Po co nam szkoła? Potrzebujemy rewolucji edukacyjnej! [Felieton Mazura]
Szkoła musi promować logikę współpracy, model społeczeństwa jako gry o sumie dodatniej. Przyjęcie jednak takiego założenia wstępnego również oznacza rewolucję. Pomyślcie, jak zmieniłaby się dynamika w klasie, gdybyśmy oceniali uczniów nie za indywidualny postęp w nauce, ale za progres całej grupy…
Strajk nauczycieli trwa w najlepsze. Jak można się było spodziewać, bo tak wygląda nasza chora debata publiczna na każdy temat, media relacjonują go prawie wyłącznie w kontekście stricte politycznym. Opozycja mówi o kompromitacji rządu. Prawicowe media podkreślają polityczne intencje ZNP, starając się zdyskredytować Sławomira Broniarza. Realne kłopoty szkoły są gdzieś z boku, jakby były tylko argumentem w walce dwóch politycznych narracji. Warto się temu nie poddać i zadać podstawowe pytanie: po co nam szkoła?
Człowiek nie jest komputerem
Szkoła jest przede wszystkim po to, żeby pomóc każdemu uczniowi znaleźć jego indywidualną drogę do szczęścia.
Nie narzucić mu z góry, nie wymyślić za niego, nie kazać zdawać „egzaminu z życia” zgodnie z „kluczem”, ale właśnie pomóc znaleźć.
Wiem, brzmi filozoficznie, ale w rzeczywistości jest bardzo konkretne. Człowiek nie jest komputerem. O jego szczęściu w przyszłości nie będzie decydowało tylko to, co ma na twardym dysku, z zainstalowanym ewentualnie translatorem języków obcych. O jego szczęściu będzie decydowało to, czy jako uczeń podstawówki będzie umiał poradzić sobie ze złośliwą koleżanką, która wyśmiewa się z jego starego smartfona; poczuciem niesprawiedliwości na studiach, bo uczył się na egzamin, a kolega wszystko ściągnął i lepiej na tym wyszedł; wreszcie, z despotycznym szefem w korporacji, który wyciska ludzi jak cytryny, bo liczą się tylko słupki na koniec kwartału. To są realne problemy, o które się rozbijamy. Szkoła musi nas na to przygotować. „Rodzina – powiecie – odgrywa tu kluczową rolę”. I macie rację. Ale rodzina przeżywa dziś swój kryzys, to raz. Nawet te rodziny, które jakoś jeszcze dają radę, potrzebują bliższej współpracy ze szkołą, to dwa. Dlatego potrzebujemy nauczycieli w roli przewodników życia.
Szkoła jest po to, byśmy się nie pozabijali
Żeby tak się stało, wiele musi się zmienić. Więcej uwagi – czytaj: godzin – należy poświęcać na indywidualne spotkanie z uczniami. Każdy z nich powinien mieć swojego tutora, który co tydzień poświęca mu przynajmniej 45 minut. Nie ma to być forma nadzorowania „postępów”, przeglądania ocen, ale wspólnego przyglądania się, co właściwie dzieje się w życiu takiego ucznia. Część tych spotkań, na przykład raz na miesiąc, powinna być w towarzystwie obu rodziców. Jeśli jedyny indywidualny kontakt nauczyciela z uczniem jest wtedy, gdy ten coś przeskrobie, bo cały czas funkcjonuje w ramach klasy, a wywiadówki z rodzicami sprowadzają się do zaplanowania klasowej wigilii i „zielonej szkoły”, to o realizacji tej misji nie ma mowy.
Szkoła jest również po to, żebyśmy się nie pozabijali. Kryzys zaufania społecznego jest oczywisty. Wystarczy przyjść na jakąkolwiek wywiadówkę szkolną, by się o tym przekonać, o czym pisałem w felietonie „Szkoła społecznych analfabetów”. Wszyscy – rodzice, nauczyciele, dyrektorzy i uczniowie – musimy nauczyć się ze sobą rozmawiać. Co jeszcze trudniejsze, musimy nauczyć się wspólnie wypracowywać rozwiązania akceptowalne dla możliwie dużej grupy osób, pomimo istniejących różnic. To wielkie wyzwanie dla naszego indywidualizmu. Inaczej jednak nie będziemy w stanie poradzić sobie we współczesnym świecie.
„Granie solo” zabija dzisiaj nasze życie publiczne, firmy, uniwersytety. A jeśli nawet gramy zespołowo, to robimy to zazwyczaj w ramach rodziny lub wąskiej grupy.
Psychologowie społeczni nazwali to „amoralnym familiaryzmem”. Tu jesteśmy „my” – tam są „oni”. Jak wyjdzie na „nasze”, to „oni” na tym stracą. Jak wyjdzie na „ich”, to wtedy my będziemy frajerami. Społeczeństwo plemion to gra o sumie zerowej.
Szkoła chowa indywidualistów
Szkoła musi promować logikę współpracy, model społeczeństwa jako gry o sumie dodatniej. Przyjęcie jednak takiego założenia wstępnego również oznacza rewolucję. Pomyślcie, jak zmieniłaby się dynamika w klasie, gdybyśmy oceniali uczniów nie za indywidualny postęp w nauce, ale za progres całej grupy. Mam na myśli na przykład uczenie poprzez projekty. Właściwie każdy temat można omówić, dzieląc uczniów na grupy, w których są osoby o różnych talentach i zainteresowaniach, dać im konkretne zadanie, podzielić role, a następnie pozwolić zaprezentować wyniki pozostałym. Nie chodzi jednak o to, żeby zostawić ich z tym samych, „niech zrobią to po lekcjach”, co skończy się na 2 godzinach gry na komputerze, a potem 15 minutach napisania czegoś „na odwal”. Nauczyciel powinien być w tym procesie obecny. Powinien dawać praktyczne rady, jak rozwiązywać konflikty w grupie, angażować osoby o mniejszej przebojowości, sprawiedliwie dzielić się zadaniami, a potem równie uczciwie się z nich rozliczać. To przecież chleb powszedni pracy w dorosłym życiu. Dlaczego szkoła tego nie uczy, tylko chowa kolejne pokolenie indywidualistów?
Jeśli uważacie, że przesadzam, to zapraszam do jednego z krakowskich gimnazjów. Zraz przy wejściu, na honorowym miejscu, znajdziecie takie oto motto: „Ucz się tak, aby wszyscy chcieli od Ciebie ściągać. Baw się tak, aby wszyscy robili imprezy, żeby tylko się z Tobą zabawić. Trenuj tak, aby wszyscy pytali Cię, jak to osiągnąłeś. Rób to, co kochasz. I najważniejsze… bądź sobą”.
Szkoła, która chce pielęgnować takie zasady, wychowa skrajnych egoistów traktujących innych jako narzędzia do zdobywania poklasku i uznania. A jeśli pomóc słabszemu koledze, to ewentualnie dając mu ściągnąć.
Brońmy publicznej szkoły
Wreszcie szkoła musi zasypywać różnice między nami, budując empatię pomiędzy silniejszymi i słabszymi. W wydanym przez Klub Jagielloński raporcie „Rząd pod lupą” znajdziecie taką informację: „Od początku wdrażania reformy przybyło ponad 20% niepublicznych szkół podstawowych, a liczba uczniów w tych placówkach wzrosła prawie o 50%”. Od 2016 roku podwoiła się również liczba uczniów korzystających z edukacji domowej. Co to oznacza? Że coraz więcej rodzin ucieka z publicznego systemu edukacji. Toczący się obecnie strajk w szkołach publicznych pewnie jeszcze ten proces pogłębi. Dzieje się tak zwłaszcza w przypadku tych bardziej zaangażowanych i świadomych, przeważnie z klasy średniej.
Nietrudno przewidzieć, co będzie na końcu tego procesu. Zamiast solidarności będziemy mieli jeszcze większe rozwarstwienie. Dobre szkoły niepubliczne zostaną zdominowane przez dzieci z zamożnych rodzin, a kiepskie szkoły publiczne staną się domeną dzieci z rodzin biedniejszych.
Dlatego jestem wielkim orędownikiem publicznego systemu edukacji na wysokim poziomie, bo to ostatni bastion solidarności społecznej.
Jak uczyć postawy empatii wobec słabych? Znowu, teorią się tego nie osiągnie. Dlatego szkoła powinna wpisać w swoją misję szeroką współpracę z lokalną społecznością. Uczniowie, nie tylko przygotowując paczki na święta, powinni angażować się w życie ludzi wokół nich. I jeśli odpowiecie mi, że współczesna szkoła ma takie zasady wpisane w podstawę programową, to odpowiem: ile godzin w miesiącu uczeń spędza poza murami szkoły? Ile godzin etatu nauczyciel może „rozliczyć”, organizując piknik charytatywny albo przedstawienie dla przedszkolaków? Nie chodzi mi o „mowę-trawę”, pięknie brzmiące ogólniki, które wpisuje się w różne dokumenty, a potem nic z nich nie wynika. Chodzi mi o społeczną zgodę, by nasze dzieci na przykład przerabiały w roku dwie lektury mniej lub znały gorzej chemię, by w zamian zorganizować festyn w dzielnicy. Wielkim niewykorzystanym potencjałem są świetlice. Tam dzieciaki spędzają bardzo dużo czasu po lekcjach. Dlaczego nie zrobić z nich centrów aktywności obywatelskiej?
Potrzebujemy rewolucji edukacyjnej
Trzy wymienione idee same ułożyły się w zaskakującą konstelację. Szukanie indywidualnej drogi do szczęścia powinno być bliskie sercu każdego liberała. Gra zespołowa, odwołująca się do wspólnotowej natury człowieka, musi spodobać się każdemu konserwatyście. Empatia wobec słabszych to z kolei naczelna idea lewicy. Ten patchwork zupełnie mnie jednak nie martwi. Wręcz przeciwnie, szkoła potrzebuje dziś łączyć ponad podziałami ideowymi, a nie przenosić partyjny spór w swoje mury.
Mówiąc jeszcze bardziej przekornie, można te trzy idee hasłowo oddać jako wolność, równość i braterstwo (choć w innej kolejności). W sam raz na sztandar rewolucji edukacyjnej.
Krzysztof Mazur – były Prezes Klubu Jagiellońskiego, ekspert ds. polityki, spraw obywatelskich i zarządzania publicznego. Doktor nauk politycznych. Pracownik naukowy Uniwersytetu Jagiellońskiego. Członek Narodowej Rady Rozwoju przy Prezydencie RP. Członek redakcji kwartalnika „Pressje”.
Komentuj z nami świat! Czekamy na Wasze opinie i felietony (maks. 4500 znaków plus zdjęcie) przesyłane na adres: redakcja@portal.ngo.pl.
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.