Oszczędzanie na usługach publicznych to oszczędzanie na demokracji [felieton Markiewki]
Czy w przypadku rzeczy, które zazwyczaj leżą w gestii państwa – jak ochrona zdrowia, transport zbiorowy czy edukacja – wydajność (rozumiana jako zmniejszanie kosztów) jest zawsze taka dobra?
Udzielając wywiadu „Dziennikowi Gazecie Prawnej”), lider największej partii opozycyjnej Borys Budka, na pytanie o to, jaki ma pomysł na uzupełnienie luki w budżecie odpowiedział: „Szykujemy szczegółowe wyliczenia. Na pewno potrzebne będą cięcia w administracji państwowej, w której wydatki zostały w ostatnich latach bardzo rozdmuchane. To także przeniesienie części usług publicznych do organizacji pozarządowych i sektora prywatnego, a więc ograniczenie administracji”.
W wypowiedzi Borysa Budki uderza jedna rzecz. Kiedy proponuje on „przeniesienie części usług publicznych do organizacji pozarządowych i sektora prywatnego, a więc ograniczenie administracji”, to sugeruje, że to dobry sposób na oszczędności w budżecie państwa. W związku z tym powinniśmy zadać dwa pytania. Pierwsze, ściśle finansowe: czy jest na czym oszczędzać? Drugie, ogólniejsze: czy usługi publiczne, i zarządzająca nimi administracja, to są w ogóle rzeczy, które powinny podlegać logice oszczędności?
Co do pierwszego pytania, jak zauważył Jakub Szymczak w OKO.press, Budka proponuje tak naprawdę kontynuację polityki PiS-u. Od 2015 roku odsetek wydatków na administrację w całym budżecie spadł z 4,6% do 4,4%.
Warto też przypomnieć, co pisał w ngo.pl Andrzej Mikołajewski:
wydatki sektora publicznego w Polsce – liczone jako procent całego PKB – są raczej niskie na tle pozostałych krajów Unii Europejskiej. Z wynikiem 41,3% jesteśmy pięć punktów procentowych poniżej średniej unijnej.
Skarbce z napisem „administracja” i „sektor publiczny” nie są więc szczególnie wypełnione. Jeśli Budka chce w nich szukać oszczędności, to za wiele nie znajdzie. Ale problem jest głębszy – i tu przechodzimy do drugiego pytania. Czy w ogóle usługi publiczne i administracja to są dobre miejsca do szukania oszczędności za pomocą cięć i przenoszenia niektórych zadań do sektora prywatnego?
Wydajnie, więc dobrze?
Budka zdaje się odwoływać do popularnego w Polsce mitu, że taniej i wydajniej z pewnymi zadaniami poradzi sobie rynek. Rzeczywistość jest oczywiście o wiele bardziej skomplikowana, o czym wiedzą najlepiej mieszkańcy USA: żaden z krajów rozwiniętych nie ma tak sprywatyzowanego systemu ochrony zdrowia jak Stany Zjednoczone, a jednocześnie amerykański system jest na tle innych państw absurdalnie drogi i skomplikowany.
Nawet kraje, które nie poszły w swoich rynkowych zapędach tak daleko jak USA, potrafią wpaść w tarapaty, jeśli zbyt mocno skręcą w stronę outsourcingu państwowych usług do prywatnych firm. Znana ekonomistka Mariana Mazzucato przestrzega przed skutkami ubocznymi takich decyzji, powołując się na przykład Wielkiej Brytanii w czasie pandemii. Jak pisze w swojej najnowszej książce Mission Economy: „Zamiast skupić się na doszkoleniu pracowników ochrony zdrowia i wykorzystać urzędników państwowych do przeprowadzania testów na COVID-19, jak to zrobiły Niemcy, brytyjski rząd zlecił to zadanie zbieraninie firm konsultingowych”. Doprowadziło to do zwiększenia kosztów, chaosu i niepotrzebnych przestojów w walce z koronawirusem.
Pomińmy na chwilę fakt, że urynkowienie pewnych usług wcale nie musi oznaczać poprawy ich wydajności. I tak napotykamy na jeszcze inny problem. Czy w przypadku rzeczy, które zazwyczaj leżą w gestii państwa – jak ochrona zdrowia, transport zbiorowy czy edukacja – wydajność (rozumiana jako zmniejszanie kosztów) jest zawsze taka dobra?
Na pozór dążenie do wydajności finansowej to mądra rzecz, wręcz obowiązek w przypadku rządu. Problem w tym – wyjaśnia ekonomista Jonathan Aldred – że w przypadku usług publicznych ta wydajność oznacza często, że wszystko trzyma się na styk. Za nic nie przepłaciliśmy, nie mamy nadmiaru personelu, pozbyliśmy się rezerw. Wszystko pięknie, dopóki sprawy idą zgodnie z planem.
Kiedy jednak zdarza się coś nieprzywidzianego, jak pandemia, okazuje się, że działanie „na styk” nie wystarcza. To, co wczoraj wydawało się mądrością, w sytuacji kryzysowej jawi się nagle jako brak wyobraźni.
W Polsce nie musieliśmy zresztą czekać na pandemię, żeby przekonać się o bolesnych skutkach oszczędzania na usługach publicznych. Problem wykluczenia komunikacyjnego, który powstał w wyniku likwidacji kolejnych połączeń kolejowych i autobusowych – doskwiera nam nie od dziś. W końcowym rozrachunku tracimy na tym wszyscy. Bo społeczeństwo, w którym ludzie ze wsi i miasteczek mają problemy z dostaniem się do pracy i muszą w epoce kryzysu klimatycznego zaopatrywać się w prywatne auta, nie jest najmądrzej urządzone.
Ostatecznie ochrona zdrowia, możliwość przemieszczania się czy edukacja to nie są typowo rynkowe towary i nie powinno się ich tak traktować.
To raczej dobra, od których zależy działanie całego społeczeństwa. Jeśli chcemy tworzyć wspólnotę obywateli i obywatelek, dostęp do tych rzeczy musi być powszechny. Nawet jeśli będzie to dużo kosztowało. Oszczędzanie na usługach publicznych, to oszczędzanie na demokracji.
Tomasz S. Markiewka – filozof, wykłada na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Pisuje dla OKO.press, dwutygodnika.com, „Krytyki Politycznej” i „Nowego Obywatela”. Autor książek „Gniew” (2020) i „Język neoliberalizmu” (2017).
Komentuj z nami świat! Czekamy na Wasze opinie i felietony (maks. 4500 znaków plus zdjęcie) przesyłane na adres: redakcja@portal.ngo.pl
Źródło: informacja własna ngo.pl
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.