Co z tej całej plątaniny aktywności tak naprawdę miało znaczenie? Po czym zostanie za rok choćby ślad? A za dziesięć lat? Nie stawiajcie sobie takich pytań, zwłaszcza gdy nie chcecie mieć zepsutego Sylwestra.
Za kilka godzin zaczyna się Nowy Rok. W telefonie przeglądam kalendarz z ostatnich dwunastu miesięcy. Na żółto zaznaczone obowiązki rodzinne, choć na szczęście bez odnotowanych spóźnień (Wam też zdarza się odbierać dzieci jako ostatnie z przedszkola?). Na niebiesko sprawy zawodowe, z niezliczonymi porannymi podróżami do Warszawy. Na zielono „inne”, w tym te najbardziej przyjemne, czyli sport i spotkania towarzyskie. Miesiąc po miesiącu, tydzień po tygodniu, dzień po dniu – cały rok płynnie przepływa pod moimi palcami na ekranie smartfona. Co z tej całej plątaniny aktywności tak naprawdę miało znaczenie? Po czym zostanie za rok choćby ślad? A za dziesięć lat?
Praca bez trwałych owoców
Nie stawiajcie sobie takich pytań, zwłaszcza gdy nie chcecie mieć zepsutego Sylwestra. W świecie ciągłej zmienności mogą one tylko spowodować niezłego „doła”. Jak wielka zaszła tu zmiana w porównaniu do pokolenia naszych rodziców uświadomił mi mój przyjaciel, programista. Jego tata miał zwyczaj zabierać go czasem do swojej pracowni architektonicznej. Pokazywał mu wówczas projekty budynków, nad którymi pracował. Choć działo się to w latach 80., to tamte obiekty szkicowane na dawnych deskach kreślarskich stoją do dziś. Mój przyjaciel także został inżynierem, ale zamiast budynków tworzy architekturę systemów. Ich trwałość jest jednak dużo mniejsza. Wiele projektów tworzonych przez niego nigdy nie zostanie wdrożonych, a jeśli nawet stanie się inaczej, to ich żywot będzie trwał krócej, niż życie motyla. Dlatego czasem przebąkuje, że w sumie to wielka strata, że nigdy nie będzie mógł wziąć swoich dorosłych synów na spacer, by z dumą powiedzieć: „ten most zbudował wasz tata”.
Podobną ulotność bytu mogą czuć przedstawiciele wielu innych zawodów, które dziś uchodzą za wyjątkowo modne. Co za kilka lat z dumą pokażą swoim dzieciom pracownicy agencji kreatywnych? Odkopią dawną prezentację w PowerPoint, którą prezentowali zarządowi, by przekonać ich do odważnej kampanii marketingowej?
Specjaliści od HR-u z kolei wygrzebią gdzieś z twardego dysku CV menadżerki, która była ich najbardziej udaną rekrutacją. Wreszcie doradca personalny będzie mógł pochwalić się jedynie wspomnieniem spektakularnej metamorfozy, jaką przeszedł jego klient „dawno, dawno temu, w pierwszej połowie XXI wieku”. Epoka gospodarki opartej na wiedzy, wymianie informacji i przemyśle symbolicznym daje nam niesłychanie mało okazji, by cieszyć się trwałymi owocami naszej pracy. Nawet budynki dziś stawiane rzadko kiedy mają ambicję przetrwać życie choćby jednego pokolenia.
„Nośnikiem” sensu jest człowiek
Nie inaczej jest z nami, działaczami sektora obywatelskiego, których życie toczy się „od projektu do projektu”. Ulotność takiego życia bardzo plastycznie opisał Kuba Szreder w „ABC Projektariatu”, wpisując ją w naturalny porządek zmian pór roku. Jesienna słota sprzyja pisaniu wniosków i aplikacji. „Projektariusze siadają do klawiatur, rozdzwaniają się telefony, puszczane są w ruch tabele Excel”. Zimą ruszają biurokratyczne młyny, które mielą tysiące propozycji, „separując przyszłość, która się wydarzy, od tej, która pozostanie niezrealizowaną wizją”. Wraz z wiosną i topnieniem śniegów pojawiają się krokusy oraz wyniki konkursów, choć pieniądze na konto spływają przeważnie dopiero na początku lata. „Wrzesień i październik jest sezonem na grzyby, festiwale, wystawy i konferencje. Listopad i grudzień to czas podsumowań i redakcji katalogów. (…) Styczeń to moment rozliczeń (a także oczekiwania na wyroki losu). Cykl się zamyka. Każdy projekt trwa tyle, co żywot motyla”.
A jednak jest w nas tęsknota, by nadać naszej pracy nieco większą trwałość. Ania uświadomiła mi kiedyś, że odczuwają ją zwłaszcza ci, którzy „zrobili karierę w sektorze”. Przyszła do jednego z naszych projektów społecznych z otwartej rekrutacji (chyba nawet przez portal NGO.pl!), bo bardzo lubiła pracę z dzieciakami. Szybko jednak okazało się, że ma również talenty organizacyjne, więc zaczęła awansować: liderka grupy wolontariuszy, koordynatorka wojewódzka, ogólnopolska, wreszcie członkini zarządu całej organizacji.
Dla Ani taka „kariera” oznaczała jednak, że więcej w jej życiu jest pracy z Excelem i Slackiem, niż kontaktu z żywym człowiekiem. A to właśnie to najbardziej chciała robić. Sensem jej zaangażowania nie była ambicja, by rosły abstrakcyjne wskaźniki, ale zmiana w konkretnym dziecku.
Dlatego co jakiś czas wraca do zadań „frontowych”, poprowadzi szkolenie lub zajęcia, bo dopiero tam czuje, że jej praca naprawdę ma sens i przynosi długofalowy efekt. „Nośnikiem” sensu nie jest rozliczony grant, ale konkretny człowiek.
Być gdzieś „u siebie”
I to czasem jednak nie wystarcza. W erze płynnej nowoczesności nawet ludzie zdają się być mało konkretni, zbyt szybko przychodzą i odchodzą. Wówczas rośnie w nas potrzeba pokazania sobie i innym widzialnych efektów naszej pracy.
Wiele organizacji na tym etapie zaczyna marzyć o fizycznej przestrzeni dla siebie. Dopiero mając krzesło, stół, ekspres do kawy, comiesięczne wspólne rachunki za prąd oraz własny kąt wymagający sprzątania i remontów, stają się organizacją z prawdziwego zdarzenia, a nie tylko grupą znajomych z FB.
Jakby fizyczna przestrzeń pozwalała umiejscowić gdzieś ten splot interakcji międzyludzkich, czyniąc je czymś bardziej określonym, trwałym i poważnym. Dlatego tak wiele wspólnot lokalnych słusznie walczy o swoją szkołę, pracownię lub świetlicę, bo bez nich jedyną przestrzenią dla wspólnych spotkań pozostają salka parafialna, remiza i ławeczka pod sklepem. Z tego samego powodu również tak wiele rodzin rozpada się, gdy nagle zabraknie rodzinnego domu, z obowiązkowym stołem w kuchni, gdzie ludzie mogą spotkać się, choćby tylko raz w roku, przy okazji Świąt. Rynek kredytów hipotecznych świetnie zresztą wyczuł tą naszą wewnętrzną potrzebę, by wobec zmiennych kolei losu gdzieś poczuć się „jak u siebie”.
Z zamyślenia nad zeszłorocznym kalendarzem wybudza mnie moja córka. Prosi, żebym przeczytał jej kolejny rozdział „Młodych buntowniczek”. Tym razem to opowieść o świetnie wykształconych trzech siostrach Mirabal, które w latach 50. sprzeciwiły się dyktaturze Rafaela Trujillo w Republice Dominikany. Założyły ruch oporu, który miał na celu przywrócenie w kraju demokracji. Ostatecznie zostały zamordowane, ale ich ofiara nie poszła na marne. Wywołała wściekłość mieszkańców Dominikany, co sześć miesięcy później doprowadziło do obalenia dyktatury Trujillo. Siostry Mirabal w ruchu oporu zwane były Las Mariposas, czyli Motyle.
Krzysztof Mazur – były Prezes Klubu Jagiellońskiego, ekspert ds. polityki, spraw obywatelskich i zarządzania publicznego. Doktor nauk politycznych. Pracownik naukowy Uniwersytetu Jagiellońskiego. Członek Narodowej Rady Rozwoju przy Prezydencie RP. Członek redakcji kwartalnika „Pressje”.
Komentuj z nami świat! Czekamy na Wasze opinie i felietony (maks. 4500 znaków plus zdjęcie) przesyłane na adres: redakcja@portal.ngo.pl
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.