Wielka ucieczka, czyli pustoszenie prowincji [Felieton Okraski]
Budzisz się w mieście, które w latach 70. miało ponad 60 tysięcy mieszkańców. Dziś ma 49 i nieodwołalnie nadal się wyludnia. Zostałeś. Zostałaś, chociaż wielu innych wyjechało. Uciekli do kilku większych polskich ośrodków miejskich, ze szczególnym uwzględnieniem stolicy. Czy to przypadek, twój region miał pecha? Nie, to część trwającej od przeszło dwudziestu lat migracji i depopulacji mniejszych ośrodków na rzecz większych. Drenaż, wsysanie, pustoszenie.
Czytałam niedawno o badaniach prowadzonych przez profesora Romualda Jończego z Katedry Ekonomii i Badań nad Rozwojem Uniwersytetu Ekonomicznego we Wrocławiu. Zajął się on tematem migracji z małych i średnich miast do wielkich, i tak zwanym drenażem mózgów, czyli odpłynięciem bardzo młodych ludzi z prowincji do większego miasta regionu (lub do kilku największych miast kraju) od razu po maturze, bez ochoty, szans i nadziei na powrót.
W skrajnych przypadkach dzieci lokalnej elity wyprowadzają się ze swojego miasta do większego już na etapie szkoły średniej. Taki los staje się jednak udziałem nie tylko ludzi bardzo zdolnych, obdarzonych pewnym kapitałem kulturowym i możliwościami, ale i tych, którzy nie bardzo mają za co i jak wyjechać – ale wyjeżdżają, ostatnim wysiłkiem uciekają.
Sytuacja nie dotyczy też jedynie peryferyjnych miasteczek o nieprzemijalnym statusie „zadupia”, lecz także miast, wydawałoby się, sporych, oferujących coś więcej niż tylko bilet na pociąg do stolicy – na przykład ośrodków wojewódzkich sprzed reformy w 1999 roku. Liczą one od czterdziestu paru (na przykład Skierniewice) do ponad stu tysięcy mieszkańców (na przykład Legnica i Bielsko-Biała), ale w niczym im to nie pomaga. Od czasu utraty wojewódzkiej powagi nieodmiennie znajdują się na równi pochyłej. Omija je prestiż, inwestycje i środki finansowe. W najlepszym razie stają się miasteczkami, na które orientuje się najbliższa okolica. I dalej pustoszeją.
Wykształcenie? Jest. Szanse? Nie ma
– W przypadku niektórych małych czy średnich miast od 70 do nawet 93 proc. maturzystów wyjeżdża do dużych ośrodków regionalnych. Ta migracja ma charakter definitywny, a studia są tylko jej pierwszym etapem – mówi profesor Jończy.
To nie fanaberia, tylko walka o byt. W mniejszych ośrodkach nie ma nawet nie tyle tej wymarzonej, wysublimowanej, „porządnej” pracy, ale i zwyczajnego zatrudnienia za polską dominantę (bo o polskiej średniej nikt tu nie marzy). Zniszczono i rozgoniono na cztery wiatry lokalny przemysł ciężki i lekki, jest mniej pracy na kolei, bo wygaszano linie kolejowe i zamykano dworce. Cięto zatrudnienie, gdzie się dało.
Wyjeżdżasz, żeby się uczyć, a potem nie chcesz już ważyć ziemniaków, podawać kebaba w budce pod chińskim centrum czy nawet dodawać cyferek w miejskim urzędzie skarbowym, bo wiesz, że dostaniesz się tam po bezpłatnym stażu, tylko jeśli pani Krysia odejdzie na emeryturę, a na końcu ścieżki zawodowej czeka cię tysiąc siedemset.
– Im większe mamy peryferie, tym mniejszy jest tam udział miejsc pracy dla osób wysoko wykształconych oraz dla kobiet. Upowszechniając studia wyższe, zwiększyliśmy aspiracje, ale zarazem nie stworzyliśmy w miejscu pochodzenia tych ludzi możliwości podjęcia przez nich pracy zawodowej. To powoduje, że jeśli ktoś kończy studia i ma wysokie wykształcenie, to – nawet jeśli początkowo nie zamierzał wyjeżdżać – staje się bardziej skłonny do wyjazdu. Masowy dostęp do kształcenia wyższego jest czynnikiem, który nasilił drenaż ludzi z peryferii do dużych centrów – mówi Jończy.
Przecięte więzi
Otworzyły ci się perspektywy, wchłonęła Warszawa, Kraków, Wrocław. Jasne.
Ale skutki społeczne dla tych małych ośrodków – i nie tylko małych, bo i dla byłych miast wojewódzkich – są opłakane. Mówicie, że wrócicie, gdy „zacznie się tu coś dziać”. Gdy coś się zmieni. Zła wiadomość: nie zmieni się i nie zacznie bez tych, co wyjechali. Retoryka, której używa się do opisu takich przenosin, jest także, gdy się jej przyjrzeć, dość nieprzyjemna. „Mieszkał w Siedlcach, ale udało mu się wyjechać”. Czasem wręcz: udało się uciec.
Wyjazd z miasta pochodzenia nie ma już tylko znamion przykrej konieczności – to triumf, znak, że nam się powiodło, udało.
Uciekamy, przecinamy ostatnie wątłe nitki więzi z babcią, która chodziła na targ w chustce, ze znajomymi ze szkoły, z dawnymi nauczycielami, z osiedlem i z podwórkiem. Czasem wracamy, pachnący wielkim światem, i trochę kręcimy nosem, że w naszym dawnym mieście jest tylko jedna kawiarnia, a w niej nie podają do kawy ulubionego syropu.
Błędne koło oczekiwań i możliwości
Na miejscu zostają starsi ludzie i ci młodzi, których w dokumentach wewnętrznych lokalnych urzędów pracy określa się mianem „niemobilnych”. Niskie płace, puste mieszkania, starzejąca się infrastruktura, mało dzieci, bo nie ma komu rodzić. Czasem teren wolny od presji deweloperskiej i nieustannego nacisku na „rozwój” i rozrost upatrzy sobie klasa średnia z większych ośrodków położonych w okolicy. Wykupi mieszkania w starych blokach, wywinduje ceny wynajmu. Zamieszka, ale jedną nogą – będzie przyjeżdżać na noc i dbać jedynie o to, by w dzielnicy nie brakowało miejsc parkingowych. Po pracę, rozrywkę i zakupy ruszy bardzo często do większych miast.
Takich miast i miasteczek, jak to, z którego piszę te słowa, są dziesiątki i setki. Nie leżą wcale w konkretnym regionie, któremu się „nie udało”. Leżą wszędzie, sieją całą mapę Polski wysypem małych kropek.
Agresywny liberalizm gospodarczy, likwidacja przemysłu skutkująca galopującym bezrobociem – i tych, którzy mogli wyjechać, nie ma. Są w Anglii. Niemczech albo w Warszawie. Czasem wpadną na święta.
Nawet ożywienie gospodarcze na lokalną skalę nie jest w stanie skłonić ich do powrotu, bo trudno wracać do miejsca, gdzie nie ma rzeczy, do jakich przywykli. Błędne koło oczekiwań i możliwości nigdy się nie zatrzymuje.
Nie chcemy musieć uciekać
Przedwczoraj przypadała trzydziesta rocznica wyborów czerwcowych z 1989 roku. Wydawałoby się, że to rocznica triumfu, zwycięstwa. Ale to właśnie decyzje polityczne i gospodarcze podjęte przy Okrągłym Stole i niedługo po zakończeniu jego obrad spowodowały wieloletnie konsekwencje, które wielu z nas widzi każdego dnia z okien.
Za późno, by cofnąć tamte narracje, które wprawiły w ruch koło zamachowe wygaszania, likwidacji, zamykania, zwalniania z pracy, wyrzucania z debaty publicznej i pamięci, za późno, by oddać małym i średnim ośrodkom odartym z infrastruktury i komunikacji publicznej stracone lata i zwyczajną sprawiedliwość. Zbyt powoli i zbyt niemrawo zaczyna się od kilku lat mówić o ich roli, która nie jest wcale tak nieistotna, jak kładł nam do głów przez z górą dwadzieścia lat liberalny dyskurs.
Jesteśmy tu. Nie chcemy musieć stąd wyjeżdżać do większego miasta, po miraż „lepszej pracy”. Nie wystarczy nam strefa ekonomiczna 60 kilometrów od domu i sklep z chińskimi trampkami. Chcemy autobusów, pociągów, kin i przychodni. Chcemy zakładów pracy, szkół i przedszkoli, kawiarń. Spokoju i godności. Nie przymusowej ucieczki.
Magdalena Okraska – etnografka, nauczycielka, działaczka społeczna. Autorka reportażu o konsekwencjach transformacji gospodarczej „Ziemia jałowa”. Zwykła dziewczyna z prowincji. Mieszka w Zawierciu.
Komentuj z nami świat! Czekamy na Wasze opinie i felietony (maks. 4500 znaków plus zdjęcie) przesyłane na adres: redakcja@portal.ngo.pl
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.