– Mój plan to dobrze mówić po polsku i znaleźć normalną robotę zgodnie z zawodem i umiejętnościami. Córka skończy w Gdańsku ósmą klasę, pójdzie do liceum. Nie chcemy wracać do Ukrainy, choć jesteśmy tu same – mówi Ola z z obwodu ługańskiego, uczestniczka kursu kroju i szycia. Jej rodzice, podobnie jak i kilku innych przyszłych krawcowych zostali u siebie. Córki namawiały, prosiły, groziły. Nic. Baťki nie chcą opuszczać domu. Ne pojdut. Nie ruszą się ze swej ziemi.
Pracownia Koty na Płoty na wrzeszczańskim Garnizonie, jesienne wtorkowe popołudnie. To tu odbywa się kurs projektowania i szycia dla ukraińskich uchodźczyń. Przy okazji dziewczyny uczą się polskiego, nie tylko związanego z krawiectwem. Szczupła blondynka wchodzi właśnie na zajęcia. To Żenia (zdrobnienie od Jewgienja), chętnie zgadza się na rozmowę.
Dziś w programie szycie kosmetyczek z wykroju zrobionego na zasadzie origami. Żenia wybiera kolorowy grubszy materiał na wierzch, cieńszy na spód. Starannie łączy poszczególne fragmenty. Przysiadam się obok niej. Zagaduję. Rozmawiamy mieszanką polskiego i ukraińskiego, chwilami pomagając sobie rosyjskim. Dowiaduję się, że do Gdańska Żenia przyjechała z córkami (dwanaście i piętnaście lat) w kwietniu 2022 r. Najpierw pociągiem z Kijowa do Lwowa.
– We Lwowie na dworcu podszedł nas jakiś człowiek i spytał, kto jedzie na Przemyśl, bo on może wziąć do samochodu trzy osoby. Bezpłatnie. Zgłosiłyśmy się. Dobry człowiek. Dowiózł nas do granicy, dalej drogę prowadziła jego żona, on jako mężczyzna musiał zostać w Ukrainie. Przyjechałyśmy z nią prosto do punktu pomocy humanitarnej w Przemyślu. Wielka hala, mnóstwo ludzi, zamieszanie, gwar. Starszą córkę brzuch zaczął boleć ze stresu, nie miała apetytu, choć traktowano nas tam dobrze. Ale Przemyśl był tylko przystankiem, bo chciałyśmy dotrzeć do Gdańska. Tu, pod Żukowem mieszka moja najstarsza córka, Jarosława. Pomaga jednemu Polakowi z dwójką dzieci, żona go zostawiła. Jarosława wyjechała z Ukrainy cztery lata temu. Gdy wybuchła wojna, zamartwiała się o nas, bardzo namawiała na wyjazd. Spakowałyśmy więc dokumenty, trochę ubrań. Niedużo – byłam pewna, że wojna szybko się skończy. Miesiąc–dwa i wrócimy.
Angielskie bukwy, ukraińskie słowa
Zanim jednak Żenia z młodszymi córkami: Marią i Wierą znalazła się w Gdańsku, trafiła do Krakowa. – Spędziłyśmy tam trzy dni. W świetnych warunkach, bo przydzielono nam bezpłatny pobyt w hotelu Hilton – śmieje się Żenia. – W Ukrainie pracowałam w hotelu tej sieci, w pralni. A tu się trafił nocleg w takim luksusie!
Do Gdańska dotarły w nocy.
– Widziałyśmy ludzi nocujących wprost na dworcu, strasznie to wyglądało. Gdy tak rozglądałyśmy się zagubione, podeszła wolontariuszka, przywitała nas i odprowadziła nas do centrum, do hostelu w Domu Harcerza.
Inni wolontariusze wnieśli nam walizki, pomogli ze wszystkim, bardzo dobrze było to zorganizowane. Można było wziąć coś do jedzenia, herbatę… ale córki chciały tylko spać. Jak się tu czuły? Na początku im się nie podobało. Przywykły do domu u taty w Łubniach, gdzie każda ma swój pokój, a tu, w hostelu mnogo ludzi. Trudno było się przyzwyczaić. W dzień przychodzili wolontariusze zająć się dziećmi, rysowali, razem malowali pisanki na Wielkanoc. Codziennie też przywozili obiad. Tam też dostałyśmy PESEL i 300 zł na początek. Cały czas nie opuszczała mnie myśl, że będzie lepiej.
Może dlatego, że Żenia była już wcześniej w Gdańsku. Poznała już trochę miasto. Przed wojną odwiedzała Jarosławę, a po jej wybuchu, w marcu przyjechała tu z koleżanką. – Chciałam się zorientować, jak poradzę tu sobie z Wierą i Marią. Poszukałam też kościoła Adwentystów Dnia Siódmego – jest we Wrzeszczu, przy Jaśkowej Dolinie. Do takiego zboru chodziłam w Kijowie.
U Adwentystów Żenia pytała o możliwość noclegu. Nie było. Spróbowała jeszcze raz, w kwietniu, już po przyjeździe z młodszymi córkami. – Okazało się, że sytuacja się zmieniła. Pastor powiedział, że jest jeden wolny pokój, jeśli chcemy, możemy zostać. Wspaniała wiadomość! Dla nas to bardzo dobre miejsce, do tej pory tam właśnie mieszkamy. Maria uczy się w Conradinum, w technikum z kierunkiem mechatronika, a Wiera w szkole podstawowej, jest w siódmej klasie. Marię też najpierw zapisałam do podstawówki, bojąc się, że będzie jej trudno od razu w szkole średniej. Ale bardzo nie chciała tam chodzić – wszyscy w klasie byli od niej młodsi. Czytała więc Biblię i modliła się. W końcu razem poszłyśmy do Conradinum. Okazało się, że jest miejsce, że Maria może się tam uczyć. Co to była za radość!
Jak sobie radzi z polskim?
– Nieźle. Jest podobny do naszego. Śmiejemy się, że to język, gdzie są angielskie bukwy, a słowa ukraińskie. Oczywiście córki nie rozumieją jeszcze wszystkiego, ale nie mają oporów przed nauką. Ja też chodzę na kurs polskiego. I zapisałam całą naszą trójkę na gitarę i florystykę. Chciałabym, żeby dziewczynki spróbowały różnych zajęć i wybrały to, co najbardziej im się spodoba.
Żenia bez oporów uczy się także kroju i szycia. W Zerobanie uszyła już plecak i torbę. Teraz kończy drugą kosmetyczkę. Trafiła tu dzięki gdańskiej fundacji RC (Regionalne Centrum Informacji i Wspomagania Organizacji Pozarządowych), gdzie pracują m.in. ukraińscy wolontariusze. Pomagają uchodźcom znaleźć pracę, kierują na szkolenia.
– W Łubniach szyłam dzieciom spódniczki, sukienki. Chciałam też córki nauczyć szycia, dziergania swetrów. Bo to daje niezależność. Tak jak własne uprawy. Na wsi pod Łubniami mieliśmy swój ogród: warzywa, owoce, nawet kozy. Żeby dzieci widziały, że mleko można pozyskać samemu. Mąż im nieraz powtarzał: „Poczytasz Biblię – dostaniesz obiad, nie poczytasz – sam sobie gotuj”.
Mąż Żeni i 22-letni syn, student uniwersytetu w Kijowie zostali w Łubniach. – Mamy kontakt telefoniczny. Jakoś się trzymają, choć syreny wyją u nich codziennie. A mama i siostra w Czerkasach. Tak nas porozrzucało.
Upcykling banerów i robotniczych kombinezonów
Kurs dla Ukrainek prowadzi Karola Dwórznik ze Spółdzielni Socjalnej Zeroban. Spółdzielnia działa od blisko trzech lat, zatrudnia krawcowe, którym trudno znaleźć pracę na zwykłym rynku: kobiety z niepełnosprawnościami, długotrwale bezrobotne, a także uchodźczynie. Znakiem firmowym Zerobanu jest upcykling – spółdzielnia przy produkcji swych wyrobów daje drugie życie materiałom takim, jak niepotrzebne już banery PCV, siatki mesh (delikatniejszy rodzaj banera), pasy transportowe służące do mocowania kontenerów na statkach, a nawet… ubrania robocze i firmowe. Działalność pracowni w roku 2022 to 4175 produktów: nerek (sportowych i tradycyjnych), plecaków (kurierskich, worków i plażowych), toreb (konferencyjnych i eco-bagów), teczek (w formacie A4, A5 oraz szytych na miarę), etui na laptopy i innych.
– Zeroban to dziecko Magdy Jabłońskiej – mówi mi Karola. – Wymyśliła to w 2018 roku jako projekt pilotażowy, żeby sprawdzić, czy upcyklig materiałów reklamowych ma w ogóle sens. Znałyśmy się, bo wszyscy się znają z lokalnych NGO-sów – działałam wtedy jako fundacja 3Maliny – szyjemy m.in. poduszki odbarczające dla kobiet po mastektomii. Mocniej zbliżyła nas pandemia. Obie zaangażowałyśmy się w oddolne szycie maseczek. Szyłyśmy je tutaj – w Kotach. Spod tych maszyn wyszło ponad cztery tysiące masek. Plus te, które szyli wolontariusze na mieście. Setki osób. Ja przygotowywałam pakiety (pocięty już odpowiednio materiał, gumki), po które przyjeżdżali kierowcy ochotnicy. Rozwozili je ludziom, którzy zgłosili swą gotowość do szycia. A po dwóch–trzech dniach wracali z gotowymi maseczkami. Szły do szpitali, do ośrodków rehabilitacyjnych, ośrodków pomocy społecznej, domów seniora – wszędzie tam, gdzie pacjenci byli pozamykani. A pod koniec już wszędzie, m.in. do przedszkoli.
Maseczkowa akcja zakończyła się w 2020 roku – Wtedy Magda mówi, że ma projekt Zeroban, który chciałaby zamienić w spółdzielnię. Pomysł mi się spodobał. W ten sposób nasze dwie fundacje nawiązały współpracę i powołały do życia Spółdzielnię Socjalną Zeroban. Na początek zatrudniłyśmy trzy dziewczyny, dostałyśmy na to dofinansowanie na zatrudnienie osób niepełnosprawnych i wykluczonych. I tak się zaczęło.
Pierwszy lokal Zerobanu z czterema maszynami mieścił się na Lęborskiej na Przymorzu. Obecnie spółdzielnia kierowana przez Patrycję Surowiec (prezeska), Karolę Dwórznik (wiceprezeska) i Magdę Jabłońską (członkini zarządu) ma pracownię na Strzyży (blisko Wrzeszcza) – większe pomieszczenie, sześć zatrudnionych.
– Idea jest taka, by je aktywizować zawodowo i popchnąć do samodzielności. U nas nie zarabia się kokosów, płacimy najniższą krajową, więc chodzi o to, by nasze dziewczyny nabrały umiejętności, pewności siebie oraz wiatru w żagle i z tym bagażem poszukały sobie lepiej płatnej pracy – mówi Karola.
Zgodnie z ideą Magdy, od początku też postawiły na upcykling. Jak się sprawdza? – Stopniowo coraz lepiej. Mamy kryzys klimatyczny, coraz więcej pojawia się działań upcyklingowych, recyklingowych. Inflacja sprawia, że mniej będziemy kupować, więcej naprawiać. I stawiać na jakość, nie ilość. Zawody rzemieślnicze zaczną wracać. Krawcowe będą potrzebne.
I dodaje jeszcze à propos upcyklingu: – Czasem szefowie firm myślą, że jesteśmy składnicą śmieci. Dzwonią: „Mamy cały magazyn banerów, weźcie”. „Super, ale co z tego zamówicie?” – pytam. Bo my w pracowni nie mamy przestrzeni na sprzedaż naszych produktów, nawet się na to nie nastawiamy. Można je kupić w małym sklepiku o nazwie Dobry Deal, który działa w fundacji RC, okazjonalnie wystawiamy się na targach designu albo Jarmarku Dominikańskim. Ale generalnie nasz pomysł na działalność to współpraca. Firmy dają nam surowiec, my przerabiamy go na torbę, plecak czy pokrowiec na laptop, a oni go od nas odkupują. Dzięki temu mają nie tylko unikalne gadżety reklamowe, ale i rozwiązują problem utylizacji zbędnych materiałów. Do tego mogą się pochwalić świetnym PR-em: są ekologiczni, wychowują pracowników i kontrahentów na świadomych odbiorców, wspierają lokalną spółdzielnię socjalną. Same plusy.
Przykładem takiej kooperacji jest np. wykorzystanie wspomnianych już pasów transportowych do kontenerów. Są w pięknej pomarańczowej barwie, do tego mega mocne. – Muszą też spełniać bardzo wysokie wymogi bezpieczeństwa – zaznacza Karola. – Dlatego używane są tylko raz, po czym idą do śmieci. Ogromne marnotrawstwo. Ale w 2022 r. dostałyśmy zlecenie z Morskiej Agencji w Gdyni – pasy zostały uprane, potem uszyłyśmy z nich prawie sto futerałów na laptop. Agencja ma oryginalne gadżety reklamowe. A my satysfakcję.
Cześć, dziewczyny!
Ale Zeroban szyje nie tylko dla firm. W 2022 r. przygotował plecaki dla uchodźców na wschodniej granicy. – To był pomysł Stowarzyszenia Polaków we Francji. Koleżanka, która tam mieszka, widziała na FB, że szyjemy kosmetyczki dla ludzi uciekających przed wojną i korzystających z hostelu transferowego Fundacji Ocalenie. Pomyślała, że zrobimy też plecaki. Szybka akcja. Uszyłyśmy ich czterdzieści. Lekkie, czarne, nieprzemakalne (z kodury). Zapięcia też czarne, żeby nie było, że karabińczyk błyśnie gdzieś zdradziecko w świetle latarki pograniczników. Plecaki szybko trafiły do odbiorców, mam nadzieję, że się przydały.
Gdy wybuchła wojna w Ukrainie, Zeroban zaczął szyć ukraińskie flagi. Sporo osób, w tym wielu Polaków zaczęło je zamawiać, wywieszać w oknach i na balkonach. – Jeszcze przed wojną pracowała u nas Olga, uchodźczyni z Białorusi. Z wykształcenia inżynierka, projektowała w 3D. Ale ponieważ brała udział w protestach, musiała wyjechać z kraju – opowiada Karola.
– Gdy Rosja zaatakowała Ukrainę, zaczęłyśmy zastanawiać się, jak pomóc. Bo wiadomo, że zaraz przyjadą do nas dziewczyny z dziećmi, będą potrzebowały pracy. Nie miałyśmy jednak środków na zwiększenie zatrudnienia. Na początek wzięłyśmy się więc za flagi, breloczki w ukraińskich kolorach dla wyrażenia poparcia, a potem wystąpiłyśmy o grant do Kulczyk Foundation w ramach programu „Cześć, dziewczyny”. Udało się! Dostałyśmy go. Dzięki temu wsparciu w naszym projekcie „Przyszłość szyta na miarę” bierze udział dwadzieścia kobiet wyrwanych z własnego gruntu. Zdobywają samodzielność, a to bardzo ważne, by nie skazywać ich na pomoc doraźną. Mają tu tylko siebie nawzajem, muszą utrzymać dzieci, znaleźć mieszkanie, szkołę, pracę. Wszystko spada na nie. Dodatkowo nie znają języka.
Więc pomoc typu: kupię ci kurtkę jest fajna, ale za wiele nie wnosi. Trzeba budować umiejętności, poczucie, że są tu potrzebne, że mogą zbudować nowe życie. Nie takie, jak w Ukrainie, ale też dobre, owocne, z możliwością robienia czegoś fajnego, ciekawego.
Kurs trwa 160 godzin – dwa razy w tygodniu po cztery. W sumie pół roku. Szkolenie jest dwutorowe: krawiectwo i język polski, w tym słownictwo związane z szyciem, szwalnią, np.: taśma nośna, karabińczyk, guma, zamek, konik. Wśród kursantek jest inżynierka, księgowa, geodetka, prawniczka, elektromonterka. Duży przekrój wiekowy, łącznie z wiekiem przedemerytalnym. Większość kobiet miała już kontakt z maszyną do szycia, ale hobbystycznie. Jak choćby Oksana, geodetka z miasta Kropywnycki. – Szyłam już dzieciństwie, bardzo to lubiłam. To było szycie ręczne, marzyłam o maszynowym. Tu wreszcie moja mrija (marzenie) się spełnia.
Dziadek, krawiec ciężki
Od zawsze szyje też Karola. – Wychowałam się w pracowni krawieckiej mojego dziadka. Dziadkowie mieszkali pod granicą z Kaliningradem, w Braniewie. Napływowi. Mieli troje dzieci, ale żadne nie było zainteresowane szyciem, dziadek na mnie przelał całe doświadczenie. Był krawcem ciężkim – szył garnitury, mundury, płaszcze, garsonki. Zawsze brakowało mu kogoś do pomocy, kogoś, kto by np. sortował guziki. Więc to było moje pierwsze zadanie. Potem dostawałam szlufki do wywracania – małe dziecięce rączki dobrze sobie z radziły. Potem szyłam ubranka dla lalek, dziergałam, wyszywałam. Kiedy mieszkaliśmy już w Gdańsku… – Karola przerywa, by zwrócić uwagę jednej z kursantek wykańczającej torbę z uszami: – Musi być równo. Uchwyty równo, tak samo z każdej strony… – mieliśmy sąsiadkę, która haftowała do Cepelii. Ponieważ byłam z dzieckiem z kluczem na szyi, sąsiadka tylko filowała, czy wracam już ze szkoły: „Chodź, chodź, powyszywasz trochę”. Zanim rodzice wrócili z pracy, siedziałam u niej. To właśnie ona nauczyła mnie haftu krzyżykowego, Richelieu, płaskiego, cieniowanego. Nauczyła mnie też robić na drutach, na szydełku. Bardzo lubiłam te lekcje. I lubię szyć. Ale nie chciałabym tak pracować, to trudny, wymagający zawód. Nie miałabym cierpliwości. Na szczęście wymyśliłam sobie edukatorkę. Prowadzę kursy tego, czego nauczyłam się w dzieciństwie.
I znów przerywa, by zwrócić się do którejś z kobiet: – Na dwa razy zawijasz i szyjesz.
A za chwilę: – Słucham cię, Marynko? Tak, wszystkie cztery tak samo. Tam było doszywane, bo nie było materiału, był patchwork. A teraz zamek trzeba dosunąć. Tu złożyć równo i zszyć. Ustaw zygzak na maszynie, 07 i jedziesz.
– Zamek mamy z metra – pokazuje mi długi zwój. – Ucinasz, ile trzeba, do tego zakładasz konik (po ukraińsku sabaczka) i gotowe.
Gwar. Maszyny terkoczą, kursantki rozmawiają, śmieją się, dopytują prowadzącą o dalsze instrukcje.
Maryna prezentuje gotową kosmetyczkę. – Bardzo ładna – chwali Karola. – To może następna?
– Nie, jestem zmęczona – blondynka trze oczy. – Zaraz idę do domu.
Od rana tyrała – sprząta w stoczni w Gdańsku. Przyszła tu prosto z pracy. W piątek znów się zjawi. Będą szyć zabawki, Maryna chce uszyć lalkę.
Gotowe torby, kosmetyczki, teczki dziewczyny zabierają ze sobą. – To ich portfolio. Żeby pokazywać potencjalnym kontrahentom. W Polsce nie ma krawcowych, są szwaczki. Jaka różnica? Krawcowa szyje od A do Z. Robi wykrój, potrafi skroić materiał i podszewkę, uszyć wszystkie detale. A szwaczka w szwalni wszywa zamki, albo przez cały dzień tylko kieszenie do kurtki. Praca taśmowa, na akord. Tu uczymy się na krawcowe.
Grant nie kończy się na kursie. Zeroban zakupił z niego także pięć domowych maszyn do szycia – zostaną wypożyczone dziewczynom, które najlepiej sobie radzą. – Będą mogły albo współpracować z Zerobanem, albo szukać własnych zleceń – tłumaczy Karola. – Bo w ramach kursu jest jeszcze 10-godzinne szkolenie z przedsiębiorczości, czyli kwestie: jak założyć działalność, jak napisać CV, gdzie szukać pracy, zleceń, jak rozmawiać z pracodawcą. Nasze Ukrainki już powiedziały, że są zainteresowane prawem patentowym i ochroną wzorów.
Nauka manipulacji
Projekt realizowany z grantu Kulczyk Foundation zakończył się w grudniu 2022. Ale spółdzielnia dalej uczy. We współpracy z fundacją RC (a więc w jej imponującej siedzibie – dawnym Pałacu Ślubów we Wrzeszczu) prowadzi zajęcia doszkalające dla ukraińskich uchodźczyń. Dziś kurs konstrukcji odzieży metodą origami. W roli instruktorki – Karola Dwórznik.
Kursantek jest szóstka. Dwie Tatiany, dwie Oksany (jedną z nich znam już z warsztatów w Kotach, tak samo jedną z Tatian), Olga i Lila. Lila właśnie modeluje z papieru trójwymiarowy przód bluzy. Wygląda jak skomplikowana wycinanka.
Oksana, geodetka: – W doma szyłam dla siebie. I dla synka. W Zerobanie nauczyłam się nowych umiejętności. A konstruowania nigdy jeszcze robiłam. Trudne to, ale ciekawe.
Chciałabyś tak pracować?
– Tak. Choć uważam, że jeszcze za mało umiem. Najważniejsze, że początek już zrobiony.
Pytam Karolę, jak dziewczyny mogą wykorzystać nowe doświadczenie.
– O, bardzo szeroko. To kurs zawodowy. Są firmy, które za takie szkolenie życzą sobie 5 tysięcy euro. Są różne metody manipulacji – bo tak nazywa się ta umiejętność: manipulacja konstrukcją. Wczoraj i dziś manipulujemy metodą origami. Patrz – rozkłada wykrój i… faktycznie widzę bluzę w 3D. Skala jest oczywiście znacznie mniejsza niż późniejszy docelowy wykrój, ale to żaden problem. Wystarczy odpowiednio powiększyć. – Dzięki temu, że wycinanka jest w trójwymiarze, można inaczej myśleć o wykroju – mówi Karolina. – Lepiej widać efekt. A to, co robimy na papierkach potem wykonuje się na tkaninie. Pozostaje tylko zszycie.
Kurs kończy się wraz ze styczniem 2023 r. – Kobiety z umiejętnościami konstruktorki w każdym zakładzie krawieckim będą na wagę złota – podkreśla prowadząca. – Na początku pewnie będą pracować jako asystentki, żeby nabrać wprawy, później już samodzielnie. Jako Zeroban szukamy bazy osób do współpracy – konstruktorek też będziemy potrzebować. Jak tylko pojawią się możliwości, by poszerzyć bazę etatów, zaproponujemy im pracę. Już teraz część dziewczyn z poprzedniego kursu dorywczo z nami kooperuje, jak choćby teraz – przed świętami, gdy przyszło mnóstwo zleceń. Pracują po godzinach, kiedy nasza etatowa załoga schodzi.
Mogą też szukać pracy przez fundację RC. – Raz nawet była taka oferta. Stanowisko: designer, konstruktor do skalowania wykroju – mówi Lila. – Syn znalazł i od razu z tym do mnie zadzwonił. Ale jeszcze nie umiem skalowania, za wcześnie dla mnie.
Lila jest w Trójmieście od września 2022 r. Przyjechała z Odessy. Ze znalezieniem mieszkania nie miała problemu, choć często zdarza się, że właściciel słysząc w telefonie wschodni akcent, kończy rozmowę, zanim ta na dobre się zacznie. Tu akurat dobrze się złożyło – znajomi, też wojenni uchodźcy z Ukrainy po kilku miesiącach w Polsce zdecydowali się na wyjazd do Kanady. Wynajmowane w Gdyni lokum przekazali Lili i jej nastoletniemu synowi.
– Nie wynajmują przez ukraiński język? Nie, ja nie miałam takich trudności – z dumą mówi Ola. – Pokój znalazłam sama przez internet, z wynajmem nie było problemu. Nawet nie trzeba było umowy okazjonalnej (ze wskazaniem lokalu do wyprowadzki) podpisywać u notariusza. A to często warunek wynajmu Ukraińcom, chodzi o to, żeby właściciel miał możliwość eksmisji, nawet z dziećmi. Problem tylko, jak opłacić mieszkanie.
Ola pochodzi z obwodu ługańskiego, do Gdańska przyjechała z trzynastoletnią córką, dziś ośmioklasistką. W Polsce jest po raz pierwszy.
– Praca? Tylko tymczasowa. A bardzo szukam – wzdycha Ola. – W Ukrainie byłam menadżerką. Ale bez polskiej mowy trudno tutaj w tym zawodzie. Dlatego intensywnie się uczę. Słucham polskiego radia, wiadomości, piosenek. To bardzo pomaga. Oglądam też filmy, czytam książki po polsku. Zaczynałam od literatury dla III klasy szkoły podstawowej. Rozumiem, co czytam, tylko bardzo ciężko przełamać się do mówienia. Ale przez internet poznałam jednego Polaka – ja czytam, on sprawdza, co nie tak wymawiam. Od razu zapisuję jak to poprawnie powinno brzmieć.
Lila też pilnie uczy się polskiego – chodzi na kurs w gdyńskiej bibliotece. Syn również.
Plany? – Syn gra na gitarze. Rocka. W Ukrainie ma swój zespół. Tu próbuje z polskimi kolegami. Jeszcze nie występują, ale by chciał.
Ola: – Mój plan to dobrze mówić po polsku i znaleźć normalną robotę zgodnie z zawodem i umiejętnościami. Córka skończy tu ósmą klasę, pójdzie do liceum. Nie chcemy wracać do Ukrainy, choć jesteśmy tu same.
Bo jej rodzice, podobnie jak i kilku innych przyszłych krawcowych– konstruktorek zostali u siebie. Córki namawiały, prosiły, groziły. Nic. Baťki nie chcą opuszczać domu. Ne pojdut. Nie ruszą się ze swej ziemi.
Radzą sobie? – Siedzą w mieszkaniu. Jak strzelają, w ogóle nie wychodzą z domu.
O Polakach dziewczyny mówią same dobre rzeczy. Że pomocni – wskażą, gdzie ulica, której szukasz, cierpliwi – będą powtarzać zdanie kilka razy, różnymi słowami, bylebyś tylko zrozumiała, uprzejmi – doradzą, jaki bilet kupić w tramwaju, w sklepie czy na poczcie przywitają „dzień dobry”, na koniec pożyczą „miłego dnia”, zachęcą „Do zobaczenia. Przychodź częściej”. O gorszych rzeczach nie chcą mówić. Bo po co? Wszędzie zdarzają się niemili ludzie.
– Ważne, że uczymy się czegoś nowego – dobitnie mówi Oksana. – Realizujemy się. Na podstawie tych wykrojów będziemy umiały szyć. Już teraz córka zażyczyła sobie nową bluzkę.
Artykuł powstał w ramach Stypendium Kulturalnego Miasta Gdańska.
Źródło: informacja własna ngo.pl