żyć bez odległych podróży, możemy więcej pracować z domu. Odkrywamy, że krytyczne "zawody" dla funkcjonowania społecznego to te, które od dawna były dla nas „niewidzialne”, a czasem wręcz pogardzane. Wiemy już, że łatwiej damy sobie radę bez bankierów, speców od reklamy czy nawet celebrytów niż bez opiekunów, sklepowych, sanitariuszy itd.
To specyficzna "pedagogika potopu", która jednocześnie niszczy i oczyszcza. W greckiej tradycji kataklismos – to powtarzający się potop, po którym przychodzi nowe, świeże, lepsze. Na Cyprze (nie bez znaczenia, że to wyspa) do dziś, co roku obchodzone jest w tradycji prawosławnej święto pięćdziesiątnicy (to, co katolicy obchodzą jako Święto Zesłania Ducha Świętego) właśnie jako kataklismos, jako "festiwal potopu". To święto radosne.
Ważne jednak, żeby nie wrócić dokładnie do tego samego punktu.
Byłoby nieszczęściem znaleźć się w punkcie wyjścia, od którego powtórzy się to samo, z tym samym złym skutkiem. Życie w takiej pętli wiecznych powrotów to rodzaj przekleństwa i kary.
To wyrok, który spotyka Syzyfa, który choć bardzo się stara, jego wysiłki kończą się fatalnie. Zresztą to nie wysiłek mięśni, nie ciężar głazu jest jego karą, ale to, że bez końca ma nadzieję i zawsze spotyka go zawód.
Oczywiście chcemy, żeby "to się skończyło". Tęsknimy za spacerami, za bliskością, za "normalnością". Rodzi się jednak pytanie o to, co znaczy normalność? Tu bardzo przydatne jest pojęcie użyte przez Fromma, a mianowicie „patologicznej normalności”. Jego istotą jest pomieszanie normy jako pojęcia statystycznego (tak robią wszyscy, tak jest) od normy w ujęciu normatywnym (jak powinno być).
No więc wydaje mi się, że wiele ze sposobów naszego dotychczasowego urządzenia świata i relacji międzyludzkich kwalifikuje się, jak sądzę, jako patologiczna norma.
I zupełnie nic nie drgnie?
– Niekoniecznie. Nagle może się okazać (a historia zna wiele takich przykładów), że to, co w owym głębszym sensie normalne, a zatem prawe, dobre było praktykowane i chronione przez różnego rodzaju osoby i instytucje, które są postrzegane jako "dewianci", podążających inną, węższą ścieżką. Bywa, że takich "dewiantów" obawiamy się. Zdarza się także, że ich podziwiamy, a w każdym razie uważamy za niegroźnych "bożych szaleńców". Sektor pozarządowy był i jest azylem dla takich osób. Być może niektóre z ich przekonań i praktyk będą niebawem przedmiotem szerszego życzliwego zainteresowania…
Może mieli rację twierdząc, że kapitał społeczny może być ważniejszy niż materialny, że solidarność jest często lepsza niż rywalizacja, że można mieć mniej rzeczy, a jednocześnie być bardziej szczęśliwym, że można nie mieć na własność, a mieć wspólnie itd.
Może powstaną nowe "skrypty społeczne". Jeszcze kilka lat temu barter, banki czasu, naprawialnie, wymiany usług były postrzegane jako lewicowe fanaberie (nota bene lewica nie ma monopolu na takie „wariactwa”). To zresztą nie są wcale nowe rzeczy. To są jakby retro innowacje. To wszystko – w szczególności "wzajemność", wymiana jest znacznie, znacznie starsze niż wynalazek wolnego rynku. Każdy z nich ma swoje zalety i wady, ale nasze "ukąszenie" rynkiem zaszło za daleko.
Może przyjdzie opamiętanie. Taki cykl "powrotu" do innych reguł można było np. obserwować w czasie kryzysu ekonomicznego w Grecji ponad dziesięć lat temu. Nie był to wynik mody, ale konieczności. Może to zdarzyć się i w Polsce, bo może się okazać, że niebawem ludziom po prostu zabraknie pieniędzy. Wtedy będziemy być może szukać różnych form wymiany na zasadzie: ja umiem coś uszyć, naprawić zlew, a ty potrafisz udzielić korepetycji moim dzieciom. Może zobaczymy, że warto kupować razem, troszczyć się o dobro wspólne, inwestować nie w sprzęt i przedmioty, ale w relacje, bo na końcu to one dają rodzaj prawdziwej asekuracji. Mogę to sobie wyobrazić.
A III sektor w tym wszystkim? Ma jakąkolwiek sprawczość? Z badań Stowarzyszenia Klon/Jawor wynika, że większość zawiesiła swoją działalność.
Wszyscy jesteśmy w tarapatach. Organizacje okazały się kruche – nie wszystkie, ale istotna ich część. Myślę, że skoro już poruszam się w "wodnych" metaforach, to mogę powiedzieć, że uderzył w nas wszystkich sztorm .
Dla jednych to oznacza, że muszą bardzo umiejętnie nawigować, walczyć z falą – podjąć wyzwanie, niektórzy rzucą się na pomoc innym. Kolejni, jeśli pozwala im na to konstrukcja, postarają się przeczekać w głębinie, wrócić do portu, ustawić się w dryfie, ale generalnie schronić się. Inni są dość duzi, żeby oprzeć się falom, jeszcze inni niestety zatoną.
W jakimś sensie najtrudniej będzie chyba przetrwać średnim. Niektóre małe organizacje potrafią hibernować działania i przeczekać, bardzo duże przez jakiś czas mają rezerwy. Średnim, szczególnie tym, które prowadziły regularne działania, usługi, instytucje, zatrudniały ludzi, będzie najtrudniej. Trzeba je ratować.
Ta kruchość to nie jest ich wina. Od dawna sektor pozarządowy jest w stanie instytucjonalnego prekariatu. Organizacje w znakomitej większości nie mają rezerw, żyją z dnia na dzień. Ekonomia społeczna i środki przeznaczone na jej rozwój zostały sztucznie zawężone do jednego wyłącznie aspektu – wspomaganego zatrudnienia. To gruby błąd. W moim przekonaniu istotą ekonomii społecznej winna być troska o ekonomiczną samodzielność nie tylko osób, ale także instytucji i wspólnot lokalnych – z tymi jest coraz gorzej.
Bardzo boleśnie widać to właśnie teraz. Sektor, który powinien rzucić się na pomoc potrzebującym, w dużej mierze sam potrzebuje pomocy. W trudnej sytuacji znalazły się te organizacje, które są zakładami pracy i dostarczają usług, bo duża część ich diety pochodziła z transferów publicznych.
Dieta wielu organizacji jest „jednoskładnikowa”, ograniczona do środków publicznych. W ten sposób sektor zamienił się częściowo w rodzaj dodatku (i to gorzej wynagradzanego i bardzo niestabilnego) do strefy budżetowej. Niestety w większości wypadków ucierpi jako pierwszy. Samorządy, które podlegają olbrzymim obciążeniom (w tym, także na skutek celowego ich osłabiania ze strony rządu) są i będą w wielkich tarapatach. Samorząd zapewne, jeśli będzie musiał wybierać, gdzie ciąć (a będzie musiał wybierać), zadecyduje, że jako jedne z pierwszych zostaną obcięte wydatki zewnętrzne – w tym dotacje. Wiele samorządów zrobi to z wielkim żalem, ale skoncentruje się na własnych pracownikach i własnych instytucjach (nawet gdyby były droższe).
W tej sytuacji szczególnie doceniam te samorządy np. w Gdyni i Dąbrowie Górniczej i zapewne wiele innych, które traktują NGO-sy jako część ekosystemu, a nie pierwsze, co trzeba wyrzucić za burtę. Byłoby wspaniale, gdyby władze samorządowe w tym czasie zobaczyły, jak ważne jest inwestowanie w trwałość organizacji właśnie dlatego, żeby w trudnych momentach móc na nich polegać. Jak w tej bajce o trzech świnkach i wilku – III sektor powinien być tak roztropny jest trzecia świnka – budować z cegły. Od lat niestety żyjemy raczej w namiotach, słomianych chatkach, które można łatwo zdmuchnąć…
Aż tak źle?
– Na placu boju są obecnie harcerze, strażacy, banki żywności, pojedyncze parafie, trochę fundacji (w tym oczywiście WOŚP), trochę lokalnych organizacji. Nie mam dokładanych danych w tej sprawie, ale z pewnością dobrze byłoby, żeby jak najwięcej organizacji mogło włączyć się w działania pomocowe. Zresztą tu nie chodzi tylko o najbliższe tygodnie.
Potrzebna będzie olbrzymia mobilizacja później – choćby dlatego, że z sytuacji "rynku pracy pracownika" być może bardzo szybko wrócimy do dwucyfrowego bezrobocia.
Dla wielu organizacji znajdzie się robota. Powinniśmy zbierać siły.
Widoczna jest też fala spontanicznej aktywności – np. przedsiębiorców, osób szyjących maseczki – takie pospolite ruszenie. To są ludzie, którzy podobnie jak ci w 1997 roku, często nie mieli wiele wspólnego z sektorem pozarządowym. Po prostu ruszyli z pomocą. Ich aktywność jest imponująca. Dobrze, żeby została utrzymana dłużej. Może zechcą włożyć część swojej energii także w organizacje społeczne.
W bardzo trudnym położeniu znalazły się organizacje, które patrzą władzy na ręce. Ich rola jest chyba ważniejsza niż kiedykolwiek. Teraz władza sięga po więcej. Często dzieje się tak za przyzwoleniem obywateli, którzy w sytuacji nadzwyczajnej gotowi są udzielać władzy nadzwyczajnych uprawnień. Trzeba pilnować, żeby nie korzystała z niej w nadmiarze.
Polacy na wszystko się teraz zrzucają, łącznie z gaszeniem pożaru w Biebrzańskim Parku Narodowym.
– Tak, możemy liczyć na ofiarność publiczną, ale mimo tego ciągle powinniśmy wspierać rozwój filantropii (powtórzmy 1% to nie jest filantropia), bo będziemy jej teraz potrzebować bardziej niż poprzednio. Jednocześnie, może to być obecnie trudniejsze, bo ludzie bardzo skrupulatnie będą gospodarować swoimi zasobami. Owszem, jesteśmy szczodrzy w filantropii „impulsywnej i incydentalnej” (jest do tego teraz dużo okazji). Mam jednak nadzieję, że sytuacja, której doświadczamy, pomoże nam uzupełnić to o filantropię „planowaną i długodystansową”. Chodzi o to, żeby traktować ją właśnie jako wynik roztropnego gospodarowania zasobami. Mam nadzieję, że powstanie więcej (szczególnie lokalnie) nowych instytucji filantropijnych łączących zasoby osób prywatnych, firm i samorządu. Doświadczenie deficytu poniekąd zmusi nas do tego, żeby łączyć to, co mamy i mądrze się tym dzielić.
W zaistniałej sytuacji, kiedy musimy sobie pomagać, wiele rządów poszerzyło rodzaj zachęt filantropijnych (nawet np. Chiny). W propozycjach tzw. tarczy w Polsce owszem, także pojawiły się pewne pomysły. Rząd np. zaoferował bardzo atrakcyjne ulgi dla darowizn pieniędzy i towarów zarówno dla osób, jak i instytucji (od podatku można odliczyć nawet do 200% wartości). Niestety mogą być one przekazywane tylko na trzy rodzaje instytucji wśród nich dwie agendy rządowe i szpitale z listy NFZ. Byłoby wspaniale, gdyby obejmowało to również np. domy dziecka, DPS i organizacje społeczne zaangażowane w pomoc i mierzące się z konsekwencjami kryzysu.
Jakub Wygnański – socjolog, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego, w latach 2002-2003 stypendysta Yale Univeristy. Współorganizator III sektora w Polsce. W latach 80. działacz "Solidarności" i Komitetów Obywatelskich. Uczestnik obrad Okrągłego Stołu. Prezes Pracowni Badań i Innowacji Społecznych "Stocznia". Członek Stowarzyszenia Ashoka (Międzynarodowa Organizacja Innowatorów Społecznych). Współtwórca m.in. Stowarzyszenia na rzecz Forum Inicjatyw Pozarządowych oraz Banku Danych o Organizacjach Pozarządowych Klon/Jawor. Współpracował m.in. z Polską Akcją Humanitarną, Fundacją im. Stefana Batorego oraz Fundacją Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych. Członek Rady Działalności Pożytku Publicznego pierwszej, trzeciej i czwartej kadencji.
POD LUPĄ to cykl portalu ngo.pl i Badań Klon/Jawor, w którym bierzemy na warsztat wybrane zagadnienie dotyczące życia organizacji społecznych i przyglądamy mu się z różnych stron. Już wkrótce przedstawimy kolejne materiały, w których przyjrzymy się, co zmieniła i co zmieni pandemia w funkcjonowaniu organizacji.
Komentuj z nami świat! Czekamy na Wasze opinie i felietony (maks. 4500 znaków plus zdjęcie) przesyłane na adres: redakcja@portal.ngo.pl
Źródło: informacja własna ngo.pl
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.