– Gdy zaczynałam tu pracę, kilka osób pytało o książki w języku ukraińskim. Pomyślałam więc o zorganizowaniu biblioteki. Pierwszą zbiórkę zrobiliśmy przez naszych przyjaciół we Lwowie, potem też w innych miastach. Dziś mamy kilka tysięcy książek. Mówi się, że czytelnictwo spada, ale tu na to nie wygląda – mówi Darina Balabai, koordynatorka pomocy na rzecz uchodźców z Ukrainy w gdańskiej fundacji RC.
Pierwszy raz rozmawiam z Dariną podczas otwarcia Długiej 35. To nowe miejsce na naszej kulturalnej mapie; wystartowało 4 listopada 2022 r. w ramach starań Gdańska o tytuł Miasta Literatury. Przez dekady pod tym adresem działało radzieckie, potem rosyjskie centrum nauki i kultury. Po agresji na Ukrainę, w marcu 2022 r. władze miasta wypowiedziały umowę najemcom.
Dziś w zabytkowej kamienicy (jej oryginalna nazwa to Lwi Zamek) mieści się księgarnia, klub spotkań literackich, sala koncertowa i teatralna, galeria. Nie zabrakło też kawiarni.
Specjalnie na otwarcie nowej przestrzeni prace przygotowała trójka ukraińskich artystów: Yasia Khomenko, Ołeksandr Burłaka i Wołodymyr Kuzniecow. To właśnie mural Kuzniecowa przykuwał największą uwagę. Zajmujący całą ścianę fresk zatytułowany Tranzyt opowiada o ważnej roli ukraińskiego i europejskiego ruchu wolontariackiego, nie tylko w czasie wojny w Ukrainie. Nic dziwnego więc, że do malowania artysta zaprosił też wolontariuszy. Wśród nich była Darina (Dasza), jej mąż Saszko i ich syn Illia.
W centrum malowidła znalazł się volkswagen transporter, najpopularniejszy obecnie samochód w Ukrainie – świetnie sprawdza się na froncie, służy także do transportu darów z Europy. Ale dzieło Kuzniecowa i spółki roi się również od zwierząt (i roślin), niczym w bajkach stanowią personifikację ludzkich cech. Rodzina Balabai narysowała siedzących przy stoliku kota i lisa, nad którymi unosi się dymek z gdańską maksymą: „Борішеся поъореше. Ani tchórzliwie, ani zuchwale” oraz sowę podliczającą fundusze na drony. Przedstawiła też św. Javelinę podającą broń wilkowi.
Bronią Daszy jest zaangażowanie. Ciągle w ruchu, ciągle z nowymi pomysłami. Mówi, że nie lubi siedzieć w domu. W fundacji RC (Regionalne Centrum Informacji i Wspomagania Organizacji Pozarządowych) pracuje jako koordynatorka pomocy na rzecz uchodźców z Ukrainy.
Fundacja
Siedziba RC mieści się w zabytkowym dworze Uphagenów. Zbudowany w 1814 r. pałacyk wraz z rozległym parkiem musiał być prawdziwą oazą spokoju, skoro przylgnęła do niego nazwa „Mon Plaisir”, co znaczy „moja przyjemność”. Po II wojnie przyjemność urzędowania w stylowych wnętrzach przypadła konsulowi Szwecji, później przez 25 lat miłość (i związane z nią przyjemności) ślubowali tu sobie nowożeńcy, stąd długo funkcjonująca nazwa obiektu – Pałac Ślubów.
Obecnie zabytek śmiało można nazwać Małą Ukrainą. Stał się centrum wsparcia, miejscem spotkań, rozmów, przyspieszonego kursu odnajdywania się w nowej rzeczywistości. Ukraińscy uchodźcy znajdują tu bezpłatną pomoc prawną i psychologiczną, uczą się polskiego, biorą udział w szkoleniach zawodowych (m.in. kursy florystyki, kosmetologii, kroju i szycia), wypożyczają książki. Na dzieci czekają zajęcia plastyczne. Gdy przychodzę na spotkanie z Darią, ta właśnie omawia z Tatianą szczegóły nowych warsztatów dla dzieciaków. Udaje mi się wyłapać kilka słów, w tym „komiks”.
– Tak, zaczynamy serię zajęć ukraińsko-polskich związanych z językiem – mówi Dasza.
– Mamy w Gdańsku wiele osób ze wschodniej Ukrainy, które nie rozmawiają po ukraińsku. Uczyły się go w szkole, ale w codziennym użyciu, w domu, w pracy był rosyjski. Dlatego chcemy ich dzieciom przybliżyć język ukraiński, a przy okazji także polski.
Komiks to dobre medium, by to połączyć. Poprzez naukę tworzenia opowieści graficznych, gdzie np. polski bohater spotka się z bohaterem ukraińskim i razem będą przeżywać różne przygody, dzieci oswoją się z nieużywaną na co dzień mową. A przy tym rozwiną swe artystyczne talenty.
Barszcz
Darinie też twórczych umiejętności nie brakuje. W dzieciństwie, które spędziła w Charkowie uczyła się rysunku i malowania. W 2015 r. wyjechała z Saszką i Illią do Lwowa, w rodzinnym mieście została tylko mama Daszy. Oboje pracowali w handlu. Jak mówi Dasza – koło zamknięte: kupił, sprzedał, kupił, sprzedał. Ale to nie wystarczało. Ciągnęło ich do kultury, do szerokiego świata.
Po przeprowadzce do Lwowa zajęli się projektami fotograficznymi (Saszko fotografuje zresztą od dawna) i tworzeniem dokumentów filmowych. Zrealizowali ich ponad dwadzieścia. – Interesowały nas działania społeczne. Naszymi bohaterami byli ludzie z autyzmem, z zespołem Downa, kombatanci wojny 2014 r. Na potrzeby naszej działalności założyliśmy malutką organizację pozarządową Sashko Balabai Promotion.
Na stronie www.balabaiart.com, w zakładce „O nas” można przeczytać, że Sashko to „amatorski reżyser filmowy, artysta audiowizualny, członek Ukraińskiej Akademii Filmowej”, a także fotograf, artysta naiwny (zaczął malować w listopadzie 2020 r., podczas covidowej kwarantanny), są też wspomnienia z jego niełatwego dzieciństwa: „… przedszkole, potem trepanacja czaszki po nieudanej zabawie na placu zabaw, reanimacja, pół roku na neurochirurgii, potem szkoła, pięć czy sześć wstrząsów mózgu. To wszystko było opakowane w życie w ZSRR…” i młodości: „marzenia o studiach teatralnych” zderzone z pragmatyzmem rodziców: „Będziesz nosił marynarkę i krawat, jak normalny człowiek, a nie tłukł się po kątach, jak ci pijani artyści i aktorzy”. Szkołę teatralną zastąpiła więc Politechnika Charkowska i praca na budowach.
– O tobie prawie nic tu nie ma. Nie występujesz nawet w nazwie waszej fundacji – zauważam.
– Na stronie jest moje nazwisko: Saszko Bałabai, Darina Balabai. Wystarczy. Kiedy wymyślaliśmy nazwę, ktoś nam doradził, żeby nie brać do niej jakichś np. aniołków. Nazw z aniołkami może być dużo, a związane z nazwiskiem są unikalne. Nikt ich nie odbierze.
Podobnie jak satysfakcji z pracy nad filmami i związanych z tym sukcesów. Zadebiutowali obrazem Borsch (Barszcz). To opowieść o grupie osób z niepełnosprawnościami, która z Zaporoża przyjechała do Lwowa z charytatywnym występem. Przez trzy dni zwiedzają miasto, opowiadają o sobie. Równolegle film pokazuje proces przygotowania tytułowego barszczu, bardzo lubianej w Ukrainie zupy.
„Barszcz tak jak nasze społeczeństwo składa się z różnych składników, prostych i skomplikowanych – czytam na stronie Balabaiów. – Jakość i smak barszczu zależy od jakości jego składników. Czasami wygląd komponentów nie jest atrakcyjny, ale w środku znajdziesz idealną zawartość”. Dokument w 2017 r. został nagrodzony na 50. Festiwalu Filmów Niezależnych WorldFest w Houston w USA i zapoczątkował serię Jedzenie i niezwykli ludzie.
Rok później laury na tym samym festiwalu zdobył drugi film z tego cyklu – Warenyky (Pierogi). Głównymi postaciami, a zarazem operatorami kamery są dzieci i młodzież z autyzmem i zespołem Downa z Lwowskiego Teatru Cieni „Kartynka”. Sceny z udziałem bohaterów przeplatają się z obrazami lepienia pierogów – zajęcia, które tak jak praca małżeństwa filmowców, wymaga uważności i delikatności. Narratorką dokumentu jest Darina, muzykę napisał słynny ukraiński pianista i kompozytor Mike Kaufman-Portnikov. O młodym człowieku z autyzmem opowiada też film Ceramik, terapeutyczną rolę odgrywają tu glina i muzyka.
Nagrobki pod asfaltem
Balabaiowie nakręcili też kilka filmów o żydowskiej wspólnocie we Lwowie. Przed II wojną liczyła ona 110 tysięcy osób. Po jej zakończeniu okazało się, że przetrwało osiemset. W 2018 r. Żydzi we Lwowie stanowili zaledwie jeden procent wszystkich mieszkańców miasta. – Społeczność nieduża, ale aktywna – podkreśla Dasza. – Razem odwiedzaliśmy stare synagogi, dokumentowaliśmy ich stan, sprzątaliśmy.
Film Lviv-Israel 2018 to wywiady z lwowskimi Żydami, zdjęcia z ich młodości, sceny współczesne. „Ci ludzie całe życie mieszkają we Lwowie – i są w tym samym wieku, co Izrael. Ale tylko nieliczni mieli okazję odwiedzić ten kraj, inni wciąż o tym marzą…” – podaje opis filmu. Inny dokument pt. Zabawki mówi o zniszczonym żydowskim cmentarzu, o kamiennych nagrobkach wykorzystanych jako umocnienie drogi i materiał budowlany. Mówi o zakopanej pamięci i próbach jej wydobycia.
– Był jeszcze dokument o Lwowie i Francji, o wspólnych, przenikających się wpływach w sztuce, architekturze. Na przykładzie Lwowa pokazaliśmy, ile nas łączy. Choćby to, że kiedyś przyjeżdżali tu Francuzi w poszukiwaniu pracy. Od przełomu XIX i XX do lat 30. Miasto przeżywało czas prosperity. Przedsiębiorcy bogacili się na ropie, tutejsi fabrykanci potrzebowali francuskich nauczycieli dla swych dzieci. Z kolei ukraińscy malarze, rzeźbiarze wyjeżdżali do Paryża, chłonąć nowe nurty w sztuce i atmosferę Montmartre – przypomina Dasza.
Wśród artystycznych działań małżeństwa ważne miejsce zajmuje fotografia.
– Nasz największy fotoprojekt dotyczy kwarantanny w czasie pandemii. Wzięło w nim udział około dwustu uczestników z osiemdziesięciu różnych krajów z całego świata. Jak do nich trafiliśmy? Po prostu zaczęliśmy pisać do obcych osób na Facebooku albo Instagramie: pokaż, jak wygląda twoja kwarantanna. Co robisz? Jak spędzasz ten dziwny czas? W ten sposób powstał cykl zdjęć, które zaprezentowaliśmy na wystawie w lwowskiej galerii Prochowa Wieża. Potem była jeszcze ekspozycja w Żytomierzu. Do Kijowa już nie dojechaliśmy. Zaczęła się wielka wojna.
Loteria
– Umówiliśmy się z Saszką, że po pierwszej rakiecie, która przeleci nad Lwowem, zbieramy rzeczy i wyjeżdżamy. To znaczy ja z Illią, bo mąż musiał zostać w Ukrainie. Zabraliśmy się w końcu marca.
Wcześniej nie mogliśmy, bo czekałam, aż mama przyjedzie z Charkowa. Nikt nie chciał jechać samochodem do jej dzielnicy. Bombardowania, wybuchy… Szczęście, że udało się ją wywieźć.
Wybraliśmy Gdańsk, bo to miasto najbliżej morza. Zawsze chcieliśmy żyć nad wodą, a we Lwowie nie ma ani rzeki, ani jeziora, o morzu nie wspominając. Z Gdańska jest też w miarę blisko do nas. Niemcy oferowały duże wsparcie – mieszkania, pomoc finansową, ale to za daleko. Jestem tu z synem i mamą. Latem Saszko, jako wolontariusz i artysta mógł do nas przyjechać, teraz też jest, jeszcze do końca stycznia. Potem wraca do Lwowa.
Jaka jest tam teraz sytuacja?
– Po tej rakiecie, która 14 stycznia uderzyła w dziewięciopiętrowy blok w Dnieprze, wszyscy rozumieją, że w każdym momencie taka sama może spaść na Lwów. Nikt jej wcześniej nie zobaczy, taka jest szybka. Osiąga prędkość czterech tysięcy kilometrów na godzinę. Nie można jej też zbić – Ukraina nie ma systemu zdolnego do jej zestrzelenia. A Rosjanie mają ich jeszcze wiele. Dlatego to taka loteria.
Opowiadam Daszy o dokumencie, jaki oglądałam dwa dni temu. Mówi o białoruskich komikach kpiących z reżimu Łukaszenki (w pewnym momencie musieli wyjechać z kraju, schronili się w Polsce), o ukraińskiej historyczce, która zbiera rysunkowe dowcipy związane z toczącą się wojną, o memach wyśmiewających Putina. – Bohaterowie tego filmu twierdzą, że poczucie humoru nawet w takiej sytuacji, a może wręcz szczególnie w takiej rzeczywistości jest niezbędne. Pomaga ją rozbroić. Śmiech ma moc.
– To prawda – przytakuje Darina. – Kiedy spotykaliśmy się z naszym przyjacielem ze wspólnoty żydowskiej we Lwowie, sporo żartował na temat Żydów. Trochę nauczył nas takiego podejścia. Śmiejąc się, mniej się boisz.
Do Gdańska przyjechała bez większych obaw. Miasto już nieco znała – w 2019 r. była tu z rodziną turystycznie. Mieszkanie znalazło się bez problemu. – Mój brat od pięciu lat mieszka w Warszawie. Wiedząc, że planujemy przyjazd do Polski, zapytał znajomych, czy ktoś w Gdańsku ma coś na wynajem. Okazało się, że tak, ktoś z przyjaciół miał akurat wolne mieszkanie.
Blisko morza?
– Nie. Ale nawet nie miałabym wiele czasu, by się tam wybrać. Nie szkodzi – pomaga sama świadomość, że szumi w zasięgu ręki. Każda chwila nad morzem ma wpływ terapeutyczny. Kiedy jestem w gorszym humorze, tam jest łatwiej. Schodzi napięcie.
Po przyjeździe przez miesiąc szukała pracy, rozsyłała CV. – W fundacji RC był wakat na koordynatora zajęć z seniorami w tutejszym domu sąsiedzkim. Ale tak się złożyło, że to, co tu robię poszło w ukraińskim kierunku – uśmiecha się Dasza.
– Gdy zaczynałam, kilka osób pytało o książki w języki ukraińskim. Pomyślałam więc o zorganizowaniu biblioteki. Pierwszą zbiórkę zrobiliśmy przez naszych przyjaciół we Lwowie, potem też w innych miastach – w Równem, w Kijowie. Każdy dał po kartonie. Potem była największa zbiórka – znów ze Lwowa, z lwowskiej rady obwodowej. Zebrali około trzech tysięcy książek. Jest beletrystyka, powieść historyczna, reportaż, są książki dla dzieci. Nie tylko ukraińskich autorów. Tłumaczenia z polskiego też są, np. książki Barbary Kosmowskiej dla nastolatków. Rozrosła się nam biblioteka, tak, że część pozycji oddajemy Sopotece, część weźmie Caritas. Mówi się, że czytelnictwo spada, ale tu na to nie wygląda. Organizujemy również prezentacje nowych książek, m.in. było spotkanie on-line z Natalią de Barbaro, autorką głośnej Czułej przewodniczki.
Do bibliotek mam wielki szacunek. We Lwowie zrobiliśmy projekt o współczesnych bibliotekarzach. Miejsca ich pracy pokazaliśmy jako nowoczesne centra kultury, podobnie ludzi tam zatrudnionych. Bibliotekarki na naszych zdjęciach wyglądają jak hollywoodzkie gwiazdy.
Dwie godziny prądu dziennie
Środa, dzisiejszy dzień pracy Dariny zaczął się przed dziewiątą rano.
– Podnosiliśmy świąteczną choinkę w ogrodzie przy siedzibie RC. Leżała smutno, przewrócona. Potem przyszła do mnie pani wymienić książki z naszej biblioteki. W środy teoretycznie mamy wydawkę – przekazujemy rzeczy z pomocy humanitarnej: żywność, ubrania, środki czystości. Ale teraz nikt nic nie przywozi. Ani Bank Żywności, ani prywatne firmy. Tylko jakieś ciuchy się zdarzają.
Nie ma chętnych do pomocy? Wypaliło się?
– Nie wiem. Dzwonię, zgłaszam zapotrzebowanie, ale nic, siadło. Może dlatego, że niedawno były święta, wszystko się rozeszło. Zaczekamy, zobaczymy, czy od lutego będzie lepiej. Działa za to nasz projekt aktywizacji zawodowej. Wielu nowych uchodźców ostatnio przyjechało do Gdańska. Nie tak ich dużo jak w pierwszym miesiącu od rozpoczęcia wojny, ale sporo. Z Zaporoża, z Dniepru, z centralnej części Ukrainy. W zachodnich miastach jeszcze jest trochę światła i ciepła, ale w tych dalej jest znacznie gorzej. Ludzie mają prąd tylko przez dwie godziny dziennie. I wszystko muszą w tym czasie załatwić: sprawy w banku, w domu, zakupy. A pracy nie ma.
W Gdańsku praca jest. Nie zawsze wymarzona, nie zawsze zgodna z wykształceniem, ale jest.
– Codziennie przychodzą do nas nowi przybysze. Zakładamy im kartę zawodową. Piszemy, kim dany człowiek jest z zawodu, jakie ma dodatkowe umiejętności, może jakieś przydatne hobby. Potem staramy się znaleźć albo kursy odpowiadające jego zainteresowaniom, albo skierować do urzędu pracy czy szkoły policealnej. Sami też organizujemy szkolenia – jeśli pani w Ukrainie była kosmetolożką, a tu nie ma polskiego certyfikatu, idzie na krótki kurs. Dwa–trzy dni i otrzymuje stosowny dokument, może iść pracować w salonie piękności.
Na jakie zawody jest największe zapotrzebowanie?
– Rehabilitacja, masaż, hotelarstwo – Gdańsk to miasto turystyczne, wszystkie kulinarne. Ja kontaktuję uchodźców z pracodawcami, z prowadzącymi kursy, a druga dziewczyna odpowiada za kontakty z Ukraińcami.
Mała Ukraina to też popołudniowe zajęcia dla dzieci i dorosłych.
– Latem dużo się działo – mówi Darina. – Joga, zumba, florystyka. Odbiorcy? Głównie kobiety, to przede wszystkim one tu przyjechały.
Mamy też dużo dziewczyn z małymi dziećmi, takimi do dwóch lat. Siedzą w domu, nie wiedzą, co robić, nie znają polskiego. Pomyślałam, żeby zorganizować dla nich wsparcie psychologiczne, może jakieś zajęcia wspólnie z maluchami.
Do końca grudnia były tu różne kursy polskiego – i dla początkujących, i z języka zawodowego dla medyków. Działała też pomoc psychologiczna. Sama nieraz słyszałam bardzo ciężkie historie. Dziewczyna przychodzi w sprawie pracy albo na jogę, a w końcu dzieli się swymi doświadczeniami. Musi je w końcu wyrzucić z siebie. Na szczęście mamy tu psycholożki z Ukrainy, które to rozumieją. Nawet wolontaryjnie pomogą. Teraz czekamy na dofinansowanie. Chętnych jest wielu, mam więc nadzieję, że lekcje wrócą. Podobnie sprawa wygląda z funduszami na inne zajęcia. Na razie nasze ukraińskie dziewczyny prowadzą jogę, naukę gry na gitarze, warsztaty plastyczne jako wolontariuszki. Nie poddajemy się.
Żyjemy
Masz czas na rysowanie? Na swoje filmy? – pytam.
– Nie. Tylko fotografuję. Głównie Gdańsk. Chciałabym zrobić jakiś projekt z naszymi uchodźcami, którzy do nas przychodzą. Żeby ich pokazać, wyciągnąć z anonimowego tłumu. Ale nie wystarczy tylko zrobić im portrety. Musi być coś więcej. No i cały czas jestem promotorką Saszki. Zobacz – tu też są jego obrazy.
Rzeczywiście – w sali, gdzie rozmawiamy na ścianach wiszą charakterystyczne prace Balabaia, dużą rolę odgrywają w nich masy kolorowych kulek. „… są nieco ironiczne, głębokie i dziecinnie naiwne, zawierają elementy art brut – czytam na stronie Darii i Saszki. – Na każdym obrazku są kolorowe kulki, które przypominają piłki w suchym basenie dla małych dzieci, dla autora to powrót do spokojnego i szczęśliwego dzieciństwa, chwil beztroski i spokoju”.
Odrobinę tego spokoju przyniósł grudniowy Polsko-Ukraiński Dzień Światła. Wydarzenie towarzyszyło wystawie Spotkanie w ramach 17. Bałtyckich Spotkań Ilustratorów w Nadbałtyckim Centrum Kultury.
– Dzień Światła odbył się przed Bożym Narodzeniem. Można było obejrzeć prace polskich i ukraińskich grafików, posłuchać kolęd, ale i przynieść specjalne świece dla ukraińskiego wojska, latarki, akumulatory – opowiada Dasza. – Dosłownie i metaforycznie podzielić się światłem. Czasem ty go potrzebujesz, czasem inni. I ty możesz im pomóc.
Jak w Gdańsku odnalazł się Illia? Co pomaga mu w nowym życiu?
– Po trochu sobie radzi. Pomaga mu muzyka. Chodzi do liceum muzycznego na Gnilnej, gra na fortepianie. Ale jest jedynym dzieciakiem z Ukrainy w klasie. Miał z tego powodu trochę konfliktów. Od 2014 r. bardzo przeżywał wojnę, zajęcie Krymu, Doniecka i Ługańska. Śledzi newsy, siedzi w tym. Po 24 lutego jego zaangażowanie jeszcze wzrosło. Na wspólnej grupie z Polakami pisał np.: „Dziś zmarło sto ruskich”. Nie wszyscy rozumieli jego emocje: „Dlaczego tak piszesz? To przecież byli ludzie” – oburzali się. A on inaczej na to patrzy. Mamy wielu przyjaciół, którzy walczą w ukraińskiej armii, dużo z nich zginęło. Dlatego u syna jest nienawiść do wszystkiego, co rosyjskie.
– Natomiast dla mnie najtrudniejsze jest to, że nie jestem w domu, że nie mam swojego mieszkania. To wszystko nie moje. We Lwowie ciężko pracowaliśmy, żeby mieć własny dach nad głową. Dostaliśmy go, ale trzeba było wyjechać. I na razie nie możemy tam wrócić.
Syn miał swój pokój, teraz mieszkamy razem, z mamą. Przestrzeń się nam skurczyła. Mama jest nauczycielką matematyki. Daje lekcje on-line ukraińskim dzieciom, które tak jak my zostawiły swój kraj – jeden jest w Czechach, inny w Niemczech, kolejny jeszcze gdzieś indziej. Mama tęskni. Mieszkała w Charkowie, miała samochód, mieszkanie, działkę, życie osobiste…
Ale żyje.
– Tak. To najważniejsze. Że jesteśmy.
Artykuł powstał w ramach Stypendium Kulturalnego Miasta Gdańska.
Źródło: informacja własna ngo.pl