Nawet jeśli więc – inaczej niż przed wiekami – teatr nie daje już mieszczaństwu wzorców życia i postępowania na scenie, sztuka tworzy je w organizacji życia ekonomicznego. Równie mocno, co z nieszczęśliwą miłością, widz może utożsamić się z czekaniem na przelew.
Był rok 1957. Paryż. W stolicy Francji 27 marca zainaugurowano pierwszy Festiwal Teatru Narodów. Dwanaście lat po śmierci Hitlera, cztery lata po śmierci Stalina – pierwszy raz spotkały się teatry ze Wschodu i Zachodu. Na pamiątkę tego zdarzenia dzień 27 marca ustanowiono Międzynarodowym Dniem Teatru.
Można więc dość patetycznie powiedzieć, że w to święto wpisana jest i polityczność, i przekraczanie granic, i pewien szlachetnie naiwny, utopijny pierwiastek.
Społeczny, publiczny, utopijny wymiar wpisany jest też w polskie obchody tego święta. W 2015, roku 250-lecia teatru publicznego w Polsce, Międzynarodowy Dzień Teatru świętowano przez udostępnienie w teatrach całej Polski biletów za 250 groszy – czyli 2,5 złotego, by zwrócić uwagę na problem dostępności do kultury. Kolejki pod teatrami były długie i ustawiały się od rana. Rocznicę uczczono też dość bogatym programem międzynarodowym. Dość powiedzieć, że międzynarodowe obchody rozpoczęły się w Tel Awiwie, a zakończyły w Teheranie, łącząc nacisk na dialog, tradycję i społeczne zaangażowanie teatru; że tu i tu przyciągnęły tłumu entuzjastów.
Tak, pięć lat temu – polski teatr zdawał się być w szczytowej formie. I choć nie bez racji narzekaliśmy na opieszałość czy lekceważenie konserwatywnych liberałów z PO, najgorsze miało przecież nadejść.
Będzie dobrze
Tu można by rozpocząć długi przegląd wydarzeń ostatnich pięciu lat – marszu populistycznej prawicy, która z zaangażowanego artysty zrobiła figurę wroga, a teatr uczyniła jednym z ulubionych chłopców do bicia. Napisać o stratach i skandalach. O zdewastowanej dyplomacji kulturalnej, o tragicznie zdewastowanych ważnych instytucjach – Teatrze Polskim we Wrocławiu czy Starym Teatrze w Krakowie. Wreszcie, o próbach cenzury.
Ale o tym już było. Wiele razy. Wolę poświęcić parę zdań temu, co w ostatnim pięcioleciu zmieniło się na lepsze. Czego się w teatrze nauczyliśmy, co zaczęliśmy dostrzegać, o co próbujemy dbać.
Znamienne, że po Krzysztofie Warlikowskim, Andrzeju Sewerynie czy Krystynie Jandzie, do tegorocznego orędzia zaproszona została Weronika Szczawińska – 38-letnia artystka, która kładzie nacisk na sprawy pracownicze i spłaszczanie hierarchii, w której spektaklach nie ma „głównych ról”, która była wreszcie jedną z głównych twarzy walki z molestowaniem seksualnym i mobbingiem na warszawskiej Akademii Teatralnej. Wreszcie, twórczyni działająca między rozmaitymi formami organizacyjnymi – samorządowymi teatrami instytucjonalnymi, organizacjami pozarządowymi, nieformalnymi kolektywami.
Szczawińska w orędziu na Międzynarodowy Dzień Teatru napisała m.in.: „Nie martwię się, zwłaszcza teraz, o przyszłość teatru jako sztuki. Kiedy będziemy mogli wrócić do naszych miejsc pracy, kiedy wrócimy tam jako publiczność, i z publicznością, będziemy wiedzieli, co robić. Będziemy wiedzieli, czy po pandemii trzeba mówić o pandemii, czy o czymś zupełnie innym. Na pewno znowu się o to pokłócimy – i dobrze. Nie ma sensu o tym debatować teraz. Swoje przyszłe obowiązki rozpoznamy, kiedy przyjdzie na to czas.
Sądzę, że do tego czasu nasze obowiązki są zupełnie inne.
Lubimy powtarzać, że teatr jest sztuką wspólnotową.
Nie martwię się więc o przyszłość teatru jako sztuki – ale o tworzących go ludzi.
Mamy tylko jeden obowiązek – solidarności. Ze wszystkimi pracownikami i pracownicami wszystkich struktur teatralnych w Polsce. Wszystkimi, bez względu na to, czy pracują na etacie, umowie o dzieło, zleceniu, czy w firmie zewnętrznej. W zespołach artystycznych, administracyjnych, technicznych. A także z ludźmi poza zespołami, którzy piszą, edukują, kuratorują, animują”.
Teatr musi się zmienić
Szczawińska słusznie zwraca uwagę, że „solidarność” nie stoi bynajmniej w sprzeczności ze „sporem”, z „kłóceniem się”. Jeszcze dziesięć lat temu kształt sporu wokół instytucjonalnego działania teatru w Polsce organizował głównie podział tortu – ile pieniędzy idzie na instytucje samorządowe, ile na organizacje pozarządowe. Wiadomo, na drugie mniej. Ci z instytucji tłumaczyli, że utrzymują etaty i codzienny repertuar. Ludzie z NGO odpowiadali, że chętnie też utrzymywaliby etaty i grali częściej.
Dziś, choć w kwestii podziału dotacji między sektory dalej zbyt wiele jest nierówności, spór ten prowadzony jest – moim zdaniem – nieco mądrzej. W teatrze w centrum stoi nie tyle pytanie, „który sektor”, ale kto, co i jak robi, i jak jest wynagradzany.
Z tej perspektywy ważne zdaje się stwierdzenie reżyserki Anny Karasińskiej z niedawnego wywiadu w branżowym portalu teatralny.pl. Karasińska stwierdziła: „Teatr wpuszcza coś nowego, ryzykownego, żeby się na tym przylansować i pobrać trochę ‹inspiracji›, ale nie dzieli się uczciwie ani miejscem, ani zasobami. Odświeża wizerunek, ale 80 procent zasobów jest przeznaczana na to, co już było”.
Co to znaczy? Że instytucje – dysponujące budżetami rzędu 7, 10, 14 czy więcej milionów złotych rocznie – wpuszczają poszukujących reżyserów, performerów, choreografki, tancerzy, albo po prostu artystki młode wiekiem bądź duchem – by zapłacić im parę tysięcy, pokazać się jako atrakcyjne i nowoczesne, a potem wracają do tego, co już znają i co wydaje im się sprawdzone i najciekawsze. Tyle tylko, że często co jest „sprawdzone i ciekawe” oceniają ludzie zasiedziali w swoich przyzwyczajeniach, językach artystycznych i perspektywie małego, teatralnego światka.
Zgadzam się z Karasińską – szereg zdolnych, pracowitych i twórczych ludzi traktuje się w teatrach instrumentalnie i po prostu niesprawiedliwie. Ale sądzę zarazem, że teatr, który raz, drugi i trzeci wpuszcza inne sposoby myślenia i pracy, w dłuższej perspektywie musi się zmienić, albo ma chociaż na to większe widoki.
Widmo nadprodukcji
Nie da się zrozumieć przemian sceny teatralnej ostatnich lat bez przyjrzenia się roli trzeciego sektora – czy szerzej, społecznych, oddolnych form działania. Nie było go może w teatrze bardzo dużo – ale pojawia się w strategicznych miejscach. Z warszawskiej – i nie tylko – perspektywy to Komuna Warszawa, działająca jako stowarzyszenie i organicznie związana z warszawskim trzecim sektorem, wypromowała w ostatnich latach największą grupę artystów angażowanych przez instytucjonalne teatry z dużymi dotacjami. Studio, Nowy czy TR pełnymi garściami czerpią z zasobów ludzkich i koncepcji artystów Komuny.
Pytanie tylko, na ile publiczna instytucja rozszerza możliwości działania takiego twórczego laboratorium, a na ile eksploatuje tanio wyprodukowaną atrakcyjną markę i teatralny produkt.
Bywa z tym różnie – czasem lepiej, czasem gorzej. Ale refleksja na temat pojawiła się także wśród ludzi bliskich środowisku Komuny. Osoby takie, jak cytowana Weronika Szczawińska – ale też reżyserka Anna Smolar, dramaturg i reżyser Michał Buszewicz czy kuratorzy Marta Keil i Grzegorz Reske – tworzą fundację Instytut Sztuk Performatywnych. Ich hasła to fuzja działań różnych typów placówek kulturalnych, tworzenie sieci, hakowanie „starych” instytucji – ale przede wszystkim połączona z tworzeniem nowych form artystycznych dbałość o higienę pracy.
InSzPer postuluje produkcje typu „zero waste” – korzystające z zasobów, które leżą już w teatralnych magazynach, a przede wszystkim niemarnujące ludzkiej energii. Jednym z kluczowych haseł jest tu „nadprodukcja”. Tak, sami artyści twierdzą, że premier jest dziś za dużo. Produkowane masowo przez teatry premiery podbijają statystyki zrealizowanych projektów, generują medialne zainteresowanie – a często wyprodukowanych spektakli nie da się wkrótce potem miesiącami obejrzeć. Teatry za dużo produkują – a za mało grają.
Zarobki będą jawne
Kolejną sprawą, na którą zaczęliśmy w teatrze zwracać uwagę, jest transparentność finansów – bo gigantyczne nierówności płacowe w teatralnej branży jak w soczewce ogniskują ten ważny polski problem. Reżyser może za dwu-, trzymiesięczną pracę dostać 6 tysięcy złotych – a może 200 tysięcy. Skandynawowie mają do załatwiania takich rzeczy widełki płacowe, u nas – to kwestia uznania i specyficznie pojętego rynku (choć mówimy o pieniądzach publicznych).
A do tej pory także tajemnicy – chroniącej interesy najbogatszych i zamykającej słabszych w resentymencie, lęku i wstydzie. Ale to się zmienia.
Zasługi trzeciego sektora są tu ogromne – świetną robotę wykonuje w tej kwestii Alina Czyżewska i stowarzyszenie Watchdog Polska. Wielkim sukcesem okazała się działalność Kultury Niepodległej. Choć – przyznaję uczciwie – początkowo sądziłem, że będzie to celebrycka inicjatywa medialna wygłaszająca ogólnosłuszne apele, KN – ze swoim szaleniem ważnym Pogotowiem Prawnym – łączy działalność na rzecz wolności twórczej z coraz sprawniejszą walką o prawa pracownicze.
Właśnie, to też powód do radości – związki zawodowe raczej się dziś w teatrach zakłada niż likwiduje. Wchodzą nowi gracze – mocno w teatrze stała się obecna Inicjatywa Pracownicza. Powstała – jako związek – Gildia Reżyserek i Reżyserów Teatralnych, która choć rozkręca się powoli, to pełni ważną rolę. Wpisuje się zarazem w szereg nowych i nie całkiem już nowych organizacji, które próbują na nowo animować solidarność środowisk artystycznych, na nowo związać środowiskową reprezentację z grupami i artystami najbardziej dziś aktywnymi twórczo. To np. Unia Literacka, filmowa Gildia Reżyserów Polskich, czy inicjatywy nieformalne: działające już długo Obywatelskie Forum Sztuki Współczesnej czy grupa Kobiety Filmu.
Kulisy mają znaczenie
Wszystkie te sprawy mogą zdawać się branżowe, niszowe, ciekawostkowe. Co kupującego bilet na spektakl odbiorcę obchodzi, ile kto zarabia, jaką ma umowę czy pozycję w swoim środowisku pracy; czy może liczyć na wsparcie koleżanek i kolegów. Jednak takie myślenie byłoby błędne z kilku powodów.
Po pierwsze, to co za kulisami przekłada się bardzo na jakość i świeżość tego, co widzimy na scenie. To, że 80 procent procent zasobów, o czym mówi Karasińska, pozostaje w rękach „starego establishmentu” i często raczej zachowawczo-koniunkturalnych dyrektorów – odbija się często na repertuarze. Ponoszą tego koszty nie tylko ci, którzy nie mogą tworzyć, ale też pracujący aktorzy, jako ci, którzy muszą dawać twarz rozmaitym – nieraz z góry wiadomo, że poronionym – pomysłom w imię zaspokajania dyrektorsko-reżyserskiego ego.
Po drugie, i może ważniejsze, w późno-kapitalistycznej gospodarce problemy charakterystyczne dla zawodów artystycznych – elastyczność zatrudnienia, arbitralność kryteriów i hierarchii, mniej lub bardziej sensowny nacisk na „kreatywność”, zanik podziału na czas wolny i czas pracy – stają się często normą dla obszarów, których wcale nie kojarzylibyśmy ze sztuką. To nie tylko wielokrotnie przywoływane jako przykład patologii umów śmieciowych sprzątaczki na umowach o dzieło; to też problemy w pracy administracyjno-biurowej czy np. w handlu.
Wreszcie, teatr – ze swoim nabrzmiewającym konfliktem pokoleniowym – oddaje jedno z ważniejszych napięć dzisiejszego polskiego społeczeństwa.
Cała generacja dwudziesto- i trzydziestolatków zmaga się dziś z jeszcze większą niepewnością i jeszcze gorszą pozycją startową, niż ich parę lat starsi koledzy przed dekadą. Podobne napięcie obserwujemy choćby w polityce czy mediach.
Nawet jeśli więc – inaczej niż przed wiekami – teatr nie daje już mieszczaństwu wzorców życia i postępowania na scenie, sztuka tworzy je w organizacji życia ekonomicznego. Równie mocno, co z nieszczęśliwą miłością, widz może utożsamić się z czekaniem na przelew.
Witold Mrozek – dziennikarz, krytyk teatralny, od niedawna dramaturg. Stały współpracownik „Gazety Wyborczej" i "Dwutygodnika", prowadzi podcast "Ostatni dzwonek" – http://ostatnidzwonek.online .
Komentuj z nami świat! Czekamy na Wasze opinie i felietony (maks. 4500 znaków plus zdjęcie) przesyłane na adres: redakcja@portal.ngo.pl
Źródło: własna
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.