Kultura dla wybranych. Zabrał ją kapitalizm [Felieton Okraski]
Przez cały miesiąc myszkowskie kino otworzy drzwi tylko pięć razy, w ściśle określone dni, i puści po jednym seansie. Przeglądając na stronie ośrodka kolorowe kalendarium wydarzeń i klikając na kolejne daty, dostaniemy tylko smutny komunikat – „w tym dniu seansów brak”.
W moim 50-tysięcznym mieście powiatowym jest jedno kino. Mieści się w lokalnym ośrodku kultury i działa siłą rozpędu od lat osiemdziesiątych. Proponuje tylko niektóre nowości, nie prowadzi właściwie ambitniejszego repertuaru, a nawet zdarza mu się puszczać przez cały miesiąc kalendarzowy trzy razy dziennie jeden i ten sam film. Mam pecha? Nie, to w „Polsce B” z jej mizernym dostępem do kultury bardzo powszechne.
Muzy mieszkają w dużych miastach, a szczególnie upodobały sobie aglomeracje.
Zniknęła praca, a z nią kultura
Wbrew pozorom, z moim Zawierciem nie jest jeszcze aż tak źle. W sąsiednim Myszkowie, który w dawniejszych czasach słynął z prężnych zakładów papierniczych i fabryki butów męskich Krisbut, kino w miejskim domu kultury otworzy się w listopadzie… pięć razy. Tak, dobrze przeczytaliście – nie chodzi o pięć filmów puszczanych w kółko miesięcznie czy pięć seansów tygodniowo. Przez cały miesiąc myszkowskie kino otworzy drzwi tylko pięć razy, w ściśle określone dni, i puści po jednym seansie. Przeglądając na stronie ośrodka kolorowe kalendarium wydarzeń i klikając na kolejne daty dostaniemy tylko smutny komunikat – „w tym dniu seansów brak”.
A jednak Myszków i tak ma szczęście w porównaniu z wieloma polskimi miejscowościami, osieroconymi po transformacji punktami na mapie, jakich pełno w każdym województwie.
Zniknęły z nich zakłady pracy, a zatem i praca. Razem z nią znikła komunikacja publiczna, a także cała infrastruktura kulturalna i społeczna – domy kultury, kluby sportowe, kina zakładowe, teatry, sale koncertowe. Czasem został kikut domu kultury, w którym na jednej scenie pojawiają się parady przedszkolaków, koła gospodyń wiejskich i, od wielkiego dzwonu, znana, choć nieco przykurzona gwiazda telewizji. Czasem było tam małe, prywatne kino, które przetrwało tylko kilka lat. Często nie ma nic, a puste budynki kin służą jedynie wielbicielom urbexu, który niestety potrafi zamienić się w kolonialne safari biedy.
Prawo do kultury
PRL zajął się demokratyzacją dostępu do kultury natychmiast po wojnie. Równolegle z odbudową kraju z ruin startowały zakłady przemysłowe, ale i o kulturze nie zapomniano. Tamte czasy to kina objazdowe, przyzakładowe, to szeroki dostęp do projekcji i – przede wszystkim – bardzo tanie bilety.
Przystępność cen za wstęp na pokaz ma ogromne znaczenie w łamaniu barier dostępu do uczestnictwa w kulturze na co dzień – to chyba najważniejszy czynnik, bo co z tego, że oferta gdzieś jest, jeśli prawie nikogo nie stać na korzystanie z niej?
Tymczasem w 1971 roku bochenek chleba kosztował cztery złote, a najtańszy bilet do kina – pięć złotych. Miesięczny karnet na pokazy Dyskusyjnego Klubu Filmowego potrafił kosztować tyle, co pięć bochenków.
Oprócz niskiej ceny, istotne było także zachęcanie do uczestniczenia w kulturze na przykład poprzez darmowe bilety rozdawane w fabrykach, autokary dowożące do teatru czy filharmonii, kluby dyskusyjne, orkiestry zakładowe. Nikt nie mówił, że pokaz musi „się zwrócić” i „okazać rentowny”, nikt nie wycofywał jakiejś usługi czy możliwości tylko dlatego, że początkowo zainteresowanie nią nie było wysokie. Prawo do kultury było tak samo niezbywalnym prawem, jak prawo do transportu publicznego, studiowania czy urlopu wychowawczego dla matek.
Do kina po aspiracje
W 1970 roku mieliśmy w Polsce 3500 obiektów kinowych (do których zaliczały się także kina ruchome). Według badania Głównego Urzędu Statystycznego, pod koniec 2016 roku było ich tylko 484, w tym 58 multipleksów. Obecnie powstają już właściwie tylko kina wieloekranowe, najczęściej sieciowe.
Zakurzone aksamitne kotary, drewniane krzesła jak wańki-wstańki, popielniczki na wysokiej nóżce, kartonowe bilety. Z przymusu zamieniliśmy to wszystko na oświetlone jaskrawo, pachnące popcornem, dające namiastkę wielkiego świata i powiew drogiego luksusu multipleksy.
Wyjście do kina stało się nagrodą, świętem, głównie ze względu na ceny biletów i konieczność dojazdu.
Z Zawiercia do najbliższego kina wielosalowego jest około 30 kilometrów. Oznacza to pół godziny dojazdu jeżdżącym rzadziej niż co godzinę pociągiem, do którego trzeba jeszcze dojść. Do kin sieciowych z prawdziwego zdarzenia, z dywanami i muzyką w ubikacji, jest 45 kilometrów. Do kosztu biletów wstępu, które obecnie dochodzą do 30 złotych od osoby, musimy doliczyć cenę biletu na pociąg albo cenę benzyny, i te wszystkie drogie cuda owinięte w brokatowy papierek i pachnące aspiracjami. To dla nich przecież tam jedziemy.
Małym kinom przytrafił się Balcerowicz
Na miejscu zostają ci, których nie stać na minimum sto złotych wydatku, albo ci, którzy nie mają 4-5 godzin na dojazd i seans. Czyli prawie wszyscy. Siedzą w domu z telewizją, Netflixem czy radiem, tracąc – przecież nie z własnej woli i winy – udział w kulturze jako ważnym uniwersum socjalizującym. O nowościach filmowych mogą co najwyżej poczytać, o festiwalach i przeglądach usłyszeć w telewizji. Wielu powie, że w epoce cyfryzacji nie ma to znaczenia, bo przecież cała kinematografia świata jest teoretycznie w zasięgu kliknięcia. To nieprawda – bez rzetelnej edukacji kulturalnej i dostępnej oferty kinowej w miejscu zamieszkania kultura będzie się w najlepszym razie kojarzyć się młodzieży z przymusową wycieczką szkolną do teatru, a w najgorszym – z przykurzonym nudziarstwem lekcji polskiego.
Z małych miast wyjechało wielu tych, którzy mogliby kulturę tworzyć, pokazywać, objaśniać i zaprzyjaźniać z nią młodzież. Nie wrócą.
W kapitalistyczną logikę zysku, pseudorozwoju i rentowności nie wpisują się małe kina z ambitnym repertuarem, ale wielkie i tanie także nie. Kapitalizm każe nam płacić za otoczkę, wyjątkowość, odświętność obcowania z filmem, burgerem czy występem. Podkreśla indywidualizm zamiast kolektywizmu, zachęca do rywalizacji zamiast akcentować wspólnotowość przeżywanego doświadczenia. Buduje świątynie konsumpcji, w których film jest tylko jedną ze słono płatnych przyjemności. Buduje je daleko, dla lepszych, dla wybranych. Zmusza nas do przejechania 50 kilometrów i udawania, że sto złotych to dla nas niewiele.
Tani sentymentalizm na bok – małym kinom na prowincji przytrafił się Balcerowicz, a nie „zmierzch” czy „zanik” albo „kryzys kultury”. Wraz z pracą zabrano nam stąd prawie wszystko. To tak, jak z likwidacją transportu zbiorowego poza wielkimi miastami – niby wiadomo, co należałoby zrobić, ale nie bardzo wiadomo, jak. A już na pewno wiadomo, że nikt tego nie zrobi.
Magdalena Okraska – etnografka, nauczycielka, działaczka społeczna. Autorka reportażu o konsekwencjach transformacji gospodarczej „Ziemia jałowa”. Zwykła dziewczyna z prowincji. Mieszka w Zawierciu.
Komentuj z nami świat! Czekamy na Wasze opinie i felietony (maks. 4500 znaków plus zdjęcie) przesyłane na adres: redakcja@portal.ngo.pl
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.