Sviatlana Rasliakova: Ważne, żeby trzymać się razem [wywiad]
– Dokształcam się z dramaterapii. To technika, która wykorzystuje śpiew, taniec, rysunek, improwizację jako to element terapii. Taka praca na metaforach. Pomaga z dystansem dotknąć trudności. W gdyńskich domach sąsiedzkich Przystań chciałabym wprowadzić międzykulturową integrację właśnie poprzez teatr – mówi Sviatlana Rasliakova, Białorusinka od dziesięciu lat mieszkająca w Polsce.
Spotykamy się w jednym z takich centrów – Przystani Opata Hackiego w Gdyni-Leszczynki. To miejsce otwarte dla wszystkich mieszkańców, i przez nich współtworzone – można zgłosić pomysł na zajęcia, a koordynatorzy pomogą je zorganizować. W październikowym rozkładzie jazdy znalazły się m.in. konsultacje z psychologiem, porady prawne, lekcje polskiego dla imigrantów, joga, Strefa Malucha. Wszystko bezpłatne. Zainteresowani mają do dyspozycji większe i mniejsze przestrzenie, kuchnię, ogród społeczny. Właśnie w tym ogrodzie dziś odbędzie się piknik wielokulturowy: ognisko, grill, piosenki, rozmowy. Imprezę koordynuje m.in. Sviatlana.
Aleksandra Kozłowska: – Na czym polega twoja praca tutaj?
Sviatlana Rasliakova: – To działania miękkie. Pomagam włączać imigrantów w życie sąsiedzkie. Choćby poprzez takie wydarzenia, jak dzisiejszy piknik. Przystanie prowadzi Laboratorium Innowacji Społecznych w Gdyni, ja pracuję w każdej z nich. Krótko, bo dopiero od lipca tego roku. Wszystko dopiero się rozkręca. Białorusinom trudno wytłumaczyć, co to jest dom sąsiedzki, bo u nas tego nie ma. Owszem, są różne zajęcia, ale wszystko płatne. A tu za darmo możesz przyjść i napić się kawy. Można też coś wspólnie ugotować… Są kursy polskiego dla obcokrajowców, są spotkania przy kawie, herbacie, joga po rosyjsku… Żeby imigranci mogli się poznać, zobaczyć kto tu mieszka. I żeby poczuli się jak w domu. Przychodzi siedem-dziesięć osób. Bardzo trudno skończyć takie spotkanie. Mówią, że w końcu można porozmawiać po rosyjsku.
Polacy też przychodzą?
– Tak. Bo to jest docelowo skierowane dla lokalnej społeczności. Np. emeryci mają swojego brydża, ale i gry planszowe. Co miesiąc jest inny harmonogram.
Ale współpracę z LIS zaczęłam półtora roku temu. Robiłam pogłębione wywiady na temat tego, jak się mieszka imigrantom w Gdyni. Z czego są zadowoleni, czego brakuje, z jakimi problemami się stykają. Akurat wybuchła pandemia, więc moment był szczególny.
Białorusinów chyba przyjeżdża tu sporo?
– Tak. Najwięcej mamy Ukraińców, potem są Białorusini, Rosjanie.
Sytuacja na Białorusi jest dramatyczna. Reżim. Kraj stał się więzieniem.
– To prawda. Dlatego ludzie wyjeżdżają nagle, z dnia na dzień. Moja mama i ojczym tak właśnie opuścili Białoruś. Oboje byli tam bardzo aktywni. Chodzili na wszystkie marsze, protesty, byli niezależnymi obserwatorami. W marcu służby specjalne przeszukały im całe mieszkanie. Agenci zabrali telefony, komputery. Ojczyma wzięli na przesłuchanie. Gdy wyszedł, zdecydowali z mamą, że trzeba wyjeżdżać.
Często słyszę, że w Polsce będzie albo już jest jak na Białorusi. Nie, nie jest. Do tego Polska ma jeszcze daleko.
Kuzyn mojej mamy skomentował jakieś zdjęcie policjanta w internecie. W ciągu dwóch godzin został zwolniony z pracy, chociaż w tym zakładzie przepracował 27 lat. Gdzie indziej pracy już nie znajdzie. Sprawa karna – dostanie albo wyrok, albo obóz pracy. Ewentualnie areszt domowy.
Ubiegłoroczne protesty dały tyle nadziei… Także nam.
– Tak. Też ją czułam. Ale też doświadczyłam wielkiej bezradności. Siedziałam bezpiecznie tutaj, wiedząc, że tam ludzie są bici, torturowani, więzieni. Płakałam z bezsilności. Teraz już nie ma szans na rewolucję.
Wszyscy niezależni dziennikarze siedzą w więzieniu, media zamknięte. Tak samo organizacje pozarządowe.
Żaden Roman Protasiewicz niczego już nie napisze.
– Nie. Nikt nie wie, co się z nim dzieje. A znam go osobiście, tym bardziej mnie to boli. Ludzie boją się iść do sklepu, bo nie wiedzą, czy wrócą. Wystarczy, że założysz czerwoną kurtkę i mogą cię zatrzymać. Bo biały, czerwony i biały to kolory białoruskiej flagi. Flagi wolnej Białorusi.
Do tego tragedia uchodźców na granicy z Polską. Ohydna gra ludźmi, w której Polska, tak jak Łukaszenka, zachowuje się haniebnie.
– Łukaszenkę wspiera Rosja. Białorusinom pozostaje więc albo życie w bańce: stanowisko, praca, żadnego angażowania się, weekendowe wyjazdy na działkę, albo emigracja.
Tak jak w twoim przypadku. Skąd dokładnie pochodzisz?
– Jestem z Mohylewa. To miasto niedaleko granicy z Rosją. Urodziłam się zresztą w Rosji, w Jelcu, w pobliżu Woroneża. Mój tata był Rosjaninem. Natomiast rodzina ze strony mamy pochodzi właśnie z Mohylewa. Tam się wychowałam. Ale studiowałam w Mińsku. Pięć lat psychologii. W 2010 r. były u nas wybory prezydenckie. Udzielałam się w kampanii wyborczej Andreja Sannikaua, wtedy był mocnym kandydatem. Oczywiście nie mógł wygrać z Łukaszenką. Po wyborach cztery lata spędził w więzieniu.
Ty poniosłaś konsekwencje wspierania Sannikaua.
Zatrzymali mnie po demonstracji w jego sprawie. Razem z mamą. Policja zgarnęła nas po prostu z przystanku. Miałam wtedy 23 lata, to był pierwszy raz, kiedy obie zaangażowałyśmy się politycznie.
Przez pierwsze 12 godzin trzymali nas w pomieszczeniu na dole, prawie jak w piwnicy bez dostępu do toalety i wody. Zabrali nam dokumenty, nikt nie tłumaczył, z jakich powodów tu jesteśmy. Bicie? Dzięki Bogu nie, ale przemoc psychiczna. Od strażników słyszałyśmy: „Lepiej żebyśmy was zabili. Jesteście niczym”. Ponieważ zatrzymali wiele osób, nie było miejsc. Więc dzień czy dwa wozili nas od aresztu do więzienia. W końcu spędziłyśmy w areszcie dziesięć dni. Cela 8-osobowa, a było nas 14. Bez okien, bez dostępu do czystej wody, dziura w podłodze jako toaleta. Światło przez 24 godziny na dobę, ale takie, że nie dało się czytać. Zabrali zegarki i telefony, więc tracisz kontakt ze światem i poczucie czasu. Czas odmierzany był tylko posiłkami. Plus, że byłam z mamą, spałyśmy na jednym łóżku.
Inne kobiety też trafiły tam za udział w manifestacji?
– Tak. Ale jedną podsunęli, żeby nas podsłuchiwała. Potem dowiedziałyśmy się, że do każdej celi była przydzielona taka osoba.
Po wyjściu skończyłam studia i zdecydowałam, że wyjeżdżam. Znalazłam się w Polsce w ramach programu Kalinowskiego. Dostałam się na psychologię na uniwersytecie w Opolu. Najpierw jednak spędziłam dziewięć miesięcy w Łodzi na kursach językowych.
W twoim w domu mówiło się po białorusku?
– Nie. Tylko po rosyjsku.
Znajoma Białorusinka z Mińska, która również studiowała w Polsce w ramach tego programu opowiadała mi, że jeśli na Białorusi odezwiesz się publicznie po białorusku, traktowane to jest jako antypaństwowa demonstracja.
– Myślę, że tak właśnie jest. Ale Mohylew jest bardzo rosyjski. Mieszka tam dużo osób z rosyjskimi korzeniami. Nie tak jak w Brześciu czy Grodnie, gdzie ludzie często mają Kartę Polaka. Owszem, uczyłam się w szkole białoruskiego, ale jak języka obcego – dwa razy w tygodniu. Wszystkie zajęcia były prowadzone po rosyjsku. Dziś rozumiem białoruski, nawet czytam w tym języku, ale nie mówię.
Jak zapamiętałaś Łódź?
– Na początku załamka. Listopad, szaro, brzydki zaniedbany dworzec, wiele osób bezdomnych. „Gdzie ja jestem?” – myślałam. – „A mówili, że tu jest Europa…”. Kurs odbywał się w Studium Języka Polskiego dla Cudzoziemców Uniwersytetu Łódzkiego, które istnieje od 1952 r. Jest akademik, ale akurat był w remoncie. Więc skierowali nas do hoteli pracowniczych, w niezbyt dobrej dzielnicy. Ale szybko zaprzyjaźniłam się z innymi kursantami. Bardzo dużo było osób z Białorusi, Ukrainy, Kazachstanu, Tadżykistanu… Wszyscy oczywiście rosyjskojęzyczni, bez problemu mogliśmy się dogadać.
A polski?
– Wcześniej nie miałam z nim nic wspólnego. Gdy dowiedziałam się, że wyjeżdżam do Polski, przez miesiąc brałam korepetycje, żeby chociaż alfabet móc przeczytać. Gdy tu przyjechałam, umiałam powiedzieć „dzień dobry”, „dziękuję”, „która godzina!” i tyle. Dlatego na początku w Studium było strasznie. Kiedy ktoś mówił po polsku, słyszałam wyłącznie: Szszsz, szszsz. „Boże! Nigdy nie nauczę się tego języka” – myślałam. Ale minęły trzy miesiące i coś załapałam. Jednak rozmawiać zaczęłam dopiero gdy wyjechałam do Opola. Tam nie znałam nikogo, kto by mówił po rosyjsku. Nie miałam więc wyjścia, musiałam zacząć przygodę z polskim. Studium w Łodzi to bardzo dobra szkoła, kończysz ją na poziomie C1. Ale kierunek psychologia to specjalistyczna terminologia, każdą stronę podręcznika czytałam po 30 minut ze słownikiem. Pomagał fakt, że psychologię skończyłam już w Mińsku. Wiedząc o tym, jedna z wykładowczyń poszła do dziekana, a on zgodził się przyjąć mnie od razu na trzeci rok. Nie mogłam uwierzyć, że tak można! Co za mili ludzie!
Po tym, jak traktowano mnie we własnym kraju, byłam zaskoczona, że tu cudzoziemce tak pomagają.
Co robiłaś po studiach?
– Dyplom zrobiłam w 2015 r. Nie mogłam znaleźć pracy w zawodzie, więc po znajomości zatrudniłam się w Zarze. Wtedy w Polsce jeszcze nie było tylu imigrantów, jak dziś. Nie każdy wiedział, jak zatrudniać, trzeba było zdobyć zaufanie. Po roku zdecydowałam, że przeprowadzę się tam, gdzie sama chcę, a nie tam, gdzie mnie kierują. Wybrałam Gdańsk. Bo morze, starówka, atmosfera, ale i historia – tu powstała „Solidarność”. Poza tym miałam tu znajomych Polaków z Opola, przyjaźnimy się do dziś. Z pracą nie miałam problemu – z Zary w Opolu przeniosłam się do Zary w Gdyni.
Przydaje ci się dziś w pracy twoje wykształcenie?
– Tak. Pracowałam w gdańskim MOPR jako psycholog w pieczy zastępczej, a także w kameralnym domu dziecka, gdzie do tej pory pracuję. Brałam też udział w projekcie dla imigrantów spoza UE (m.in. z Białorusi i Rosji) prowadzonym przez Caritas – prowadziłam konsultacje psychologiczne. Bo emigracja to dużo problemów z adaptacją. Tęsknota za rodziną, niemożność znalezienia pracy w zawodzie i niskie poczucie własnej wartości: tam byłam kimś, tu sprzątam, albo sprzedaję mięso. Gdy ktoś przyjeżdża sam, jest szczególnie trudno. Poza tym nieznajomość języka, problemy z dokumentami, wynajmem mieszkania…
Dlatego jako LIS i Urban Lab przygotowaliśmy informator dla nowych mieszkańców Gdyni, skierowany do cudzoziemców, ale i przyjezdnych Polaków.
Jest trochę oparty na badaniach, które zrobiłam wcześniej: gdzie załatwić meldunek, wyrobić PESEL (i co to w ogóle jest?), jak i gdzie szukać pracy, przychodni, jak kupić bilety na SKM czy autobus… Ale nie ma w nim rady, co zrobić z bezsilnością. Po stłumionych ubiegłorocznych protestach obserwowałam tu wśród znajomych Białorusinów, że nie śpią, płaczą, że mają ogromne poczucie winy, że są tu, a nie tam.
Z koleżanką psychoterapeutką z Ukrainy zaczęłyśmy tworzyć grupy wsparcia, m.in. dla osób, które pochodziły z Białorusi, a nie mogły wyjechać do kraju, żeby wspierać i uczestniczyć w manifestacjach.
Na spotkaniach rozmawialiśmy o torturach, traumatycznych doświadczeniach, które przeżywają nasi rodacy. Bardziej angażowała się ta koleżanka, bo ma większy dystans. Ja tylko płakałam razem z innymi.
Czy Białorusini w Trójmieście trzymają się razem?
– Nie bardzo. Ukraińcy od razu łączą się w grupki, wymieniają kontakty. My raczej każdy sam sobie. Ja też bardziej zbliżyłam się do Polaków. Był taki czas, kiedy w ogóle nie miałam z kim porozmawiać po rosyjsku. Dopiero teraz, wiosną powstało Stowarzyszenie Białorusinów na Pomorzu. Stworzyli je świeży imigranci. Mam wrażenie, że trochę tej Białorusi przywieźli ze sobą – stąd to stowarzyszenie. Dostali w Sopocie dwa pomieszczenia: przestrzeń na spotkania oraz na hostel, gdzie mogą się zatrzymać dopóki nie znajdą mieszkania. Pomagałam tam w remoncie, szukałam mebli. Stowarzyszenie skupia się na zintegrowaniu tutejszych Białorusinów. Spotykają się, grają w gry, razem gotują, oglądają filmy. Starają się wykorzystać potencjał przyjezdnych – np. jest logopeda, który bezpłatnie udziela porad, jest psycholog, ktoś inny prowadzi lekcje gitary, inny zajęcia sportowe. Są też lekcje polskiego. Ważne, żeby trzymać się razem.
Robisz coś poza pracą?
– Próbuję (śmiech). Współpracuję też z Europejskim Centrum Solidarności, prowadzę zajęcia z adaptacji psychologicznej w nowym kraju – co nas spotyka, jak wygląda nowa rzeczywistość, jakie napotykamy trudności i jak sobie z nimi poradzić. Więc czasu wolnego mam mało. Jeśli można, bardzo lubię podróżować – za miasto, w inne kraje. Wtedy ładuję się energią. Bardzo też lubię teatr. Nie tylko jako widz, ale i twórczyni. W Polsce grałam trochę amatorsko, na Białorusi prowadziłam teatralny klub młodzieżowy. Teraz dokształcam się z dramaterapii. To technika, która wykorzystuje śpiew, taniec, rysunek, improwizację jako to element terapii. Taka praca na metaforach. Bardzo dobra metoda, która pomaga z dystansem dotknąć trudności. W gdyńskich Przystaniach chciałabym wprowadzić integrację poprzez teatr właśnie.
Źródło: informacja własna ngo.pl
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.