Dariusz Popiela. Świadomość, że robię to dla ofiar, daje mi wewnętrzną siłę
– Przez wiele lat trenowałem pod mostem kolejowym na Dunajcu w Nowym Sączu. Nie miałem pojęcia, że z tego miejsca zabierano do obozów śmierci tysiące ludzi. Te góry, rzeka, mosty, na które codziennie patrzyłem z kajaka były ich ostatnim widokiem – mówi Dariusz Popiela, który realizuje projekt „Ludzie, nie liczby”.
Estera Flieger: Twoja doba ma 24 godziny?
Dariusz Popiela, kajakarz górski, prezes Fundacji Rodziny Popielów, projekt "Ludzie, Nie Liczby"*: – A dlaczego pytasz?
Przygotowujący się do startu w igrzyskach olimpijskich sportowiec, mąż, tata. Powadzisz fundację: realizując projekt „Ludzie, nie liczby” nie tylko organizujesz porządkowanie cmentarzy żydowskich, ale np. prowadzisz kwerendę archiwalną, by przywrócić tożsamość ofiarom Zagłady.
– Dobra organizacja dnia, to jedna z podstawowych umiejętności każdego sportowca. Nie zaniedbując treningów i potrzebnego po nich odpoczynku oraz rodziny, staram się zawsze wykroić czas dla projektu, również na wyjazdach: to wypełnianie wniosków czy przygotowywanie postów na fanpage, rozmowy telefoniczne i spotkania – zdecydowanie wolę bardziej tę formę kontaktu, bo bardzo lubię rozmawiać z ludźmi, słuchać ich.
Sportowcy w różny sposób zagospodarowują wolny czas, każdy ma inny klucz, ja znalazłem swój, a wszystko się równoważy: Zagłada jest bardzo trudnym tematem, z jednej strony więc odpoczywam, uprawiając sport, z drugiej mam poczucie, że robię coś ważnego, kiedy już skończę trening – projekt nie byłby ten sam, gdyby nie sport i na odwrót.
Kiedy ostatni raz się nudziłeś?
– Kiedy byłem przeziębiony i nie mogłem trenować. Słysząc od dzieci, że się nudzą, czasem myślę, że też bym chciał, ale nie mam kiedy. I bardzo dobrze, bo to znaczy, że nie stoję w miejscu. Nie jest też tak, że nie umiem odpoczywać – relaksuję się, czytając książki.
Dlaczego kajakarstwo?
– To część historii mojej rodziny. Pływał mój tata, wujkowie – jeden z nich utonął. Mimo tej tragedii i sprzeciwu babci, zachęcony przez tatę zacząłem trenować. Na początku wolałem być piłkarzem: kiedy koledzy biegali za piłką, ja dźwigałem ciężki sprzęt – kajak, wiosło – dziś powiedzielibyśmy, że nie było to „sexy”. Ale zakochałem się w tej dyscyplinie i nie zamieniłbym jej na żadną inną, choć jest niedofinansowana, a zawodom nie towarzyszy większa uwaga mediów, co mi nie przeszkadza.
To po prostu analogowy sport w cyfrowym świecie.
Poza tym, kocham przyrodę, a kajakarstwo to nieustanny z nią kontakt. Na samym początku przez wiele lat trenowałem w Alpach i Pirenejach na przepięknych górskich rzekach. Teraz wygląda to nieco inaczej: kajakarstwo przeniosło się do miast lub na ich obrzeża, pływamy po wybetonowanych torach wybudowanych na potrzeby kolejnych igrzysk olimpijskich. Ale to wciąż walka z wodą, która jest nieprzewidywalna, co daje fajnego kopa. Poza tym, w kajakarstwie nie da się nudzić: wystarczy zmienić ustawienie bramek na torze, by przeżyć nową przygodę.
A tor, który szczególnie zapadł Ci w pamięć?
– W Augsburgu. Wybudowano go w latach 70. na igrzyska w Monachium. Jeden z pierwszych torów miejskich. Ścigamy się na nim do dzisiaj – wyprzedzał epokę. Pływałem tam już w dzieciństwie. Lubię go. Zasadzono nad nim drzewa poświęcone olimpijczykom, a w okolicy jest muzeum kajakarstwa – bardzo podoba mi się, że reprezentacja Niemiec pielęgnuje pamięć o własnej dyscyplinie, sięga do korzeni i buduje w ten sposób swoją tożsamość. Takiego ducha brakuje mi w Polsce, może czas pomyśleć o podobnej inicjatywie przypominającej bogatą historię polskiego kajakarstwa.
Twoja historia? Ile to już lat?
– Zaczynałem, kiedy miałem siedem lat.
Dziś masz 35.
– Życie w kajaku. Tak wczesny start w sporcie wyczynowym ma swoje plusy i minusy. Do tych drugich należy eksploatacja organizmu. Już na poziomie juniorskim wymaga się od sportowców najlepszych wyników, przez co tracą radość i popadają w rutynę, podczas gdy powinna być to dobra zabawa, przyjemność. Mogłem zacząć później. A ja miałem jeszcze trudniej, bo moim pierwszym trenerem był tata. Praca z rodzicem zawsze jest trudna, ale możliwa, trzeba nauczyć się dystansu. Później tata zajął się własną firmą, ale na początku mojej kariery to on był moim mentorem. Bardzo ciężko pracował, nieraz widziałem go tylko wieczorami. Bywało ciężko, ale na sport zawsze musiało wystarczyć – tata robił wszystko, żeby tak było. I dzięki niemu zrozumiałem, co to znaczy oddać całego siebie dla danej dyscypliny czy idei. Do dzisiaj jest moim trenerem.
Pierwszy trening?
– Podstęp taty. Wracaliśmy z wycieczki do Szczawnicy, skręcił akurat tam, gdzie trenował klub „Start”. Dosłownie wsadzono mnie w kajak – zostałem, spodobała mi się atmosfera, ludzie. I tak zaczęło się życie na walizkach – jedną mam zawsze spakowaną.
Ponad sześć lat trenowałem w Austrii – reprezentowałem ją w kadrze juniorów. Mając 18 lat musiałem podjąć decyzję, co dalej. Postanowiłem, że wrócę do Polski. Rok później, w 2004 roku, znalazłem się w siódemce najlepszych zawodników pucharu świata – po raz pierwszy od wielu lat Polak był kwalifikowany tak wysoko, miałem gwarancję startu na igrzyskach olimpijskich w Atenach. Ale skończyło się na poklepywaniu po plecach i gratulacjach: zostałem w domu, postawiono na innego kajakarza. Przez rok miałem zakaz startu, żeby nie budzić niepokoju w kadrze.
Zająłem się wtedy rapem: nagrałem płytę. Nie żałuję. Nie mam do nikogo pretensji. Opowiadam o tym czasem na spotkaniach w szkołach: że coś, co wydaje ci końcem świata, może okazać się twórcze. Pewnie, myślałem wtedy, że rzucam kajaki. Ale pływam dalej. Daję z siebie wszystko, by godnie reprezentować Polskę.
Robię to również poprzez zajmowanie się historią Zagłady – zawodnicy z całego świata bardzo się interesują się moim projektem, w oczach wielu zmienia to wizerunek kraju.
Powiedziałeś, że nie byłoby projektu bez sportu, a sport nie byłby ten sam, gdyby nie projekt.
– Przez wiele lat trenowałem pod mostem kolejowym na Dunajcu w Nowym Sączu. Nie miałem pojęcia, że z tego miejsca zabierano do obozów śmierci tysiące ludzi. Te góry, rzeka, mosty, na które codziennie patrzyłem z kajaka, były ich ostatnim widokiem. Kiedy dowiedziałem się o tym mając 20 lat, przeżyłem szok: zawsze interesowałem się historią, czytałem np. o powstaniu w getcie warszawskim, ale nie miałem pojęcia, co działo się podczas wojny w moim mieście, aż wreszcie postawiłem sobie to pytanie.
Nagle zacząłem dostrzegać rzeczy, których nie widziałem wcześniej, były ukryte, nieoczywiste: okazało się, że trenując na Popradzie niedaleko mojego rodzinnego domu mijałem mogiłę rozstrzelanych starosądeckich Żydów. Odkrycie świata żydowskiego w moim regionie wymagało wiele trudu. Szukałem kontaktu do kogoś, kto się tym zajmuje.
Udało się?
– Zapytałem znanego w mieście fotografa, który robił zdjęcia m.in. łemkowskim cerkwiom. Powiedział, że warto porozmawiać z Łukaszem Połomskim, z którym współpracuję do dziś. Zresztą okazało się, że wcześniej się mijaliśmy. Kiedy dowiedziałem się, gdzie był najstarszy żydowski cmentarz w mieście, po którym dziś nie ma śladu, chciałem przypomnieć innym, co to za miejsce. Dlatego co roku, 1 listopada, wieszałem tam kartki z informacją, że spoczywają tu dawni żydowscy nowosądeczanie. Wcześniej ktoś zapalał w tym miejscu świece. Zastanawiałem się, kto. To był Łukasz. On z kolei zachodził w głowę, kto wiesza kartki. Kiedy dzięki znajomemu fotografowi już się poznaliśmy, Łukasz polecił mi tytuł jedynej dostępnej w miejscowej bibliotece książki o przedwojennym Nowym Sączu – napisał ją Albin Katz, długo jej nie oddawałem, aż zdobyłem własny egzemplarz. Kiedy ją przeczytałem, moje miasto już nigdy nie było dla mnie takie samo: zakochałem się w nim na nowo.
To rzeka zaprowadziła Cię pod zniszczoną bramę zaniedbanego cmentarza żydowskiego w Krościenku.
– W młodości startowałem zaraz obok, po drugiej stronie ulicy. Profesor Żołądź, który wiedział, że interesuję się historią, zwrócił mi uwagę, żebym się tam zatrzymał.
Wszedłem na cmentarz i już tam zostałem. To jest kawał mojego życia.
Przyjechałem z kosiarką, bo nie mogłem pogodzić się z tym, że tak wygląda miejsce, w którym pochowani się ludzie: zarośnięte, zapomniane. Pomógł Jakub Dyda, syn wójta. Myślałem, że wszystko skończy się na uporządkowaniu cmentarza i postawieniu skromnego pomnika w postaci macewy.
Ale to nie był koniec.
– Skontaktowałem się z Karoliną Panz, historyczką z Centrum Badań nad Zagładą Żydów. Powiedziała, że istnieje lista 256 nazwisk Żydów z Krościenka, którzy zostali zamordowani przez nazistów. Wszystkie zostały wyryte na pomniku. Na cmentarzu stanęły też tablice informujące o losach Żydów z Krościenka. Wiedziałem, że skala – wśród ofiar było 50 dzieci – i przypomnienie indywidualnych historii poruszy odwiedzających to miejsce mieszkańców miasta czy turystów.
Teraz cmentarzem opiekują się uczniowie dwóch szkół, dzięki czemu projekt jest pełny, bo łączy upamiętnienie z edukacją. Zawsze angażuję młodzież. Organizuję dla niej wyjazd do Bełżca – widząc tam, na głównym pomniku, nazwy miejscowości, z których pochodzą, przeżywają szok, tak jak ja, kiedy poznawałem historię mojego miasta.
Kiedy poznawałeś historię przedwojennego i okupowanego Krościenka, natknąłeś się na nazwisko, które stało Ci się szczególnie bliskie.
– To Henio „narciarz”. Ktoś nazwie to przypadkiem lub zbiegiem okoliczności, inny cudem, ale jedną z pierwszych historii, którą poznałem była właśnie jego. Sportowiec – jak ja. Zachowały się jego wspomnienia: latem pływał w Dunajcu, kiedy zimą rzeka zamarzała, jeździł na łyżwach, a jego największą pasją było narciarstwo – jest nawet zdjęcie z zawodów, w których reprezentował miasteczko.
Dużo myślę o tym, jak jego marzenia legły w gruzach. Przeżył wojnę, był w obozie pracy w Czarnym Dunajcu, zginęła cała jego rodzina. Henio już zawsze będzie ze mną. Dotarłem do nagrania zrealizowanego dla jednego z polskich muzeów, w którym czule wspominała go pani Krystyna: dało się wyczuć, że przed wojną łączyło ich coś więcej, nie była pewna czy przeżył – wyraziła nadzieję, że tak i prosiła, żeby go pozdrowić, jeśli tylko się odnajdzie.
Rok później zorganizowałeś uporządkowanie żydowskiego cmentarza w Grybowie. Na uroczystość odsłonięcia pomnika z wyrytymi nazwiskami pochodzących stąd ofiar Holokaustu w listopadzie zeszłego roku przyszło bardzo dużo ludzi – wspominałeś, że Twoja teściowa doliczyła się ponad 450 osób.
– A marzyłem, żeby pojawiło się choć kilkanaście. Ludzie szli pod górę, na której jest cmentarz z każdej strony. Przed uroczystością udało się o niej poinformować rozdając mieszkańcom Grybowa trzy tysiące ulotek, niektórzy dowiedzieli się o niej słuchając ogłoszeń parafialnych, inni tego samego ranka z Dzień Dobry TVN. Zmieniamy rzeczywistość.
Pracy było jeszcze więcej niż w Krościenku?
– Grybów był dużym wyzwaniem, bo upamiętniliśmy 1774 osoby. Wymagało to więc choćby innego projektu pomnika. Cmentarz jest dużo większy – kiedy pierwszy raz tam przyjechałem, zobaczyłem dosłownie dżunglę, więc uporządkowanie go wymagało jeszcze więcej pracy niż w Krościenku.
Realizując projekt w Grybowie poznałem takich ludzi jak Kamil Kmak, który od lat zajmował się historią miasta, stworzył listę ofiar i nawiązał kontakt z potomkami Ocalałych Żydów grybowskich, którzy przylecieli na uroczystość m.in. z Izraela i Stanów Zjednoczonych. Zaangażowało się wiele osób, które dalej chcą troszczyć się o cmentarz. To nowy element w projekcie, a więc wspieranie lokalnych działaczy: dajemy im siłę.
Teraz Czarny Dunajec.
– Jesienią chcemy odsłonić pomnik na miejscowym cmentarzu żydowskim: upamiętnimy ofiary z Czarnego Dunajca i okolicznych miejscowości oraz będziemy wspominać tych, którzy przeszli obóz pracy.
Przypominanie ich nazwisk to zadawanie ciosu nazistom, którzy chcieli, by po Żydach nie został choćby ślad. Ta historia jest tragiczna, ale pamiętając, walczymy.
Michał Szaflarski, pochodzący stąd dziennikarz „Wyborczej”, od trzech lat organizował tu akcję koszenia, więc cmentarz nie wygląda tak źle, choć niestety – podobnie jak w Krościenku – została tu właściwie jedna macewa. Zabezpieczymy go, postawimy ogrodzenie. Odtwarzamy kolejne życiorysy. Przebijam się teraz przez okupacyjną historię miasta. Zaraz po wojnie wójt odnotował, że wróciło trzech Żydów. Dużym odkryciem dla mnie, ale też dla obecnych władz miasta było to, że wśród nich znalazł się Wilhelm Hollander – zmarły w 1994 roku wybitny producent filmowy, scenarzysta, drugi reżyser, pracował m.in. przy ekranizacji „Trylogii”, „Znachora”, „Trędowatej” czy „Podróży Pana Kleksa”. Mamy kontakt z jego wnukiem – może zorganizujemy jakieś wieczory filmowe w Czarnym Dunajcu? Zresztą z jego postacią wiąże się odkryte podczas kwerendy zdjęcie pięknej, wesołej dziewczyny – Alfredy. A po nitce do kłębka: to była przed wojną dziewczyna Wilhelma. Przeszła przez Auschwitz. Po wojnie zamieszkała w Niemczech. Zmarła w tym roku. Są więc i takie historie.
To pewnie pytanie, które właśnie zadają sobie czytelnicy: spotykają Cię nieprzyjemności, bo zajmujesz się trudną historią, która stała się niestety tematem politycznym?
– Zdarza się hejt i obojętność. Najpierw musiałem przekonać rodzinę, bo spotykałem się z niezrozumieniem: rodzice bali się o mnie, niektórzy pytali, po co mi to, przecież to „nie moja historia”.
Długie godziny dyskutowałem z mocno sceptycznym teściem, dziś on i mój tata są jednymi z najbardziej zaangażowanych w projekt osób: to mój osobisty sukces.
Staram się dotrzeć nie tylko do tych już przekonanych, ale też myślących stereotypowo. Świadomość, że robię to dla tych, którzy zginęli oraz doświadczonych wojną – dla Henia, dla Alfredy, daje mi wewnętrzną siłę. Pomaga też bycie sportowcem: mam cel, do którego dążę, odcinam się od tego, co mi przeszkadza go osiągnąć. Ale rozmowy z lokalnymi działaczami uświadamiają mi, z jak wieloma trudnościami się mierzą i jak bardzo są odważni. Z poznawania ich również czerpię energię. Dużym testem dla mnie jako sportowca, olimpijczyka i aktywisty była nagonka na społeczność LGBT+.
Niektórzy go oblali. A Ty?
– Musiałem się opowiedzieć jako osoba zajmująca się upamiętnianiem prześladowanych mniejszości.
Byłem na marszu równości w Nowym Sączu – było nas może 15 osób, w bastionie prawicy, jakim jest Sądeckie wcale to nie jest łatwe, ale mam obowiązek być po stronie słabszych.
Rzeka zaprowadziła Cię też do Twojej żony, Kamili, która Ci mocno kibicuje w sporcie i projekcie, poznałam ją jako fantastyczną organizatorkę, bardzo ciepłą i radosną.
– Spotkaliśmy się na mecie mistrzostw Polski. Kręciło mi się w głowie, wychodziłem z kajaka, kiedy podbiegła do mnie dziewczyna, którą znałem z dzieciństwa. Nie widzieliśmy się z dziesięć lat. Miała tu praktyki jako przyszła inżynierka. Serce mocniej zabiło. Zanim się pobraliśmy, chciałem jej pokazać, jak wygląda życie ze sportowcem – rozłąka, wyjazdy. Po czterech latach, kiedy wróciłem z igrzysk w Pekinie, założyliśmy rodzinę, która jest naszym skarbem, celem w życiu. Pojawienie się dzieci wiele zmieniło i dodało mi odwagi. Na Kamilę zawsze mogę liczyć. I staram się, żebym dla niej był tym samym wsparciem.
Ile Cię nie ma w domu?
– W roku olimpijskim ponad 230-240 dni. Między igrzyskami to około 170 dni w ciągu 12 miesięcy poza domem.
Pomysły na kolejne lata działalności Twojej fundacji?
– Projekt „Ludzie, nie liczby”, a więc upamiętnianie ofiar Zagłady, jest filarem działalności fundacji. W statucie zapisałem również działalność na rzecz mniejszości – religijnych, etnicznych, seksualnych. Do tego niesienie pomocy, w co bardzo zaangażowana jest moja żona, współpracujemy m.in. z Mariną Hulią, zaprzyjaźniliśmy się z jedną z czeczeńskich mam, która jest pod jej opieką. W przyszłości chciałbym też wspierać młodych sportowców, którzy mają w życiu pod górę, bo nie mają warunków uprawiania wybranej dyscypliny.
W przyszłym roku lecisz na igrzyska w Tokio?
– Jestem w pierwszej dziesiątce kajakarzy świata. Czeka mnie walka o miejsce w kadrze. Kiedy się uda, polecę nie po udział, bo tego – pełnych trybun – już posmakowałem w Pekinie, a walczyć o medal: życie mnie nauczyło, że tak wiele czynników składa się na to, żeby krążek zawisł na szyi, ale jeśli będzie zdrowie, to jest w zasięgu.
Mam nierozliczone sportowy rachunki – myślałem, że będę kończył po Tokio, ale ostatnie mistrzostwa świata były dla mnie nieudane, więc chciałbym wystartować w kolejnych.
W igrzyskach startuje około dwudziestu zawodników, a na mistrzostwach około stu. Cieszę się, że mam projekt, bo kiedy zakończę sportową karierę, nie odczuję pustki.
No dobrze: a co z Twoją karierą rapera?
– Na razie wyłączyłem mikrofon. Ale była to fantastyczna przygoda. Poznałem niesamowitych, utalentowanych ludzi, chłopaków z blokowisk, spisanych przez wielu na straty, którzy z niczego tworzyli poezję. Do dziś jestem w kontakcie z Grzesiem Czerpakiem, który robił muzykę na moją płytę. Starałem się robić rap, w którym o coś chodziło, dzieliłem się emocjami, których było sporo, kiedy nie pojechałem na igrzyska w Atenach. Nie ma generalnie wstydu. Poznałem smak bycia artystą, poszukiwania weny. Może jeszcze kiedyś?
Dariusz Popiela – kajakarz górski, siedmiokrotny mistrz Polski, trzykrotny medalista mistrzostw świata, wicemistrz Europy (2017) i Olimpijczyk z Pekinu (2008) gdzie zajął 8. miejsce, absolwent prawa, prezes Fundacji Rodziny Popielów. Realizuje projekt „Ludzie, Nie liczby”, którego celem jest przywracenie tożsamości Żydom z Nowosądecczyzny, którzy zostali zamordowani podczas II wojny światowej i budowanie o nich pamięci oraz aktywizacja wokół tego celu lokalnej społeczności. Zorganizował uporządkowanie cmentarzy żydowskich w Krościenku (2018) i Grybowie (2019), gdzie doprowadził do postawienia pomników z imionami i nazwiskami ofiar, obecnie realizuje projekt w Czarnym Dunajcu. Przypomina również o innych mniejszościach w regionie.
Źródło: informacja własna ngo.pl
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.