„Wie pan, że można zabrać komuś cały dom, a odszkodowanie wypłacić za połowę? Z tym spotykamy się w biurze RPO”
– Taką Polskę zbudowaliśmy. W najczarniejszych snach nie wyobrażałam sobie, że państwo polskie może tak działać. Niestety, działa – mówi Barbara Imiołczyk, Dyrektorka Centrum Projektów Społecznych Biura Rzecznika Praw Obywatelskich.
Ignacy Dudkiewicz: – Zaczynamy nowy rok. Rok, w którym będziemy między innymi obchodzić 30. rocznicę wyborów z 4 czerwca 1989 roku. Danuta Przywara, prezeska Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, dzieliła się w portalu NGO.pl nadzieją, że ten dzień będzie jeszcze kiedyś polskie społeczeństwo bardziej łączył niż dzielił. Też pani w to wierzy?
Barbara Imiołczyk, Biuro RPO: – Właściwie to pytanie nie do mnie, ale do pana – do generacji moich dzieci i wnuków. Dla mnie to niezwykle ważna data, wiem, że jest istotna także dla mojego syna, który, gdy miał 12 lat, z dużym zaangażowaniem skreślał z karty wyborczej nazwiska kandydatów PZPR.
Ale kiedy słuchałam komentatorów młodszego ode mnie pokolenia wypowiadających się o 4 czerwca, to miałam poczucie, że patrzą na to wydarzenie przede wszystkim przez pryzmat tego, co wydarzyło się później. Nie są w stanie spojrzeć na to, co się działo przed 4 czerwca i co się wydarzyło samego 4 czerwca.
A dla nas był to pierwszy dzień autentycznej wolności.
Wiary, że wasz głos coś znaczy?
– Tak. Że możemy nie tylko się bić na barykadach, ale też publicznie zabierać głos i mieć wpływ na przyszłość. A to nie było wcale takie pewne. Nie byliśmy pewni zwycięstwa, wiedząc, ile zostało z dziesięciomilionowego ruchu „Solidarności” z lat 1980-81.
Odsetek.
– A jednak większość społeczeństwa opowiedziała się za wolnością, za suwerennością i za demokracją. To był niezwykły przełom po kilku latach, w trakcie których przeciwników władzy nie było widać, a wszędzie najwyraźniej dostrzec można było albo sprzyjanie komunistom, albo oportunizm, albo obojętność. Nie wiem jednak, czy będziemy umieli jeszcze jako społeczeństwo opowiedzieć o tym jako o naszym sukcesie.
Bo polską tradycję – poza 11 listopada – pielęgnuje się na klęskach i grobach.
Pani wybaczy, ale niezbyt zadbaliście o to, by z 4 czerwca było inaczej…
– To prawda. Przez pierwszych dziesięć lat w ogóle nie obchodziliśmy tej rocznicy. Dopiero pod koniec lat dziewięćdziesiątych zorientowaliśmy się, że niewystarczająco przywiązujemy do niej wagę, że to święto nam umyka.
Wtedy zaczęły się pierwsze obchody – mało liczne i środowiskowe. Idea, by uczynić tę datę wspólnym świętem, pojawiła się dopiero po 2000 roku.
Co się zmieniło?
– Dystans, który dzielił nas od 4 czerwca, pozwolił nam zrozumieć, że trzeba zawalczyć o ten symbol, który był ważny dla części z nas, ale nie był ważny dla wszystkich. W międzyczasie jeszcze nieszczęśliwie się złożyło, że właśnie 4 czerwca odwołany został rząd premiera Olszewskiego…
Telewizja publiczna nazwała więc ostatnio 4 czerwca „symbolem zdrady i zmowy elit”.
– Wciąż trudno mi uwierzyć, że ktoś mógł to rzeczywiście napisać.
Pamiętam, jakim szokiem było dla mnie, gdy usłyszałam pierwsze wystąpienie Jana Pawła II po polsku. Zrobiło na mnie tak wielkie wrażenie, ponieważ wtedy po raz pierwszy w moim świadomym życiu usłyszałam w przestrzeni publicznej, w publicznym radiu prawdziwy język polski, a nie nowomowę. Ktoś, kto tego nie przeżył, nie jest w stanie zrozumieć, jak to jest żyć cały czas w języku kłamstwa. Tym także był 4 czerwca – wyrwaniem się z potwornego kłamstwa, w którym żyliśmy na co dzień.
Od pięciu lat 4 czerwca jest oficjalnie Dniem Wolności i Praw Obywatelskich. Zatrzymajmy się chwilę przy tej nazwie. Bo może problem ze świętowaniem 4 czerwca wynika między innymi z tego, że w zbyt dużym stopniu akcentujemy wagę praw politycznych, zapominając o prawach socjalnych i ekonomicznych? Dla wielu osób to nie jest ich święto, bo w tych słowach i tej narracji nie odnajdują opisu swoich bolączek.
– To bardzo istotna uwaga. Krzysztof Czyżewski z Ośrodka „Pogranicze” w Sejnach często powtarza, że zdobywając wolność, zapomnieliśmy o solidarności. To szczególnie bolesne w kontekście ideałów, z których wyrośliśmy. To nas zgubiło. I dziś musimy sprawić, by to walka o solidarność w naszym społeczeństwie była na pierwszym planie, nawet jeśli nie jest ona możliwa bez wolności.
Rzeczywiście, kiedy patrzę na czas po 1989 roku, to widzę, że o czymś zapomnieliśmy, coś nam umknęło. Nawet jeśli różne rzeczy były robione, jakaś polityka społeczna istniała, to na pewno nie w stopniu wystarczającym.
Często w odpowiedzi na takie uwagi usłyszeć można, że to myślenie ahistoryczne.
– Nieprawda. Jasnym jest, że należy uwzględniać kontekst historyczny, fakt, w jakim stanie była wtedy polska gospodarka, jaką recesję przechodziliśmy. Ale to nie znaczy, że niczego nie dało się zrobić inaczej i lepiej.
Skupiliśmy się na zmianach gospodarczych i politycznych, pomijając ich skutki społeczne. Budowaliśmy struktury państwa i samorządność lokalną, rozwijaliśmy infrastrukturę – i to w sposób nieprawdopodobny – na przykład wodociągową i telefoniczną. To były ogromne inwestycje. Często nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo zacofana była wtedy Polska, jak wiele osób było pozbawionych tak podstawowych dóbr jak dostęp do bieżącej wody i telefonu.
Niektórzy są pozbawieni bieżącej wody czy ogrzewania do dziś… A i wielu innych podstawowych dóbr dziś ludziom brakuje.
– Nie neguję tego. Zwłaszcza jako pracownica Biura Rzecznika Praw Obywatelskich nie mogłabym tego robić. Widzę przecież, jakie skargi do nas spływają. I widzę, że dziś najważniejsze hasło, jakie należy wznosić, brzmi: „Nie ma wolności bez solidarności”.
Trzeba je jednak przetłumaczyć na politykę.
To znaczy?
– Kluczową sprawą jest równy, solidarny, sprawiedliwy podział dostępu do dóbr oraz podnoszenie jakości życia zwłaszcza tych osób, które są w najtrudniejszej sytuacji. I kiedy mówię o dobrach, to mam na myśli nie tylko pieniężne świadczenia społeczne, ale także takie kwestie jak dostęp do transportu publicznego. To kwestia zupełnie pomijana i marginalizowana w Polsce przez dekady. A wykluczenie komunikacyjne to gigantyczny problem.
Wykluczyliśmy z życia społecznego całe grupy ludzi. Poza mieszkańcami miejsc pozbawionych transportu publicznego, to na przykład osoby z niepełnosprawnościami i ich opiekunowie oraz opiekunki. Zbudowaliśmy system niesprawiedliwy i nieefektywny zarazem. Bo co prawda wprowadziliśmy dotacje do zatrudnienia osób z niepełnosprawnościami, ulgi dla zakładów pracy chronionej, organizacje społeczne wypracowały system warsztatów terapii zajęciowej czy zakładów aktywności zawodowej. Ale jednocześnie de facto zniechęcamy osoby z niepełnosprawnościami do wejścia na rynek pracy.
W jaki sposób?
– Szereg świadczeń wyklucza możliwość pracy zarobkowej. Bo jeśli zarobimy ciut ponad limit, tracimy całą rentę czy zasiłek. A przecież pracując dziś, nie mamy żadnej gwarancji, że będziemy wciąż pracować również za dzień, miesiąc czy rok. Jeśli w międzyczasie stracimy rentę, nie mamy wcale pewności, że po stracie pracy ją odzyskamy, bo niezbadane bywają decyzje lekarzy-orzeczników. Widzimy w Polsce falę cudownych uzdrowień, kiedy ktoś, kto jeszcze chwilę temu był uznany za osobę z niepełnosprawnością, której należy się renta, niedługo później już jej nie otrzymuje, choć w jego sytuacji zdrowotnej nic się nie zmieniło.
Podobne absurdy widać w przypadku opiekunów osób z niepełnosprawnościami, którzy, choć otrzymują zdecydowanie za małe wsparcie, nie mogą w żaden sposób dorobić – nawet pisząc artykuły czy sprzedając namalowane w domu obrazy.
Co robić?
– Musimy przestawić wajchę i dostrzec potencjał drzemiący w osobach starszych, które wypychamy przymusowo na emeryturę, w osobach z niepełnosprawnościami, które wypychamy na rentę, w osobach chorujących w różny sposób, w matkach, którym brakuje ułatwień, pozwalających im pracować również wtedy, kiedy opiekują się dziećmi. Przecież aktywność zawodowa tych wszystkich osób jest zyskiem dla państwa i społeczeństwa.
A zupełną podstawą jest spojrzenie na drugiego człowieka jako na kogoś, kto nie jest „ciężarem” czy „darmozjadem”, tylko bliźnim. Jak mówi siostra Małgorzata Chmielewska, trzeba się posunąć trochę na ławce życia. I to nie tylko dlatego, że innym po prostu należy się na niej miejsce, ale również dlatego, że może być naszym towarzyszem.
Że jeśli usiądzie koło nas, to będziemy bogatsi, bo nie stracimy drugiego człowieka jako członka wspólnoty.
Nie chodzi więc tylko o przestawienie wajchy na poziomie pieniędzy i procedur, ale także uznania i języka.
– Zdecydowanie. W Polsce często funkcjonuje choćby określenie „osoba niesamodzielna”. Co to niby znaczy? Człowiek może mieć różne potrzeby, przez dłuższy czas potrzebować większego lub mniejszego wsparcia. Ale definiowanie człowieka przez jego niesamodzielność oznacza stawianie go do kąta. Przykłady można mnożyć. Nie mam w sobie tolerancji wobec takich zwrotów, uważam, że należy je z języka eliminować, bo język kształtuje nasze myślenie.
Czy w pani ocenie również wśród organizacji społecznych – przynajmniej na poziomie narracji, działań rzeczniczych i kampanii – mieliśmy do czynienia z przechyleniem wajchy w stronę troski o prawa polityczne kosztem dbałości o prawa socjalne?
– Jeżdżąc po Polsce z panem Rzecznikiem, spotykam się i współpracuję z wieloma organizacjami, które działają na rzecz ludzi zagrożonych wykluczeniem w najróżniejszy sposób – bez nich wiele osób pozostawałoby zupełnie bez wsparcia. Nie można tego nie zauważać.
Problem według mnie jest inny. Wydaje mi się, że w świecie organizacji utarł się podział na te, które działają w skali makro – wpływając na politykę, promując wartości demokratyczne, rozwój ruchów obywatelskich – i te działające blisko ludzi, w skali mikro, często bez możliwości dopominania się o zmiany systemowe. Między jednymi i drugimi niekoniecznie była chemia. Organizacje z różnych branż nie siadały do wspólnego stołu, by wspólnie myśleć, co w różnych sprawach można zrobić razem. W efekcie organizacje działające na rzecz osób z niepełnosprawnościami odegrały wielką rolę w tworzeniu systemu ich wsparcia, ale równocześnie miały bardzo niewielki wpływ na kształt edukacji obywatelskiej czy systemu wspierania rozwoju społeczeństwa obywatelskiego. Tym zajmował się kto inny. Gdy zabrakło synergii, okazało się, że narracje, wartości i potrzeby tych różnych organizacji się rozjeżdżają. I że w efekcie część wartości demokratycznych wcale nie była rozwijana i pielęgnowana.
To znaczy?
– Powinniśmy umieć posługiwać się dostępem do informacji publicznej, tworzyć organizacje społeczne, kandydować w wyborach, rozliczać radnych, apelować o równość kobiet i mężczyzn. To wszystko pierwszoplanowe sprawy. Ale pierwszoplanowe powinny być, a wcale nie były, również kwestie losu grup na różne sposoby marginalizowanych. Dlatego tak ważny był ten ponad miesięczny protest osób z niepełnosprawnościami i ich opiekunów. Wielu ludziom w Polsce – również liderom i liderkom dużych organizacji społecznych – otworzył oczy na to, jak poważnym problemem jest los tych ludzi. A przecież są oni marginalizowani nie od zeszłego roku, tylko od lat! To myśmy zaprojektowali taki, a nie inny system wsparcia, myśmy o nich zapomnieli.
I gdy to zobaczyliśmy, jest naszym obowiązkiem o tym pamiętać, o tym mówić i działać na rzecz zmiany – również dziś, kilka miesięcy po zakończeniu protestu. Działać powinni również liderzy i liderki organizacji społecznych, także tych, które wcale nie zajmują się wprost wsparciem osób z niepełnosprawnościami, ale dbają o prawa człowieka, demokrację czy równość.
To się dzieje?
– Chyba wciąż w zbyt małym stopniu. Ciągle żyjemy na wyspach, każdy walczy trochę tylko o siebie – lekarze, nauczyciele, osoby z niepełnosprawnościami, środowisko naukowe… Każdy protestuje we własnej sprawie. To zrozumiałe, ale by naprawdę uczynić z Polski kraj sprawiedliwszy, potrzebujemy wspólnego namysłu i dostrzeżenia siebie nawzajem. Zrozumienia, że państwo bardziej nastawione na równość i jakość usług publicznych służyć będzie wszystkim. Że realnie patrząc, nie można dziś pytać, czy stać nas na podwyżki dla nauczycieli czy ratowników medycznych. Bo wiemy już, że nie stać nas na brak tych podwyżek, bo to odbija się na całym społeczeństwie.
Każdy z tych protestów nie pokazuje tak naprawdę jakichś niewielkich, mało znaczących luk. Wskazuje na krzyczący brak całościowej wizji polityki społecznej w Polsce.
Czy miejscem łączącym różne wizje i potrzeby, a także spotykającym ludzi z różnych środowisk, jest po części Biuro Rzecznika Praw Obywatelskich?
– Rzecznik upomina się o osoby i grupy wykluczone na najróżniejsze sposoby. Widzimy w Biurze, jak wiele problemów wynika właśnie z braku wystarczającej współpracy między ministerstwami czy braku spójnej wizji sprawiedliwszej Polski. Mówimy o tym, wskazujemy, alarmujemy władze. Podejmujemy bardzo konkretne działania zmierzające do zmiany prawa w różnych sferach. Ale Rzecznik nie zastąpi partii politycznych, rządu i parlamentu. Jego rola jest inna.
Podobna do roli organizacji społecznych?
– Tylko po części. Organizacja może pewne rzeczy realizować po prostu, na przykład budować w Wieruszowie system wsparcia dla osób z niepełnosprawnościami – począwszy od edukacji, przez pracę, a skończywszy na samodzielnym mieszkaniu. Rzecznik tego zrobić nie może. Ale Rzecznik może wskazywać na ten dobry przykład, zachęcać i inspirować do podobnych działań. Może się dopominać u prezydentów miast czy ministrów o nowe rozwiązania.
Chociaż więc Rzecznik ma inną rolę niż organizacje, to traktuje je bardzo po partnersku, korzystając z ich wiedzy i doświadczenia. Bo w wielu dziedzinach to właśnie organizacje są awangardą zmian.
Można więc powiedzieć, że organizacje i Rzecznik razem próbują się opierać na tej wajsze, żeby ją…
– Razem przestawić. Tak.
Adam Bodnar jest pierwszym Rzecznikiem Praw Obywatelskich, który jeździ po całej Polsce i organizuje spotkania regionalne.
– To ma ogromne znaczenie dla wszystkich, którzy uczestniczymy w tych wyjazdach. Czym innym jest czytanie nadesłanej skargi, a czym innym kontakt z człowiekiem w jego miejscu zamieszkania czy pracy. Są osoby, które by w ogóle do Rzecznika nie dotarły, gdyby do nich nie przyjechał. Dzięki temu udaje nam się wyłapać sprawy, których nie widać z Warszawy.
Proszę o przykład.
– Dostęp do usług medycznych. Polska jest pod tym względem bardzo zróżnicowana. Na przykład na Podkarpaciu możemy mieć kłopot nie tylko z realizacją zabiegu legalnej aborcji, ale również z dostępem do całej gamy leków.
Wzburzyła mnie też niezwykle sprawa specustawy drogowej, która pozwala bardzo sprawnie budować autostrady i drogi szybkiego ruchu. Tyle tylko, że w jednej z gmin podczas naszych wyjazdów spotkaliśmy się z sytuacją, gdy mieszkańcy nie protestują już nawet przeciw temu, żeby droga szła przez ich posesję. Chcą po prostu, żeby ich traktować poważnie.
Czyli?
– Proszę sobie wyobrazić, że w majestacie prawa jest w Polsce możliwe poprowadzenie granicy między częścią posesji, z której wywłaszcza się właściciela, oraz tą, którą się mu zostawia, przez sam środek stajni. Co tam stajni! Przez środek domu mieszkalnego! Obywatelowi nakazuje się wyprowadzkę, ale odszkodowanie płaci się tylko od połowy domu. Przecież to się kłóci z podstawowym poczuciem rozsądku czy sprawiedliwości. Jak można człowiekowi zabrać teoretycznie pół domu, w praktyce cały, i jednocześnie nie dać mu pieniędzy na zakup innej nieruchomości czy wynajem innego mieszkania?
Jasne, że musimy budować drogi. Ale nie możemy przy tej okazji łamać praw człowieka i podważać całkowicie zaufania obywatela do państwa.
Aż trudno uwierzyć, że to prawda…
– Podczas tych wyjazdów często nie mogę uwierzyć w to, co widzę i słyszę.
Nie mogę zrozumieć, że dziecko z autyzmem ma zagwarantowane przepisami prawo do własnego pokoju, ale tylko do 16 roku życia. A później już nie. Nie mogę uwierzyć, że w jednej gminie obsługa osób z niepełnosprawnościami wygląda w ten sposób, że gdy w urzędzie pojawia się osoba na wózku, to urzędnik wychodzi przed drzwi i załatwia jej sprawę na zewnątrz.
A jak pada?
– Dobre pytanie! Cuda, panie.
Ciągle nam ktoś cuda obiecuje…
– Polska cudów wygląda właśnie tak. W najczarniejszych snach nie wyobrażałam sobie, że państwo polskie może tak działać. Niestety, działa.
Czy wyobraża pan sobie, że imprezę integracyjną dla osób z niepełnosprawnościami można zorganizować na drugim piętrze bez windy? Albo powiedzieć, że nie będzie się zapewniało dostępności szkoły, skoro uczy się w niej tylko dwójka uczniów z niepełnosprawnościami?
Niełatwa to praca…
– Taka to niewdzięczna rola Biura Rzecznika, że oglądamy Polskę z tej nie najciekawszej strony – strony skarg, bolączek, bezdusznej biurokracji, niesprawiedliwego prawa, braku wrażliwości, wykluczenia. Rzadko przychodzi na spotkanie ktoś, kto chce się chwalić swoimi działaniami.
Ale zdarza się?
– Spotykamy podczas wyjazdów ludzi, którzy robią fantastyczne rzeczy. To pozwala mieć trochę nadziei na przyszłość.
Proszę opowiedzieć. Chyba przyda się jej nieco na nowy rok.
– Pod Kościerzyną istnieje Osada Burego Misia, którą prowadzi ksiądz Czesław Marchewicz. To miejsce przede wszystkim dla osób niepełnosprawnych intelektualnie, ale również innych, dla których samodzielne mieszkanie jest z różnych powodów zbyt dużym wyzwaniem. Ksiądz Marchewicz stworzył niemal samowystarczalny ośrodek, w którym mieszkają osoby z niepełnosprawnościami oraz osoby sprawne, wspólnie zarządzając gospodarstwem i pracując. Mają sad, przetwórnię, pola zbóż, orzą, sieją, hodują zwierzęta i warzywa, robią z mleczy syropy na kaszel… Co wyprodukują, to sprzedają, utrzymując się w zasadzie bez dotacji. Każdy robi tyle, ile może – jak w prawdziwej rodzinie i domu. A co robi ksiądz Marchewicz? Buduje kolejny ośrodek, 100 metrów dalej, zupełnie niezależny, który ma się zajmować rybołówstwem.
Albo to, co robi pan Waldemar Dąbrowski w Toruniu. To były reprezentant Polski w hokeju, niepijący alkoholik, który zbudował ośrodek rehabilitacyjny dla mężczyzn wychodzących z więzienia. Sam jest dla nich największym wsparciem. Dał im szansę na rozpoczęcie nowego życia. Dla wielu z nich to jest pierwszy prawdziwy dom. Gdy rozmawiałam z panem Dąbrowskim dwa lata temu, mówił, że z ponad stu osób, które przeszły przez jego ośrodek, żadna nie trafiła z powrotem do więzienia. Nikt nie ma takich wyników resocjalizacyjnych.
Dziękuję za te historie.
– Widzi pan, w Polsce jednak zdarzają się prawdziwe cuda. Nie tylko te pisane w cudzysłowie.
Barbara Imiołczyk – Dyrektorka Centrum Projektów Społecznych Biura Rzecznika Praw Obywatelskich. W latach 1990-94 wiceprezydent Będzina. Posłanka na Sejm II i III kadencji. Od 2001 roku zarządzała założoną przez Jerzego Regulskiego Fundacją Rozwoju Demokracji Lokalnej, zajmującą się wspieraniem rozwoju samorządu terytorialnego i społeczeństwa obywatelskiego. Od 2011 roku pracuje w Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich jako koordynator do spraw komisji ekspertów i rad społecznych przy RPO. Od 2014 do 2015 roku – dyrektor Zespołu do spraw Równego Traktowania i Ochrony Praw Osób z Niepełnosprawnościami. Odznaczana za zasługi dla rozwoju samorządu terytorialnego i społeczeństwa obywatelskiego między innymi nagrodą im. Grzegorza Palki (2001), Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski (2004), Krzyżem Oficerskim tego orderu (2009), Odznaką Honorową za Zasługi dla Samorządu Terytorialnego (2015).
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.