Pomyśl o tym, kiedy kolejny raz powiesz, że ludziom, którzy stoją za ladą sklepu od szóstej, „nie chce się pracować”. Przypomnij sobie, płacąc piętnaście złotych za kawę w sieciówce, że ktoś na taką kwotę pracuje ponad godzinę, a jeszcze kilka lat temu musiał pracować trzy. Teraz, gdy ją pijesz.
Wstaje rano, zakłada drelich, na to byle jaką kurtkę, jedzie tramwajem na pętlę, a stamtąd autobusem do zakładu. Wstaje rano, prostuje włosy, nakłada makijaż, zapomina o śniadaniu, o szóstej w pośpiechu na zapleczu wciąga zielono-żółtą koszulkę i trzy po otwiera Żabkę na jednym z satelitarnych osiedli średniego miasta; zamknie ją o dwudziestej trzeciej. Wstaje rano, prasuje żakiet, jedzie pociągiem podmiejskim (jeśli jeszcze nie zlikwidowali) albo audi za trzy tysiące (jeśli kolej i PKS są już tylko historiami z opowieści jej rodziców) do stolicy metropolii. Tam cały dzień będzie parzyć kawę, polerować klientkom paznokcie albo z uśmiechem prezentować ofertę banku; wróci do domu po dwudziestej, bo takie ma połączenia. Wstaje rano, o ósmej musi być na praktyce w zakładzie fryzjerskim.
Usłyszy, że jest „cynicznym suwerenem, darmozjadem”
Przyniosą do domu tysiąc sześćset, tysiąc osiemset, dwa dwieście. Minus koszty biletu miesięcznego czy benzyny, śniadań, ubrań, które trzeba kupić, gdy idzie się „między ludzi”. Minus koszty leków, bo jesienią nietrudno o przeziębienie. Minus proszki na ból głowy.
Minus, przede wszystkim, zmarnowany czas na dojazdy, dojścia, oczekiwanie, przesiadki – przeciekający przez ręce, ciężki czas o świcie czy zmierzchu, czas, z którym nie wiadomo co zrobić, bo i nic konstruktywnego zrobić nie można.
Można stać. Marznąć. Grać w gry na telefonie. Obdzwaniać znajomych. Próbować czytać książkę z biblioteki albo na zimnie rozwiązywać krzyżówkę panoramiczną.
Potem, wieczorem, po tym wszystkim – po całym dniu, który ciąży jak ołów i ciągnie się jak niektóre azjatyckie filmy, po dniu, który już za chwilę, już za siedem godzin się co do joty powtórzy – włączy telewizor albo zajrzy do internetu.
Przeczyta o sobie, że jest cynicznym suwerenem, darmozjadem, że wyciąga do państwa rękę zamiast wziąć się do uczciwej roboty. Obejrzy, jak zatroskani panowie w garniturach za jego cztery pensje potrząsają głowami i mówią, że bardzo chcieliby, żeby mógł zarabiać więcej, ale niestety, jeszcze nie teraz – Polski na to po prostu nie stać. „Jesteśmy krajem na dorobku” – doda pani z dyskretnym złotym zegarkiem na przegubie wytwornej ręki, dyskretnym, bo po przekroczeniu pewnej kwoty rocznego zarobku nie chce się już ostentacyjnie błyszczeć, swoi i tak rozpoznają markę. Dorzuci, że bardzo chciałaby, żeby nasza bohaterka miała dostęp do bezpłatnego żłobka i usługi publiczne na wysokim poziomie, ale niestety, trzeba zaciskać pasa.
Chcecie chleba, a nie konstytucji?
Potem specjaliści od zaciskania cudzego pasa przejdą do ofensywy – po „nie da się” nadchodzi „ale czego właściwie chcecie?”. Krystyna Janda i Maciej Stuhr będą potrząsali nad nimi mentalnym palcem przygany. Chcecie pieniędzy, chleba chcecie? Nie demokracji, nie konstytucji, nie sekularyzacji? Wolicie dyskutować o zapisach kodeksu Pracy, a nie o składzie Trybunału Konstytucyjnego? Ciągle jeszcze palicie w piecach węglem i śmieciami? No, jak tak można? Zawiedliśmy się na was, Polska was takich nie potrzebuje. Patrzcie, jak płacze.
Początek października, za chwilę czas decyzji, choose your fighter. Ci, którzy mówią nam, że nadal nie wolno nam podnieść głowy, a co dopiero pięści, stroją się w kolorowe piórka zbawców demokracji i w swoich marzeniach prowadzą nas przez pustynię ku oazie. Kłopot tylko w tym, że na pustyni jest mało wody i jedzenia, a do oazy daleko. Kłopot tylko w tym, że już powiedzieliśmy „sprawdzam” i już nie pozwolimy zwieść się obietnicom czekania latami na sprawiedliwy podział owoców pracy nas wszystkich. Mówimy, że ten czas jest teraz, oraz że i tak przyszedł za późno.
Metody dyscyplinowania obywateli, wszystkie te mapy podziału kraju na „ciemny, zacofany wschód” i „postępowy zachód”, te szantaże emocjonalne, że jeśli 500 złotych robi nam różnicę w budżecie, tośmy sprzedawczyki i targowiczanie, wszystkie te rozdzierania (drogich) szat i leżenie (medialnym) Rejtanem mają na celu jedno – sprawić, że wszyscy wrócimy w dawne koleiny, gdzie role od dawna były rozdane, a rekwizyty znane i sprawdzone. Do kraju „dobrych panów”, samosterownej gospodarki, rynku wolnego jak wiatr w Bieszczadach i zgranych sloganów o zasłużeniu na sukces, ciężkiej pracy i kołaczach, których powinno starczyć dla wszystkich, ale albo ich nie ma, albo są czerstwe.
Nie ma „dwóch Polsk”
Pomyśl o tym, kiedy kolejny raz powiesz, że ludziom, którzy stoją za ladą sklepu od szóstej, „nie chce się pracować”. Pomyśl o tym, kiedy uznasz, że 500+ to wynagrodzenie „za rozkładanie nóg”. Przypomnij sobie, płacąc piętnaście złotych za kawę w sieciówce, że ktoś na taką kwotę pracuje ponad godzinę, a jeszcze kilka lat temu musiał pracować trzy. Teraz, gdy ją pijesz.
Nie ma „dwóch Polsk”. Są wąskie, liberalne elity, które lata temu przyprawiły temu przymiotnikowi dość ohydną gębę. I są ludzie pracy, którzy muszą być za nią uczciwie wynagradzani i którzy nie będą już dłużej słuchali opowieści o tym, że niska płaca jest karą za brak zaradności, albo że z 1680 złotych na rękę można opłacić wynajem mieszkania i jeszcze odłożyć na przyszłość. Jeśli ktoś tworzy podział na linii my/oni, to te elity właśnie.
Samym chlebem żyje człowiek, a bez niego nie ma siły podnieść pięści, by walczyć o demokrację, ustrój, prawa mniejszości czy ograniczenie wpływu Kościoła.
Samym chlebem żyje człowiek, a zaprzeczanie temu zamienia te pięści w kamienie.
Magdalena Okraska – etnografka, nauczycielka, działaczka społeczna. Autorka reportażu o konsekwencjach transformacji gospodarczej „Ziemia jałowa”. Zwykła dziewczyna z prowincji. Mieszka w Zawierciu.
Komentuj z nami świat! Czekamy na Wasze opinie i felietony (maks. 4500 znaków plus zdjęcie) przesyłane na adres: redakcja@portal.ngo.pl
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.