Im bardziej jesteśmy przekonani o nieuchronnej beznadziei naszych instytucji i prawa, tym mniejszą mamy chęć, by je reformować.
Czasem można odnieść wrażenie, że jedna z ostatnich rzeczy, która łączy Polaków ponad podziałami, to przekonanie, że jest z nami coś nie tak. Inne kraje, inne społeczeństwa mogą mieć sprawną demokrację, prawdziwie – a nie tylko na papierze – progresywny system podatkowy czy jakościowe usługi publiczne, ale my nie bardzo. Jakby gdzieś głęboko w nas tkwił jakiś feler. Kwestią sporną pozostaje tylko gdzie dokładnie. Tu odpowiedź zależy już od preferencji politycznych: jedni wskażą na klasę średnią, też zresztą różnie pojmowaną, inni na niższą, jedni na wyborców tej partii, inni na wyborców tamtej.
A co gdyby zaryzykować rewolucyjną myśl, że my, Polacy, wcale nie jesteśmy tacy najgorsi?
Szklanka do połowy pełna czy pusta?
Wiem, że taka teza wydaje się wyjątkowo ekstrawagancka w czasach koronawirusa. Wystarczy spojrzeć na wskaźnik szczepień. W Polsce zaszczepiło się niespełna 60% społeczeństwa, co stanowi jeden z najgorszych wyników w Europie.
Łatwo w tym wszystkim zapomnieć, że ponad połowa Polaków, a więc większość, jednak się zaszczepiła. Na podobnej zasadzie: patrząc na ludzi nieprzestrzegających różnych reguł związanych z koronawirusem, jak noszenie maseczek w miejscach publicznych, łatwo zapomnieć o wszystkich tych, którzy jednak ich przestrzegają. I robią to pomimo rządu, który od samego początku wysyłał sprzeczne sygnały. Na zmianę trywializował zagrożenie, jak i wzywał nas do najwyższej ostrożności. W początkowych miesiącach pandemii PiS próbował przeforsować wybory prezydenckie, udając, że nic poważnego się nie dzieje, a zaraz potem wzywał nas do zachowania najwyższych środków ostrożności. Do dziś rząd nie ma odwagi podjąć zdecydowanych kroków w sprawie szczepień. Trochę uważa, że powinniśmy się szczepić, a trochę, że niekoniecznie.
To, że przy tak niesprawnej otoczce instytucjonalnej wielu Polaków postępowało mimo wszystko wedle zaleceń ekspertów, pokazuje, że może nie jest z nami aż tak źle.
Niedasizm nasz powszedni
Tylko czy przerzucenie ciężaru oskarżenia z Polaków na instytucje jest szczególną pociechą? Ostatecznie to my te instytucje tworzymy i my wybieramy ludzi, którzy mają na nie największy wpływ. Potrzeba dekad, żeby wypracować odpowiednią kulturę budowania sprawnych instytucji. Do tego momentu „ratuj się kto może”, bo Polska nie będzie działać sprawnie.
Problem z takim podejściem polega na tym, że to samospełniająca się przepowiednia. Im bardziej jesteśmy przekonani o nieuchronnej beznadziei naszych instytucji i prawa, tym mniejszą mamy chęć, by je reformować.
Nie chcę przekonywać naiwnie, że można takie rzeczy zmienić pstryknięciem palca. Historycy od dawna mówią o zjawisku „długiego trwania” – pewne kulturowe postawy, które wpływają między innymi na jakość instytucji, mogą mieć historyczne korzenie sięgające stuleci. Ale to nie zmienia faktu, że takie rzeczy da się zmieniać, a efekty potrafią czasem przychodzić zaskakująco szybko.
Najgorsze, co możemy zrobić, to odwlekać zmiany w oczekiwaniu na ten magiczny moment, gdy będziemy już kulturowo gotowi. Ponieważ nie ma żadnej precyzyjnej definicji „bycia gotowym”, takie podejście pełni funkcję stałego pretekstu do odwlekania potrzebnych zmian. Nie jesteśmy gotowi na europejskie podatki, nie jesteśmy gotowi na europejskie standardy ekologiczne, nie jesteśmy gotowi na europejskie przepisy.
Weźmy dyskusję o przepisach ruchu drogowego. Część osób, na przykład aktywiści miejscy, od lat przekonywało, że należy je zmienić na korzyść pieszych – czyli pójść w tym samym kierunku, co kraje zachodnie. Słyszały w odpowiedzi, że u nas to się nie uda. Jeśli wprowadzimy pierwszeństwo na pasach dla pieszych, to ci zaczną się rzucać z komórkami w dłoniach pod maski samochodów. Słowem, Polska nie jest gotowa. W końcu jednak udało się przeforsować zmianę. I co? Żadnej epidemii rzucania się na samochody nie było, zmniejszyła się za to liczba wypadków na pasach.
Okazało się, że nie istniały żadne głęboko osadzone w Polakach przeszkody, które uniemożliwiałyby nam dostosowanie się do przepisów przypominających europejskie standardy. Wystarczyło tylko te przepisy wprowadzić.
Przy dyskusjach o polskiej beznadziei przypomina mi się zawsze wywiad, którego udzielił Jan Gehl, duński architekt. Duńczycy szczycą się dziś sprawnymi usługami publicznymi, a także miastami, które są konstruowane przede wszystkim dla ludzi, a nie tylko samochodów. Kiedy jednak te rzeczy zaczynano wprowadzać, wcale nie było tak, że naród duński zakrzyknął gremialnie: jesteśmy kulturowo gotowi, dawajcie nam tu więcej ścieżek rowerowych, więcej deptaków, więcej zieleni! Wręcz przeciwnie – wielu uważało, że to nie dla nich, że w Danii to się nie uda. „Jesteśmy Duńczykami, a nie Włochami i nie będziemy przesiadywać w kafejkach pod chmurką, sącząc cappuccino w środku mroźnej zimy” – wspomina Gehl argumenty przeciwników zmian.
Raz jeszcze – to nie znaczy, że w ciągu kilku lat da się zbudować w Polsce drugą Danię.
Możemy jednak albo robić małe kroki w stronę krajów nordyckich, z wysokim poziomem zaufania społecznego i zadowolenia, albo hołdować samospełniającej się przepowiedni, że to nie ma sensu, bo jesteśmy beznadziejni, więc u nas to się nie uda.
Tomasz S. Markiewka – filozof, wykłada na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Pisuje dla OKO.press, dwutygodnika.com, "Krytyki Politycznej” i „Nowego Obywatela”. Autor książek „Gniew” (2020) i „Język neoliberalizmu” (2017).
Źródło: informacja własna
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.