Trzeba dobrze rozłożyć siły, bo trudna sytuacja na Białorusi jeszcze potrwa [wywiad]
– Emigracja to zaczynanie życia od zera. Może wywoływać kryzys małżeński, partnerski. Mamy przecież mnóstwo na głowie: wszystko nowe, nie wszystko idzie łatwo, więc frustracja i agresja wzrasta. I to odbija się na najbliższych. Dlatego raz na miesiąc organizuję spotkania dla rodziców białoruskich – najczęściej mówię o dzieciach. One też narażone są na kryzys związany z emigracją – mówi Białorusinka Daria Zmitrowicz, psycholożka i wolontariuszka fundacji BYhelp
Aleksandra Kozłowska: Jak wielu innych obywateli Białorusi musiałaś wyjechać ze swego kraju.
Daria Zmitrowicz: Tak. Do Gdańska przyjechałam 1 lutego tego roku. Przeprowadziłam się razem z mężem i córką, ma 6 i pół roku. Wyjechaliśmy, bo byliśmy do tego zmuszeni.
Co się stało?
– Działaliśmy jako wolontariusze fundacji BYhelp. Fundacja zbiera środki na pomoc dla ofiar represji na Białorusi. Pieniądze, które wpłacają obywatele z całego świata są przekazywane na kary za uczestnictwo w protestach. To ogromne kwoty. W przeliczeniu wynoszą od 200 do 600 dolarów na osobę, podczas, gdy średnia pensja to 200 dolarów. A gdy ktoś jest studentem albo emerytem, właściwie nie ma szans na spłacenie.
Wszystko odbywało się w moim gabinecie – pracuję jako psycholożka – w dzień miałam spotkania z klientami, wieczorem spotykaliśmy się z osobami potrzebującymi pomocy. Według białoruskiego rządu to wspieranie terroryzmu.
Bo terrorystą jest każdy, kto protestuje, a więc wolontariusze takich organizacji jak Byhelp wspierają terroryzm. Nawet ja jako psycholożka – pracowałam głównie z rodzinami, z dziećmi, które na własne oczy widziały zatrzymanie rodziców.
Kiedy się w to zaangażowałaś?
– W sierpniu 2020 r., kiedy został zatrzymany mój przyjaciel, Rosjanin. Przyjechał do Grodna, mojego rodzinnego miasta, bo chciał świętować zwycięstwo demokracji. Specjalnie na tę okazję kupił lnianą, wyszywaną białoruską koszulę, wyszedł w niej na ulicę.
9 sierpnia były wybory prezydenckie.
– Tak. Pierwsze wybory odkąd rządzi Łukaszenka, kiedy wierzyliśmy, że coś się wreszcie zmieni. Każde spotkanie ze Swiatłaną Cichanouską, Wiktarem Babaryką ściągało tłumy. Wyglądało to na, że będzie dużo głosów przeciwko Łukaszence. Byliśmy pełni zapału, siły, nadziei. Grodno było pierwszym miastem, gdzie – jak myśleliśmy – nastanie demokracja. Dlatego właśnie przyjechał mój przyjaciel. 9 sierpnia wieczorem czekaliśmy na wywieszenie wyników głosowania. Tylko, że nikt ich nigdy nie pokazał. Mijała jedna godzina, druga, w końcu o 21 przyjechały busy z OMON-em i zaczęły się aresztowania. Co dzień kogoś bito, więziono, zabijano.
Ludzie z aresztów wychodzili czarni. Nie człowiek, a jeden wielki krwiak. Ja też zostałam pobita.
Na szczęście nie miałam urazów groźnych dla życia. 11 sierpnia 2020 r. po prostu szliśmy w stronę domu, było po godzinie policyjnej. Podjechał bus, wysiedli OMON-owcy i zaczęli nas bić jak leci. A informacja o zakazie wychodzenia wieczorem nie była oficjalnie ogłoszona. Każdy musiał o tym wiedzieć i tyle.
Ale protesty nie ustawały.
– Tak. Były to największe demonstracje od 1991 r., kiedy ogłoszono niepodległość Białorusi. W samym Grodnie na ulice wyszło 420 tysięcy osób. Każda fabryka, każdy zakład pracy – wszyscy strajkowali. Wybory zostały sfałszowane i nie chcieliśmy się z tym pogodzić.
Ten sprzeciw drogo was kosztował. I wciąż kosztuje.
– To prawda. Przyjaciel, o którym mówiłam został zabrany z ulicy 10 sierpnia. Nie mogliśmy go odnaleźć.
Dzwonisz po więzieniach, jednym, drugim, wszędzie słyszysz: „Tu takiego nie ma”.
Po trzech dniach od jego aresztowania wyszedł chlopak, który siedział z nim w jednej celi. Zadzwonił do mnie, opowiedział co się tam dzieje: przepełniona cela, ludzie trzymani bez wody i jedzenia. Na plecach malowano im farbą znak: czarny, niebieski, zielony. Czarny oznaczał, że można z nim robić wszystko. Katować od upadłego. Tylko oprawcy się zmieniali. Mój przyjaciel miał znak czarny. Kiedy już wiedziałam w którym jest więzieniu, nie mogłam go odwiedzić, ale przynajmniej można było wysłać adwokata, próbować przekazać ubranie. Przyjaciel wyszedł po sześciu dniach. Musiał wyjechać z Białorusi z zakazem powrotu przez pięć lat. A ja wtedy pomyślałam, że to może być tym obszarem, w którym mogę pomagać ludziom. Spotkałam innych aktywistów, tworzyliśmy małą grupkę. Zadzwoniła do mnie jakaś kobieta – ktoś jej przekazał numer mojego telefonu – z prośbą o pomoc, bo ona nie mogła odnaleźć swojego męża. I tak się zaczęło. Wspólnie z mężem zdecydowaliśmy, że tym się właśnie zajmiemy. Zostaliśmy wolontariuszami BYhelp.
Bo najgorsza jest bezczynność, poczucie bezradności. W Polsce mamy podobnie.
– Dzięki Fundacji poznałam wiele osób w różnym wieku, które, tak jak my, starały się działać na rzecz wolnej Białorusi. Które sprzeciwiały się sfałszowaniu wyborów. Łukaszenka jest u władzy od 27 lat. To prawie całe moje życie – mam 29 lat.
W 2010 r., po poprzednich wyborach na prezydenta Białoruś też protestowała.
– Tak. Były demonstracje. Oczywiście brutalnie stłumione, mnóstwo ludzi poszło do więzienia, w tym inni kandydaci. Ale sierpień 2020 r. był przełomowy. Bo wydaje się, że nasze społeczeństwo wreszcie dorosło.
W 2010 miałam 19 lat. Tak jak i wielu innych studentów chciałam walczyć, ale mieliśmy dużo lęków, niepewności. Baliśmy się wyrzucenia ze studiów, aresztu, zwolnienia rodziców z pracy. Ich pokolenie nie było wtedy jeszcze przygotowane na zmiany – wciąż duży procent społeczeństwa popierał Łukaszenkę.
Z czego to wynikało?
– Każdy boi się nagłych przemian. A rządowa propaganda działa tak, że wkłada w głowy ludzi przekaz, że jak Łukaszenki nie będzie, to stracimy Białoruś: albo wchłonie nas Rosja, albo Unia Europejska. Był lęk przed stratą wszystkiego: pensji, emerytury. Moi dziadkowie w latach 90. stracili wszystkie oszczędności, które mieli na książeczkach. Do tej pory wspominają, że mogliby za to kupić dwa samochody albo mieszkanie dla dzieci, a po zmianach ustrojowych starczyło im tylko na mleko i chleb. Mają traumę. Starałam się ich zrozumieć, choć też nie do końca. Bo czułam też złość – jak mogli nie pojmować, że młode pokolenie chce nowych możliwości? Wyjeżdżaliśmy za granicę: na Litwę, do Polski. Widzieliśmy jak tam wygląda życie studentów.
Podróże często otwierają oczy.
– Właśnie! W 2009 r. byłam na szkolnej wycieczce w Krakowie. Przypadkiem spotkałam studenta z Białorusi, opowiadał o swoim życiu w tym mieście. Że może łączyć pracę ze studiami, że ma stypendium – u nas też są stypendia, ale bardzo niskie, nawet jeśli masz najlepsze oceny. Zresztą nie chodzi tylko o pieniądze, a o to na ile student w Polsce może sobie pozwolić. Że podróżuje, że może wyjechać na wymianę studencką. A reżim Łukaszenki chce nas wszystkich zamknąć.
Dlatego mnie łatwiej było podjąć decyzję, żeby wyjechać niż zostać. Wiele rodzin jednak postanowiło nie opuszczać Białorusi do końca walki. Wyobrażam sobie ile to wymaga sił wewnętrznych. Teraz jest tam tak: każdy może wejść do twojego domu. Obcy nie muszą ci tłumaczyć kim są i dlaczego wyłamują drzwi. Nie mają ani munduru, ani dystynkcji, nic. Tylko maska, czapka, ciemny strój. Ty leżysz na podłodze, a oni robią co chcą. Na ulicy może się obok ciebie zatrzymać nieoznakowany samochód i wywieźć. Jak to zgłosisz, skoro nie miał rejestracji?
W Żodino zatrzymano 136 osób, które w mediach społecznościowych skomentowały sprawę Andreia Zeltsera, programisty zabitego w Mińsku podczas rewizji z udziałem KGB.
Zeltser działał w obronie własnej – gdy mundurowi wdarli się do jego mieszkania, strzelił do jednego z nich. Ranny oficer zmarł, a władze okrzyknęły Zeltsera terrorystą. Teraz prawnicy nie mogą się do dostać do osób aresztownych za komentowanie tej sprawy, nie można im przekazać nawet szczoteczki do zębów, nie mówiąc już o korespondencji. Nie można też skorzystać z pieniądzy przesyłanych za konta zatrzymanych.
Odebrano nam bezpieczeństwo, możliwość obrony i prawo do sprzeciwu. Prawo do wyrażenia gniewu. Tu, na moim oknie wywiesiłam kartkę z profilem kobiety i piorunkiem, bo mogę w ten sposób okazać moje stanowisko. Mogę chodzić w maseczce z piorunkiem, nakleić go na szybie samochodu.
Owszem. Ale mogą cię za to pobić narodowcy. Jak to się stało np. we Wrocławiu. W październiku 2020 r., na protestujące kobiety napadły ubrane na czarno bojówki z nożami, pałkami i gazem. W tym samym czasie demonstrację w Białymstoku narodowcy obrzucili petardami.
– To i tak inna sytuacja niż na Białorusi. W sierpniu tego roku, w rocznicę protestów zorganizowaliśmy w Gdańsku demonstrację. Przeszliśmy pochodem od fontanny Neptuna do placu Solidarności. Było jakieś 500 osób, w tym wielu Polaków. Nieśliśmy ogromną biało-czerwono-białą flagę, która na Białorusi jest zakazana i o której w nowych podręcznikach historii pisze się, że używali jej tylko naziści i wspierająca ich policja.
Szłam więc w tym marszu i płakałam. Bo wreszcie mogłam manifestować bez lęku. Bez obawy, że zaraz zgarnie nas policja. Te łzy płynęły też z nadziei, że my też kiedyś doczekamy się wolności. Przejdziemy przez cały kraj oddychając pełną piersią.
Jak na co dzień czujesz się w Polsce?
– W Grodnie miałam Kartę Polaka, teraz wymieniłam ją na pobyt stały. Mam polskie korzenie ze strony mamy. Przed II wojną część rodziny ze strony pradziadka wyjechała do Łodzi, część na Litwę, on został w Grodnie, które wtedy należało do Polski. Babcia chodziła więc do polskiej szkoły. W domu mówiła polsko-białoruską gwarą. Po wojnie jej miasto znalazło się w granicach ZSRR. Babcia nie miała na to wpływu. Kiedy więc przyjechaliśmy do Gdańska, miałam poczucie łączności z Polską. Nie była to dla mnie przeprowadzka, a powrót.
To pomaga w integracji?
– Bardzo. Choć muszę zaakceptować to, że pewnie zawsze będę osobą z akcentem.
Jak sobie radzi twoja rodzina?
– Córka już bardzo dobrze mówi po polsku, nawet w domu. Od razu poszła tu do przedszkola. Na początku nie podobało się jej, chciała wracać, bo nie rozumiała innych dzieci i sama nie była rozumiana. Ale przez zabawę, i dobrych wychowawców poczuła się lepiej. Teraz mamy już zaprzyjaźnione rodziny z dziećmi. Wiedziałam, że trzeba nawiązywać kontakty, nie izolować się. Choć w pewnym momencie pojawia się ogromna chęć, by się zamknąć, skryć.
Tak?
– Pierwszy okres emigracji (trwa ok. 6 tygodni) można nazwać turystycznym.
Przyjeżdżasz, jest pięknie, nie musimy już o nic walczyć ani się bać. Jest tyle powietrza, aż w głowie się kręci od tej euforii.
Potem przychodzi czas na szukanie pracy, załatwianie wielu spraw w urzędach. I wtedy dopada cię potrzeba schowania się.
Co w tym okresie było dla ciebie najtrudniejsze?
– To żeby nie zamykać oczu na to, że mam problemy. Żeby nie przekładać spraw ważnych do załatwienia. Apropos tego jak przyjęli nas Polacy – rzeczywiście można się tu poczuć niepotrzebnym, przecież nikt tu na nas nie czekał.
Ale wystarczy, że komuś powiesz, że masz jakiś konkretny problem, np. nie wiesz jak załatwić jakąś sprawę w urzędzie, od razu otrzymasz pomoc.
W marcu 2021 r. powstało Stowarzyszenie Białorusinów na Pomorzu z siedzibą w Sopocie. Tam też możesz znaleźć wsparcie?
– Tak. Nie ważne gdzie jesteśmy, ważne, by pozostać Białorusinem. Mieć w sobie Białoruś. Dlatego Stowarzyszenie prowadzi naukę języka białoruskiego od podstaw: Mowa na Nowo. Bo przecież u nas białoruski jest bardzo źle widziany. Kto publicznie mówi w tym języku, jest bity mocniej.
Stowarzyszenie skupia kilkadziesiąt osób. Jest dużo rodzin, jest z kim zostawić dzieci – jesteśmy tu przecież bez dziadków.
Oglądamy filmy w naszym języku, spotykamy się z okazji świąt. Jest też nauka polskiego od podstaw. I oczywiście wymiana doświadczeń między nowymi imigrantami, a tymi co mieszkają tu dłużej: jak założyć działalność, znaleźć pracę, mieszkanie… Specjaliści, tacy jak np. logopeda prowadzą zajęcia dla dzieci. Ja jako psycholog prowadziłam spotkania terapeutyczne dla dorosłych. Grupa skończyła meetingi w lipcu, teraz zbieram kolejną.
Emigracja to zaczynanie życia od zera. Może wywoływać kryzys małżeński, partnerski. Mamy przecież mnóstwo na głowie: wszystko nowe, trzeba się adaptować, nie wszystko idzie łatwo, więc frustracja i agresja wzrasta. I to odbija się na najbliższych. Trzeba pamiętać, by w tym czasie szczególnie dbać o relacje rodzinne. Raz na miesiąc organizuję więc spotkania dla rodziców białoruskich – najczęściej mówię o dzieciach. One też narażone są na kryzys związany z emigracją. Napięcie w rodzinie wzrasta, a to bywa powodem, że pojawia się myśl: Wracamy na Białoruś.
Do domu.
– Właśnie. Bo tam przecież zostali dziadkowie albo rodzice.
A tu jeszcze nie ma tego poczucia, że jestem w domu, u siebie. I to jest bardzo trudne u emigranta. Opuściłeś dom, w nowym miejscu jeszcze się nie zakorzeniłeś i wisisz tak pomiędzy.
A ty jak to czujesz? Jesteś tu raptem osiem miesięcy.
– Gdybym nie przechodziła własnej terapii, na pewno byłoby mi trudniej. I gdybym nie przeszła intensywnego kursu polskiego – codziennie po 4 godziny. Z jednej strony to trudne, z drugiej nauka języka to wzięcie na siebie odpowiedzialności, a to staje się twoim zasobem. Musisz rano wstać, przyjść na zajęcia, potem odrobić pracę domową. Robisz to dla siebie. A przy tym to okazja do wglądu w siebie. Nauczyciel pyta: Jaki miałaś dzień, co robiłaś, jak się dziś czujesz? O czym marzysz? Zaczynasz więc zastanawiać się nad tym, o czym nie myślisz na co dzień. To też ma znaczenie terapeutyczne dla emigranta.
Przez Stowarzyszenie może on też odnaleźć na nowo to, co lubił robić w swoim kraju: klub książki, taniec, robienie na drutach, rower. To, co dawało satysfakcję, relaksowało u siebie, będzie działało i tu. Ja właśnie zaczęłam w Sopocie studiować psychoanalizę, mam swoją grupę studencką, co pomaga w integracji. Pomaga mi też to, że mogę pomagać innym. Ale każdy z nas musi też sam wziąć odpowiedzialność za swój stan psychiczny i zdrowotny. Trzeba rozłożyć siły w czasie, bo trudna sytuacja na Białorusi (ale i w Polsce) pewnie jeszcze trochę potrwa.
Co więc możemy robić?
– To, co możliwe. Rozmawiać, opowiadać o tym co się dzieje. Dawać wywiady, jak ja tobie teraz. To jest bardzo ważne, bo czujesz wsparcie, widzisz, że ludzie się przejmują. A przy tym dzielisz się emocjami. Opowiadam ci o moim gniewie, łzach i jest mi lżej.
Mój mąż cały czas angażuje się w BYhelp. Ja trochę mniej się teraz tym zajmuję. Bardziej skupiłam się na córce, na naszej integracji. Ale przecież w pomoc represjonowanym może włączyć się każdy. Z każdego miejsca na świecie. I zawsze może sprawdzić dla kogo i na co poszły jego pieniądze.
Źródło: własna
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.