Tomasz Markiewka: PiS bardzo dobrze rozpoznał, że ludzie są wkurzeni [Wywiad]
– Nie okazaliśmy szacunku i zrozumienia ludziom, dla których pierwsze lata transformacji były bardzo trudne – zresztą dla części z nich III RP nadal nie jest łatwym miejscem do życia – z dr. Tomaszem Markiewką rozmawiamy o książce „Gniew”.
Estera Flieger: „Prezydent Polski dzisiaj może być wybrany głosami ludzi środowiska wiejskiego, głosami emerytów i ludzi z podstawowym wykształceniem. To chyba trochę dziwne w tak pięknym i rozwijającym się kraju jak nasza Polska” - napisał Zbigniew Boniek, prezes PZPN, na Twitterze. Dziennikarz i publicysta „Wyborczej” Paweł Wroński, również na Twitterze, stwierdził, że miasta, w których wygrywał Rafał Trzaskowski są porządne, te zaś gdzie Andrzej Duda - nie. Jego wpisy pokazały „Wiadomości”, które oglądają miliony widzów. Komentatorzy szybko znaleźli wytłumaczenie dla wyników pierwszej tury: jak zawsze wina wyborców, którzy są gorsi, bo niewykształceni i ze wsi.
Dr Tomasz Markiewka: –Zamiast zadać sobie pytanie o systemowe przyczyny popularności PiS, szuka się uproszczonych wyjaśnień, że to wina wyborców tej partii. Nie dość, że nietrafionych, to przeciwskutecznych, bo jak Pani zauważyła, „Wiadomości” chętnie to podchwytują i wykorzystują do mobilizowania wyborców partii rządzącej.
Z drugiej strony politycy PiS gardzą osobami wykształconymi, obniżając autorytet nauki, co w czasach negowania katastrofy klimatycznej i ruchu antyszczepionkowego jest zgubne: prezydent Andrzej Duda mówił, że nie będzie słuchał profesorów prawa, a wiceminister Janusz Kowalski z dumą oznajmił, że ma ich „w nosie”. O „Wiadomościach” nie wspominając: każdego dnia o 19:30 ekipa TVP organizuje seans pogardy i nienawiści.
– Prawda, ale narracja opozycji opiera się na tym, że jest lepsza niż PiS, więc kiedy zaczyna grać w tę samą grę, zamiast pozyskiwać nowych wyborców, część zniechęca. Choć nie ma znaku równości między TVP a opiniami wygłaszanymi na Twitterze, to jaka to pociecha, skoro ta taktyka obrażania zniechęca ludzi do opozycji?
Ale Rafał Trzaskowski przyjął zupełnie inną retorykę: zerwał z tym co Marcin Duma, szef Instytutu IBRIS, nazwał „hardkorowym antypisem”. To bardzo dobry ruch.
– Zauważyłem inną, ciekawą tendencję na początku jego kampanii. Od lat istnieje rozdźwięk pomiędzy politykami Platformy Obywatelskiej a emocjami jej żelaznego elektoratu. Platforma od czasów Donalda Tuska mówi o polityce miłości: łączenia i kompromisu. Ale kiedy spojrzy się na jej najwierniejszych wyborców, to jest w nich dużo gniewu. Rafał Trzaskowski rozpoznał, że to podstawowa emocja jego elektoratu, startując pod hasłem „Mamy dość”. I zamiast na obrażanie tych, którzy oddają głos na PiS, próbował ukierunkować ten gniew na walkę o zwycięstwo i przemodelowanie państwa.
Główną tezą mojej książki jest to, że gniew można kierować w dobrą lub złą stronę.
Kiedy politycy lekceważą gniew, robią pierwszy krok w tę złą stronę, bo nie zapewniają mu sensownego ujścia. I mamy wtedy na przykład obrażanie elektoratu PiS-u, które nie dość, że jałowe, to szkodliwe, bo wyborcy PiS-u zapamiętają to na długie lata.
PiS jest partią gniewu?
–Tak. Bardzo dobrze rozpoznał, że ludzie są wkurzeni. Dlatego PiS był przez ostatnie lata krok przed Platformą. Wiele osób wyśmiewało hasło o „Polsce w ruinie”, mnie również do pewnego stopnia ono bawiło – było przesadzone, momentami wręcz autoparodystyczne. Ale dobrze oddawało odczucia części społeczeństwa: ich Polska – to co widzieli dookoła siebie, w czym uczestniczyli na co dzień – była faktycznie zrujnowana. Walczono z tą narracją w nieporadny sposób –pokazując zdjęcia wyremontowanych dworców i marketów, ale jeśli ktoś zarabiał marne pieniądze, to zdjęcie ładnego sklepu go nie pocieszało. PiS trafił w tę emocję, a druga strona ją całkowicie zlekceważyła. Problem polega na tym, że PiS nie ukierunkowuje gniewu w pozytywną stronę – poza nielicznymi wyjątkami, np. programem 500+, o którego skutkach można dyskutować, ale był on próbą rozwiązania realnego problemu – ubóstwa, badania pokazują, że do pewnego stopnia udaną. Niestety w polityce PiS są też najgorsze elementy narracji radykalnej prawicy: na przykład szczucie na mniejszości – imigrantów czy osoby LGBT+. PiS zrobił więc pierwszy krok – rozpoznał gniew, ale nie jest zdolny zrobić drugiego, a więc pozytywnie go ukierunkować, wręcz przeciwnie – napuszcza społeczeństwo na mniejszościowe grupy. Pewien optymizm budzi to, że samo szczucie nie wystarczyłoby PiS do zwycięstwa, więc musiał dołożyć 500 plus, co pokazuje, że jednak na samym gniewie negatywnym nie da się w Polsce wygrywać wyborów. I jest to lekcja dla opozycji: zamiast narzekania na elektorat PiS, lepiej proponować rozwiązania korzystne dla społeczeństwa.
Pisze Pan w książce: „(…) dla pewnego rodzaju polityków gniew może być atrakcyjniejszym opakowaniem wyborczym niż uśmiech”. To poza Andrzeja Dudy - mówi głośno, wręcz krzyczy, jak w wystąpieniu, którego słuchałam przed naszą rozmową o tym, że za rządów koalicji PO-PSL Polska była rozkradana, „zwijana”. Sporo pisze Pan o Andrzeju Lepperze - zaczynam widzieć pewne podobieństwa.
–Andrzej Duda z jednej strony zabiega o głosy żelaznego elektoratu, z drugiej próbuje pozyskać nowych wyborców lub zdemobilizować część tych, którzy głosują na jego kontrkandydata, dlatego jednego dnia przywdziewa maskę zagniewanego człowieka, drugiego zgrywa miłego druha. Patrząc jednak szerzej, partia rządząca sporo zapożyczyła od Andrzeja Leppera. Jeszcze 15 lat temu PiS stosunkowo rzadko oskarżał elity o pogardę dla ludu, bo sam był uważany za część solidarnościowego establishmentu. Dopiero kiedy Samoobrona pożegnała się z Sejmem, PiS schylił się po jej wyborców, pożyczając sobie Lepperowską retorykę. I to kolejna lekcja dla opozycji: wielu przyjęło z ulgą, że Andrzej Lepper znika z polityki, ale co z tego, skoro został jego wkurzony elektorat?
I podobnie należy myśleć o PiS-ie: problem nie polega tylko na tym, żeby go pokonać, bo nawet jeśli Andrzej Duda przegra wybory prezydenckie, a partia wybory parlamentarne, to zostaje blisko 10 mln ludzi, którzy na nich głosowali. Trzeba mieć na tę grupę wyborców pomysł, przynajmniej na jej część, bo w przeciwnym przypadku przejmie ją inny polityk lub odbije PiS.
Wciąż trwa spór o transformację gospodarczą, której architektem był prof. Leszek Balcerowicz. W książce „Gniew” obala Pan mit, że nie mogła wyglądać inaczej. Jestem z Łodzi, która po 1989 roku mocno oberwała, a wszystko, co przez lata słyszały zostające z dnia na dzień bez pracy włókniarki, to że są słabo wykształcone, powinny wstawać wcześniej i założyć firmę albo że przemiany wymagają ofiar. „Zostajemy włączeni do demokratycznego świata akurat wtedy, gdy na popularności zyskują idee końca historii, polityków-biznesmenów i technokratycznego zarządzania. Warto pamiętać, jak olbrzymi wpływ na historię III RP miał fakt, że transformację ustrojową przechodziliśmy w latach dziewięćdziesiątych XX wieku, a nie na przykład dwadzieścia lat wcześniej” - a więc mogło być inaczej?
– Przede wszystkim rozpoczęliśmy transformację akurat w momencie, kiedy panowało przekonanie, że wolny rynek rozwiąże wszystkie problemy. Nie było żadnej dyskusji o tym, jaki model kapitalizmu chcemy przyjąć, bo panował zachwyt skrajnie wolnorynkowym modelem amerykańskim, który uważano za jedynie słuszny. To wszystko utrudniało dostrzeżenie, że są różne modele kapitalizmu, różne sposoby na uregulowanie relacji między państwem a wolnym rynkiem. Innym problemem był sposób, w jaki tłumaczono reformy społeczeństwu: zgadzam się z Andrzejem Szachajem, że nie tylko pozostawiono wiele osób bez pomocy, ale na dodatek je upokorzono: zarzucano im, że są roszczeniowe czy niezaradne. W niektórych do dziś zostały rany duchowe, bo pamięć o upokorzeniu jest trwała.
Nie okazaliśmy szacunku i zrozumienia ludziom, dla których pierwsze lata transformacji były bardzo trudne – zresztą dla części z nich III RP nadal nie jest łatwym miejscem do życia.
Kilka stron dalej pisze Pan, że „zabrano ludziom język protestu”. Latami udawaliśmy, że wszystko jest w porządku, a transformacja zakończyła się pełnym sukcesem. Krytyka prof. Leszka Balcerowicza odbierana jest jako atak na świętości. To jego opowieść jest wciąż lepiej słyszalna niż łódzkiej włókniarki, wręcz uprzywilejowana. Latami wmawiano wielu, że nie mogą być niezadowoleni. Schylił się po nich PiS.
– Blokowano możliwość wyrażania niezadowolenia, tłumiono gniew. A gniew tłumiony w końcu wybucha, często w najgorszym momencie – znamy to z osobistego doświadczenia. Kiedy zablokujemy społeczeństwu możliwość wyrażania gniewu, to on wróci, im później, tym bardziej destrukcyjne formy może przybrać. To błąd, który do dzisiaj popełniamy. III RP ma swoje sukcesy, ale i porażki, jedne nie powinny przesłaniać drugich. Niestety nie ma przestrzeni do rozmowy na ten temat: ci, którzy podkreślają sukcesy, nie chcą słyszeć o porażkach, a ci którzy mówią o porażkach, są tak wściekli na zamykanie im ust, że nie mają ochoty podkreślać sukcesów.
Każdy może być Billem Gatesem? Albo Jeffem Bezosem? Wystarczy wstawać o szóstej rano i nie jeść awokado, by zostać milionerem? Bo do tego sprowadza się narracja „Załóż firmę”.
–Tę piękną opowieść także zapożyczyliśmy ze Stanów Zjednoczonych. Trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że to nieprawda, która na dodatek prowadzi do frustracji. Badania pokazują, że nasze sukcesy zależą po części od naszego indywidualnego wkładu pracy, a po części od tego, gdzie się urodziliśmy i jakie szanse dostaliśmy. Jeff Bezos dostał od rodziców na start 250 tys. dolarów. Pewnie, nie każdy potrafi wykorzystać taki kapitał, ale nie każdy też startuje z takiego poziomu. Trzeba umieć dostrzec również ten systemowy wymiar problemu. Kiedy Bronisław Komorowski zalecał w 2015 roku: „zmień pracę i weź kredyt”, to spychał odpowiedzialność ze sfery politycznej w sferę prywatną. Nie zauważając, że kiedy problem dotyczy kilkuset tysięcy, a nawet milionów osób, to nie da się go rozwiązać indywidualnymi radami o zamianie pracy i wzięciu kredytu, bo gdzie znajdzie się tyle miejsc pracy i jak ci ludzie spłacą te kredyty?
Kiedy problemy jednostkowe dotyczą milionów ludzi, stają się problemami społecznymi. Bronisławowi Komorowskiemu zabrakło wyobraźni politycznej i społecznej, aby to zrozumieć.
Ale politycy PiS nie są lepsi: Ryszard Czarnecki oznajmił, że pensja nauczyciela jest niewiele niższa od pensji posła, Stanisław Karczewski mówił o pracy dla idei, a Krzysztof Szczerski o tym, że przecież nikt nie każe żyć nauczycielom w celibacie, mogą skorzystać z programu 500+. Z kolei minister rolnictwa Krzysztof Ardanowski zachęca nauczycieli do zbierania truskawek. Jest jeszcze słynne „niech jadą” o młodych lekarzach posłanki Józefy Hrynkiewicz. M.in. przez „Zmień pracę i weź kredyt” Bronisław Komorowski przegrał wybory. Co się zmieniło w Polsce, że wyżej przytoczone wypowiedzi - równie bezczelne, obraźliwe - nie działają w ten sposób?
– To są wypowiedzi tego samego rzędu. PiS ratuje kilka rzeczy, w tym program 500+. Część wyborców – być może decydująca o zwycięstwie – faktycznie myśli „Są równie złymi politykami jak tamci, ale przynajmniej wprowadzili 500+”. Ale to nie wszystko: opozycja i jej sympatycy sama weszła w zastawioną na nią pułapkę. Skutkiem opozycyjnej narracji, że PiS stawia na rozdawnictwo jest to, że trochę na wyrost otrzymuje ona etykietkę partii wrażliwej socjalnie. I ludzie to kupują: mają z tyłu głowy, że PiS to socjal, a Platforma to antysocjal. Politycy Platformy sami pomagają PiS budować taki wizerunek. Dobrze było to widać, kiedy PiS zapowiedział podwyższenie płacy minimalnej: politycy Platformy zamiast powiedzieć, że to nic nowego, bo sami to robili, chodzili po mediach i straszyli, że to socjalizm. Zamiast dekonstruować narrację PiS, pomagali mu budować opowieść o tym, że jest jedyną partią, która chce podnosić płace ludziom.
To jest słynne „komuchowo”, którym straszy Tomasz Lis: rozwiązania już dawno przyjęte na Zachodzie, w który przecież opozycja i jej sympatycy są tak wpatrzeni, to niemalże komunizm.
– Jesteśmy ciągle zapatrzeni w Stany Zjednoczone z lat 80. i 90. Kiedy przysłowiowy Tomasz Lis mówi o tym, że chce iść w kierunku Zachodu, to chodzi mu o Stany Zjednoczone z czasów Ronalda Regana i Georga Busha seniora, czyli o rozwiązania, o których dziś już wiemy, że nie były wcale dobre, bo doprowadziły do głębokiego rozwarstwienia społeczeństwa. Moglibyśmy spojrzeć na Stany krytycznie, wyciągnąć wnioski z ich błędów, a zamiast tego środowisko skupione wokół Platformy patrzy na nie jak na ideał i myli je z Europą, która wygląda zupełnie inaczej.
Tym komuchowem są m.in. godne warunki pracy. Kilka miesięcy temu Internet rozgrzewała dyskusja pokoleniowa, jej temperaturę podwyższało zapożyczone tym razem przez młodszych użytkowników mediów społecznościowych określenie „Ok Boomer” – samo w sobie dyskusyjne, ale ilustrujące frustrację, gniew. I kiedy wielu internautów zwraca uwagę na to, że konieczne są zmiany na rynku – lepsza higiena pracy i walka z uśmiecowieniem oraz dobra polityka mieszkaniowa, to redaktorzy „Liberte!” publikowali w „Wyborczej” teksty, że młodzi są leniwi i roszczeniowi. Widzę paradoks: bo te same salony celebrują sukces „Solidarności”, a przecież rewolucja której dokonała była socjalna: wśród 21 postulatów Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego znalazły się np. wolna sobota i 8-godzinny dzień pracy. Podaje Pan w „Gniewie” dane o uzwiązkowieniu: w kraju, dla którego wolność wywalczył związek zawodowy, jego wskaźnik jest niezwykle niski – to ok. 12 proc. Dla porównania w Danii czy Finlandii – ponad 60 proc. pracowników należy do związków zawodowych.
– Do dziś czcimy sukces wielkiego ruchu związkowego, który miał na sztandarach postulaty socjalne, ale zupełnie je wymazaliśmy z pamięci: została prosta opowieść, że związkowcy walczyli o wolny rynek i kapitalizm.
Polska nie jest tu wyjątkiem: wymazywanie lewicowych postulatów z historii jest powszechne. Służy to stwarzaniu wrażenia, że lewica niczego dobrego nie osiągnęła, przyzwoici ludzie nie mają lewicowych poglądów, a postęp zawdzięczamy tylko prawicy i liberałom.
Martin Luther King był zwolennikiem polityki socjalnej, uważał, że Stany Zjednoczone potrzebują demokratycznego socjalizmu, o którym dziś mówi Bernie Sanders, ale pomija się ten aspekt jego działalności publicznej. Podobnie jest z Nelsonem Mandelą – nie pamięta się, że w jego protestach był komponent socjalny. Georga Orwella cytuje się na antylewicowych memach, a był on przecież zwolennikiem rozważań socjalnych. Polska doskonale się wpisuje w tę tendencję do wymazywania lewicy z własnej historii, powinna wręcz trafić do podręczników jako wzorcowy przykład.
Polskie społeczeństwo jest jednym z najciężej pracujących w Europie. Ale okazuje się, że mimo to, nie wszyscy zostają polskimi Jeffami Bezosami, o czym rozmawialiśmy wcześniej. W ngo.pl sporo miejsca poświęcamy problemowi wypalenia zawodowego i podkreślamy, że to problem miejsca pracy, a nie samego pracownika. Pisze Pan o tym również w swojej książce, biorąc na warsztat zjawisko coachingu.
– To problem nie tylko polskiego społeczeństwa. Gniew spycha się do sfery prywatnej. Mamy mnóstwo ludzi niezadowolonych, wypalonych, którzy nie mogą wyrażać tego w polityce, szukają więc rozwiązań w kulturze coachingu: „Zamiast się gniewać, wykup kurs i uwolnij pozytywną energię”. Tylko że to nie jest rozwiązanie na dłuższą metę, a jedynie próba doładowania się na kolejny miesiąc, byle przetrwać do urlopu. Uczy dostosowywać się do zastanych warunków, zamiast je zmieniać. Zapisanie się do związku zawodowego albo wybranie partii, która chce zmienić prawo pracy, dałoby większą szansę na realną zmianę.
Bardzo dobry wynik w wyborach osiągnął Szymon Hołownia. Zresztą Krzysztof Bosak również całkiem niezły. I z jednej strony pojawiają się głosy, że zdobył aż siedem procent i to bardzo niebezpieczne, a z drugiej, że tylko siedem i nie ma to większego znaczenia. Jego wyborcy to też przecież wkurzona grupa. Czy ten wynik powinien niepokoić?
– Krzysztof Bosak kieruje gniew w destruktywną stronę, to na pewno, zarówno jeśli chodzi o prawa człowieka i budowę społeczeństwa obywatelskiego, jak i gospodarkę. A czy należy się go bać? Janusz Korwin-Mikke miał podobne wzloty, a potem niewiele mu to dawało, to mogłoby uspokajać, ale Krzysztof Bosak jest inteligentniejszy, sprytniejszy. Janusz Korwin-Mikke nie jest w stanie wytrzymać dnia bez powiedzenia czegoś głupiego, Krzysztof Bosak nauczył się ukrywać radykalne postawy i wyrażać je w sposób, który jest strawny dla części klasy średniej. Dlatego ludzie, którzy kalkulują, że to chwilowa sława i można posłużyć się Bosakiem do doraźnych celów wyborczych, nie doceniają tego polityka. Nie jest oczywiście realne, żeby Konfederacja przejęła władzę, ale możemy znaleźć się w sytuacji, w której nie będzie dało się bez niej zbudować rządu.
Jeśli na Konfederację będzie skazany PiS, to można sobie jeszcze tłumaczyć, że to niewiele zmieni, bo już teraz poglądy obu partii są w wielu aspektach zbieżne. Ale co wtedy, kiedy okaże się, że nie poradzi sobie bez niego opozycja? Budowanie pozycji Bosakowi to igranie z ogniem.
Ale nie jest tak, że Lewica ma pretensje do całego świata o tragiczny wynik swojego kandydata i popularność Krzysztofa Bosaka, a sama nie rozpoznała emocji - gniewu - swojego elektoratu? Przecież badania pokazują, że to wyborcy PiS są najbardziej zwróceni przeciw PiS, dlatego też w I turze poparli np. Rafała Trzaskowskiego, bo ma największe szanse pokonać Andrzeja Dudę.
– Lewica ma ogromny problem, to bez wątpienia. Dostrzega duopol i rozpaczliwie stara się zrobić w nim wyłom. Ale ma Pani rację: na dziś podstawową emocją elektoratu Lewicy jest odsunięcie PiS od władzy. I stawaniem okoniem wobec własnych wyborców byłoby nierozważne. Można powiedzieć, że odrzucamy ten elektorat i poszukamy nowego. Ale gdzie? PiS go nie odda, a Lewica nawet nie ma mocny argumentów, by tę grupę wyborców przekonać: bo nawet jeśli część z nich dostrzeże, że lewicowe postulaty socjalne są lepsze, to będący u rządów PiS i tak daje większą gwarancję realizacji czegokolwiek niż kilkuprocentowa lewica. To błędne koło: ludzie nie głosują na Lewicę, bo jest słaba, a jest słaba, bo ludzie na nią nie głosują. Doskonale było to widać na przykładzie Roberta Biedronia: duża część wyborców uciekła do Trzaskowskiego – nie dlatego, że miał lepszy program, ale dlatego, że dawał większą szansę na wygraną. Nie mam pomysłu na to, co Lewica ma zrobić. Wiem tylko, że nie może lekceważyć emocji swojego elektoratu. Ale potrzasku duopolu PiS-u i PO to nie tylko problem Lewicy, lecz każdej innej partii: próbował przełamać duopol Ryszard Petru - dziś Nowoczesna jest częścią Platformy i sądzę, że podobnie będzie z Szymonem Hołownią. Od 15 lat nikt nie znalazł sposobu na to, by wybić się ponad dwie partie rządzące w tym okresie Polską. Po prawej stronie też były próby tworzenia czegoś nowego, ale ci politycy, którzy się na to decydowali, szybko wracali do Jarosława Kaczyńskiego.
Na ile sytuacja, do której doprowadziła pandemia – stoimy w obliczu bezrobocia, kryzysu – jest podobna do tej, po 1989 roku? Pojawił się nawet pomysł zawieszenia kodeksu pracy. A „Wyborcza” opublikowała anonimowy list, w którym przedsiębiorca prosi prof. Leszka Balcerowicza o ponowne chwycenie steru w ręce. Pisze Pan, że w latach 90. ludzie szybko zmęczyli się „Solidarnością” i wojną na górze. W ostatnich miesiącach obserwowaliśmy klepanie kolejnych tarcz na kolanach, bo cała energia kiedy ludzie tracili pracę szła w teatrum wojny PO i PiS o wybory, które pragnę zaznaczyć są sprawą fundamentalną.
– To jest niebezpieczna sytuacja. Po pandemii przyjdzie kryzys, mniejszy lub większy, ale na dłuższą metę będzie potęgować negatywne emocje. Jego skutki mogą być odłożone w czasie – Trump nie przyszedł zaraz po kryzysie, który wybuchł w 2008 roku, a dopiero osiem lat później – bo młyny polityczne potrafią mielić dosyć długo, ale jeżeli nie znajdzie się żadna siła, która zaproponuje systemowe rozwiązania, zagospodarowując w ten sposób gniew, to może pojawić się ktoś jeszcze gorszy od PiS. Istnieje przestrzeń na partię jeszcze bardziej radykalną. Zawieszenie kodeksu pracy czy wdrożenie nowego planu Leszka Balcerowicza byłoby do tego prostą drogą. Jeśli społeczeństwo nie będzie miało żadnej sensownej propozycji, to weźmie jedyną, która zostanie położna na stole. Dlatego politycy muszą zadbać o to, by miało ono realny wybór. Tymczasem ciągle tkwimy mentalnie w latach 90., o czym świadczą przywołane przez Panią pomysły. A świat się od tego czasu zmienił. Nasza wiedza ekonomiczna też jest inna. Jestem w stanie zrozumieć, że ludzie w 1989 roku uwierzyli bezkrytycznie w wolny rynek, ale czemu w 2020 roku wciąż tkwią w przekonaniu, że to remedium na wszystkie bolączki? Dla mnie problemem jest nie to, co robił prof. Balcerowicz w latach 90., choć rozumiem ludzi, którzy mu to pamiętają, lecz jego dzisiejsza postawa: po 30 latach nie jest w stanie zauważyć, ile się w nauce, którą uprawia, zmieniło. To bardzo zły doradca na obecne czasy, obyśmy nie szli więc za jego poradami.
Tomasz S. Markiewka – filozof, publicysta, tłumacz. Wykłada na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Publikuje w "Krytyce Politycznej", Oko.press i "Nowym Obywatelu". W 2017 roku wydał książkę "Język neoliberalizmu". W tym roku nakładem wydawnictwa Czarne ukazała się jego kolejna książka – "Gniew".
Źródło: informacja własna ngo.pl
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.