Wyczerpane aktywistki, wypaleni działacze. Małomiasteczkowa wypalona aktywistka z ciężkim bagażem
Chcę w tym tekście zaistnieć przede wszystkim ze swoim osobistym doświadczeniem małomiasteczkowości. Dlaczego? Bo trudno jest być i działać, jak się nie jest widzianą, słyszaną, rozumianą nie tylko w swoim mieście, ale też na zewnątrz.
Kiedy dostałam zaproszenie, by napisać tekst, zaczęłam się zastanawiać, w jakim kontekście chcę ugryźć swoje wypalenie. Co jest w tym momencie we mnie najbardziej żywe? Jaka perspektywa jest obecnie najbliższa mojemu sercu, brzuchowi? I tu odezwała się we mnie bardzo ważna część mojej tożsamości, czyli moja wiejskość, małomiasteczkowość: „Małomiasteczkowa twarz, małomiasteczkowa głowa, małomiasteczkowy styl, małomiasteczkowo kocham” („Małomiasteczkowy”, Dawid Podsiadło).
Prowincja w centrum
Wiedziałam już więc, o czym chcę pisać, zaraz jednak pojawiły się kolejne wątpliwości. Zaczęłam się zastanawiać, kogo i dlaczego miałoby interesować, czym jest aktywizm w małym miasteczku, czego wynikiem jest moje wypalenie i jaki wpływ ma na to prowincja? Cholernie długo nad tym myślałam. Zastanawiałam się, czy prawdą jest, że „nie wszyscy mają w dupie małe miasteczka”, jak mówi Anna Cieplak, autorka powieści „Lekki bagaż”. A może jednak prowincja, to tylko „dyskoteka, meczyk, dożynki”, o których w „Przemytnikach” pisze lubaczowianin, Konrad Janczura? Jeśli tak, to kogo taka prowincja i mieszkający tu ludzie mieliby interesować? Aktywistki, aktywistów, którym na sercu leżą tak zajmujące kwestie, jak chociażby prawa kobiet, społeczności LGBT, mniejszości narodowych czy kondycja naszej planety? Czy między tymi istotnymi sprawami, które i dla mnie sąpiekielnie ważne, jest przestrzeń na małomiasteczkowość? Czy w ogóle jest ona godna uwagi?
Czy mam prawo upominać się o zobaczenie mojej/naszej małej rzeczywistości i mojego/naszego, wcale „niemałego” wypalenia?
Jeśli nawet, to co mi przyjdzie z tego zobaczenia? Czy mogę czegoś po nim oczekiwać, na coś liczyć, czy dla kogoś będzie ważne, z czym się tu zmagam/y każdego małego dnia?
W swoim tekście nie chcę umniejszać i tak już niewielkich miast oraz jakości prowadzonych tu działań. Nie mam jednak w sobie potrzeby pompowania sztucznej dumy z bycia małomiasteczkową i z tego, jak błogie życie można tu wieść, bo nie ma korków, zatrutego powietrza, no i można pić mleko prosto od krowy.
Rewolucja jest gdzie indziej?
Dzięki temu, że odkleiłam od siebie gębę wieśniary, którą przypiął mi mainstreamowy przekaz, w którym wizerunek prowincji często sprowadza się do zacofania, prawicowości i wartości kościelnych, pozbyłam się również kompleksów związanych z moim „gorszym” pochodzeniem i mniej ważnym działaniem, bo skrojonym na miarę zadupia.
Dziś wiem, że wartość pracy aktywistek i aktywistów z prowincji nie jest mniejsza tylko dlatego, że działają oni na wsi lub w małym mieście. Nie jest też tak, że z tego powodu nasz wysiłek kosztuje nas mniej. Niestety, często słyszałam (nie zawsze wprost), że nie mogę nic wartościowego robić w małym mieście, że mieszkanie w nim musi być dowodem mojej porażki życiowej, że ktoś, kto chce się rozwijać i ma ambicje, nie może chcieć mieszkać i działać w takiej zapyziałej pipidówie, bo wieje tu marazmem, nudą. Bo rewolucja, zmiany i wielkie rzeczy dzieją się tylko w wielkich miastach.
Z drugiej strony nie chcę się też wpisywać w ton barwnego opiewania i wychwalania korzyści płynących z mieszkania w małym mieście, bo widzę w tym wiele ograniczeń. Prowincja jest różna: bywa mroczna, ale też mieniąca się kolorami folkloru, jak tęcza. Prawdą jest jednak, że bywa tu trudniej z dostępem do kultury, komunikacji publicznej, pracy czy edukacji. W moim mieście brakuje organizacji działających na rzecz kobiet, uchodźców, osób LGBT, pomimo że one też tu mieszkają i mają te same problemy, co w dużych miastach.
Szukam wsparcia. Różnie z tym bywa
Chcę w tym tekście zaistnieć więc przede wszystkim ze swoim osobistym doświadczeniem małomiasteczkowości. Dlaczego? Bo trudno jest być i działać, jak się nie jest widzianą, słyszaną, rozumianą nie tylko w swoim mieście, ale też na zewnątrz. Kiedy nie istnieje się w dyskursie między „swoimi” działaczkami i działaczami. Ciężko jest nieść wsparcie innym, gdy samemu się go nie dostaje i funkcjonuje się poza wspólnotą. A takie poczucie mam od jakiegoś czasu, może od zawsze.
Nie dostaję u siebie w mieście zrozumienia dla pewnych obszarów działalności, na przykład tej feministycznej, dlatego szukam go gdzie indziej. Różnie z tym bywa.
Sama przez lata wspierałam i współpracowałam z wieloma NGO, które pomagają osobom zagrożonym dyskryminacją czy wykluczeniem. Ich idee i misję przenosiłam do swojej małej ojczyzny, zasiewałam i opiekowałam się nimi, by rosły też u nas, pod małomiasteczkowym niebem. Nie zawsze się jednak przyjmowały. W ostatnim czasie ten mój zapał zaczął się we mnie kruszyć, wypalać, gasnąć, bo samej jest naprawdę trudno. Momentami opuszczają mnie już siły, motywacja, tracę zasoby emocjonalne, psychiczne na działanie w pojedynkę. Bo to jest trudny wysiłek i czasem nie wystarcza zasilanie się od środka.
Zauważcie nas!
Cytując Brené Brown, zgadzam się z tym, że „świat potrzebuje, żebyśmy mówili głośno, co myślimy i bronili naszych przekonań”. Tylko co, jeśli nie mamy już na to energii, bo wyczerpałyśmy już ją w samotnej szarpaninie?
Nie chcę aby to zabrzmiało jak pretensja, wiem, że każdy/a ma prawo odmówić pomocy. Szanuję to. Jednocześnie myślę, że wszyscy stanowimy jakąś całość, potrzebujemy się nawzajem uzupełniać, wspierać, widzieć, bo tak naprawdę działamy w tej samej sprawie. A kiedy popadamy w przygnębienie, to w tym, co czujemy, jesteśmy równi, bez względu na miejsce zamieszkania. Różni nas tylko dostęp do pomocy – w małej miejscowości jest jej rzeczywiście mniej.
Dlatego, w imieniu swoim i być może wielu innych samotnych aktywistek i aktywistów z prowincji, upominam się o to, aby nas zobaczono, apeluję o siostrzeństwo, solidarność, wsparcie ze strony tych, którym może czasem jest prościej. Łatwiej, bo może mają do kogo się podłączyć, przytulić, z kim iść pod ramię, na kim się wesprzeć, jak już pękają. Życzę sobie i wielu innym aktywistkom i aktywistom na prowincji, aby nasza praca była widziana, doceniana, aby tego, by nasza aktywność nas nie pożarła, i abyśmy nie musiały/li robić tego same/i. No i na koniec słowa, z nadzieją na wypalenie wypalenia i zazielenienie się, rozkwit w nas chęci do działania: „Rozpocznij tam, gdzie jesteś. Wykorzystaj to, co masz. Zrób to, co możesz” ( Artur Ashe).
Beata Paluszek – pochodząca i mieszkająca w Lubaczowie aktywistka społeczna współpracująca z różnymi grupami społecznymi, wiekowymi, działająca w wielu organizacjach pozarządowych, udzielająca się w nich również jako wolontariuszka. Ponadto urzędniczka inicjująca projekty międzynarodowe, społeczne, obywatelskie, wieloletnia opiekunka MRM Lubaczowa, a także interwentka kryzysowa, pasjonatka natury człowieka i budowania relacji międzyludzkich. Ostatnio, pomimo wypalającej się energii, zainicjowała utworzenie w swojej miejscowości pierwszej grupy/kręgu dla dziewcząt, przestrzeni, w której młode dziewczyny będą mogły porozmawiać o ważnych dla siebie sprawach, dzielić się swoimi doświadczeniami, trudnościami, wspierać się nawzajem. Wszystkie osoby chętne do wspierania inicjatywy (merytorycznie, duchowo :) zaprasza do kontaktu.
Cykl głosów o wypaleniu aktywistycznym i dobrostanie działaczy i działaczek przygotowany przez portal NGO.pl we współpracy z inicjatywą „RegenerAkcja. Miejsce dla zmęczonych aktywistek i aktywistów”.
Cykl głosów o wypaleniu aktywistycznym i dobrostanie działaczy i działaczek przygotowany przez portal NGO.pl we współpracy z inicjatywą „RegenerAkcja. Miejsce dla zmęczonych aktywistek i aktywistów”.
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.