Przemysław Prekiel: Widocznie istniała społeczna, naturalna potrzeba świętowania. I jej realizacji podjęła się prawica [wywiad]
– Nigdy nie byłem zwolennikiem blokowania Marszu Niepodległości, tymczasem lewica przez wiele lat właśnie tym się zajmowała. A mogła przecież zorganizować własny, na przykład w rocznicę powołania rządu Ignacego Daszyńskiego, czyli 7 listopada – mówi Przemysław Prekiel, pracownik Muzeum Historycznego w Przasnyszu, autor m.in. biografii Stanisława Dubois i Ludwika Cohna.
Estera Flieger: – Dlaczego niemal każdego dnia przypomina Pan na Twitterze o jakimś ważnym wydarzeniu lub postaci z historii PPS?
Przemysław Prekiel: – Uważam, że warto to robić. Rozmawiamy 11 listopada – tego dnia prawica narzuca własną wizję patriotyzmu, podczas gdy o historii lewicy mało się mówi. Staram się przypominać więc etos PPS.
Prawica zawłaszczyła święto, a może inne środowiska oddały je walkowerem?
– To drugie. Nigdy nie byłem zwolennikiem blokowania Marszu Niepodległości, tymczasem lewica przez wiele lat właśnie tym się zajmowała. A mogła przecież zorganizować własny, na przykład w rocznicę powołania rządu Ignacego Daszyńskiego, czyli 7 listopada.
Zawsze uważałem, że lewica sama powinna wyjść na ulicę. Na początku byłoby to zapewne kilkadziesiąt osób, ale w ten sposób zademonstrowałaby swoją wizję patriotyzmu, która jest inna od tej przyjętej przez uczestników Marszu Niepodległości.
W Łodzi to robiła, organizując obchody rocznicy wybuchu Rewolucji 1905 roku. Może więc powinna utrzymać aktywność na poziomie lokalnym?
– To mógłby być dobry początek. Podobne inicjatywy były organizowane przez koło PPS w Krakowie i Warszawie. Potrzebna jest cierpliwość – systematyczne działania, kontynuowane przez lata, w ten sposób niewielkie inicjatywy z czasem przyciągnęłyby więcej ludzi i okazały się skuteczniejsze niż blokada innego marszu.
Skąd fenomen Marszu Niepodległości?
– Jedną z przyczyn jest potrzeba bycia razem, nie tylko nacjonalistów, bo nie etykietowałbym wszystkich uczestników Marszu Niepodległości – 11 listopada ulicami Warszawy nie idą tylko faszyści, choć skrajna prawica dominuje.
Państwo zaniedbało 11 listopada – nie przypominam sobie, żeby w latach 90. w szczególny sposób celebrowano ten dzień; obchody polegały na złożeniu kwiatów, odegraniu hymnu, a widocznie istniała społeczna, naturalna potrzeba świętowania. I jej realizacji podjęła się prawica. Zrobiła to pierwsza.
Ale setna rocznica odzyskania przez Polskę niepodległości okazała się nie tylko zmarnowaną szansą. 11 listopada 2018 roku był organizacyjną klapą.
– Na poziomie instytucjonalnym zdecydowanie – rząd Zjednoczonej Prawicy nie zrobił niczego trwałego: nie otworzono na przykład nowego parku, który służyłby ludziom, albo nie zorganizowano żadnego wydarzenia, które latami moglibyśmy wspominać. Skończyło się na Ławeczkach Niepodległości, które przecież niczym nie różnią się od orła z czekolady prezydenta Bronisława Komorowskiego.
Wróćmy do pomysłu na lewicową politykę pamięci: przypominanie o historii PPS, to Pana własna inicjatywa. Młodzieżówka lewicy, jak i na przykład poseł Maciej Gdula nie popisali się ostatnio dosyć czołobitnymi wpisami o Jerzym Urbanie.
– Nie ma jednej lewicy. Jest ta, która odwołuje się do PRL i taka, która w przywódcach Polski Ludowej nie widzi niczego ciekawego, inspirującego. Mam jednak wielką nadzieję, że od Urbana ciekawsi dla kolejnych pokoleń okażą się Stanisław Dubois, Ludwik Cohn czy Dorota Kłuszyńska i wiele innych bohaterów, które PRL przecież wykreślał z historii.
Przasnysz: co to jest za miejsce?
– To nieduże miasto położone sto kilometrów na północ od Warszawy. Ma 16-17 tysięcy mieszkańców. Są tu dwa duże zakłady pracy – znany każdemu rowerzyście Kross i jednostka wojskowa, która od 2018 roku nosi zresztą imię pułkownika Adama Koca.
Przed I wojną światową Przasnysz zamieszkiwała liczna społeczność żydowska – po powstaniu styczniowym Żydzi stanowili ok. 56 procent mieszkańców miasta. Był to zresztą wówczas wielokulturowy ośrodek – mieściła się tu parafia ewangelicka, dwie cerkwie.
Miasto znacząco ucierpiało podczas I wojny światowej, kiedy w 1915 roku miały tu miejsce bitwy przasnyskie. Zginęło i rannych zostało wtedy ponad sto tysięcy osób, historycy mówią o „Marnie frontu wschodniego”. Ranny w tym okresie został generał Józef Dowbor-Muśnicki, postać daleka lewicy, ale istotna w historii Polski.
„Lokalne polityki pamięci będą coraz silniejsze i władzom centralnym trudniej będzie narzucać jeden wzorzec. Będą uodpornione na wszelkie formy manipulacji, bo są zakorzenione w żywym doświadczeniu przekazywanym z pokolenia na pokolenie” – powiedział ngo.pl Michał Syska. Wracając do początku naszej rozmowy: dzieje się to w Przasnyszu? Czy inicjatywy, które podejmuje Muzeum Historyczne w niewielkim mieście cieszą się zainteresowaniem jego mieszkańców?
– Zdecydowanie. Choć w Dąbrowie Górniczej, skąd jest Michał Syska, pod pewnymi względami łatwiej opowiedzieć inną historię, bo to ośrodek o silnych tradycjach robotniczych. Przasnysz ma tradycje raczej endeckie.
Historia lokalna cieszy się popularnością – w tym festiwale rzemieślnicze, w XVI wieku Przasnysz słynął właśnie z rzemiosła. Ogromne zainteresowanie wzbudziło wśród mieszkańców miasta spotkanie poświęcone przasnyskim klaryskom i kapucynkom, mnóstwo osób odwiedziło wystawę czasową przybliżającą historię tej społeczności, która cieszy się uznaniem i dobrze zapisała się w pamięci.
W grudniu organizujemy 80. rocznicę zamordowania przez hitlerowców pięciu członków ZWZ-AK. Przygotowujemy wystawę, władze miasta planują uroczystość, przyjadą rodziny AK-owców. Muzeum wydało w tym roku komiks poświęcony temu tragicznemu wydarzeniu, aby dotrzeć też do najmłodszych odbiorców.
Czy pana zdaniem największy potencjał w tworzeniu polityki pamięci innej niż prawicowa, mają właśnie lokalne inicjatywy, ruchy oddolne, społecznicy i aktywiści?
– Mają na pewno trudniej: przebicie się i zdobycie funduszy to ogromne wyzwanie. Moim zdaniem jednak inicjatywę powinna podejmować partia.
A mam wrażenie, że Lewica, która jest w Sejmie, nie do końca wykorzystuje swój potencjał w obszarze walki o pamięć.
Nie słyszę o tym, aby przygotowywała coś na 130. rocznicę Kongresu Paryskiego. A jeśli coś w tym czasie będzie miało miejsce, to z pewnością nie przebije się w mediach. To wydarzenie powinno łączyć całą lewicę.
A nie ma Pan wrażenia, że dyskusja o polityce historycznej często sprowadza się do jednego zdania – prostego o likwidacji IPN?
– W dużej mierze tak. Jest wiele rzeczy, które Instytut zrobił dobrze, wydając wiele wartościowych książek, i wiele takich, które zawalił. Pisząc pracę o Organizacji Młodzieżowej TUR dowiedziałem się, że IPN zdekomunizował ulicę nazwaną w Działdowie jej imieniem. Podobnie zresztą chciał dekomunizować np. Stanisława Okrzeję. To absurd. Ale lewica zaniedbała politykę pamięci dużo wcześniej, chciałbym się dowiedzieć, co może zaproponować w pozytywnej kontrze do Instytutu.
Przemysław Prekiel – politolog, początkowo pracował jako dziennikarz i publicysta, obecnie pracownik Muzeum Historycznego w Przasnyszu. Autor m.in. biografii Stanisława Dubois i Ludwika Cohna oraz wywiadu rzeki z prof. Krzysztofem Dunin-Wąsowiczem.
Źródło: informacja własna ngo.pl
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.