Samorząd zniszczył podstawy społeczeństwa obywatelskiego [Felieton Mazura]
MAZUR: Uf, już prawie po wszystkim! Jeszcze tylko druga tura i na kolejne pięć lat mamy spokój. To natężenie odwołań do „społeczności lokalnych”, „partycypacji”, „dialogu społecznego” w kolejnych kampaniach samorządowych jest coraz bardziej nieznośne…
Jest tym bardziej nieznośne, że tym razem rasowi politycy lokalni wyciągnęli wnioski z popularności ruchów miejskich w ostatnich wyborach i bez specjalnych skrupułów przejęli ich język, postulaty, a czasem nawet „stylówkę”. Może i zabawne jest oglądać, jak na te kilka tygodni wszyscy stają się aktywistami walczącymi o dobro „wspólnot lokalnych”, garnitury zamieniając na T-shirty, a zdezelowane samochody na tramwaj, lub nawet – o zgrozo! – rowery.
Szkoda tylko, że współczesny samorząd, wbrew temu, co deklarują lokalni politycy w ulotkach wrzucanych nam do skrzynek, nie buduje społeczeństwa obywatelskiego. Więcej, samorząd jest zbyt słaby, by obronić jego podstawy.
Ławka jako instytucja społeczna
Społeczeństwo tworzą powtarzalne interakcje między ludźmi. Pewnie niektórzy już przy pierwszym spotkaniu są gotowi zaufać nowopoznanej osobie. Jednak większość z nas potrzebuje do tego czasu. Śmiałości w relacjach z innymi dodaje nam fakt, że coś już o sobie wiemy: znamy się z widzenia, nasze dzieci chodzą do tej samej szkoły, wpadliśmy na siebie kilka razy w pobliskim sklepie, chodzimy na mecze tej samej drużyny. Te wszystkie „zakorzenienia” pozwalają nam nie tylko łatwiej otworzyć się na rozmowę z Innym, ale również budują zaufanie między nami.
Takie powtarzalne interakcje nie odbywają się jednak w próżni. Istnieją określone instytucje, które sprzyjają tego typu relacjom, podczas gdy inne im nie służą. Nie wpadnijmy jednak w pułapkę myślenia, że skoro mowa o instytucjach, to pewnie chodzi głównie o NGO i inne organizacje formalne. Nic bardziej błędnego. Instytucjami w tym sensie może być ławka przed kamienicą, garaż, boisko w parku, skwer, gdzie mieszkańcy wypuszczają swoje psy, akademik, ogródki działkowe, pub osiedlowy, serwis rowerowy, parafia, szkoła.
Wszędzie tam, gdzie bywamy regularnie, gdzie spotykamy obcych nam ludzi i z faktu bywania tworzy się przestrzeń do powtarzalnych interakcji między nami – tam właśnie tworzy się społeczeństwo.
Wszystkie te instytucje muszą być umieszczone w odpowiedniej przestrzeni, która z nimi harmonizuje, by mogły spełnić swoją funkcję. Na ławce ustawionej pośrodku betonowego placu nikt nie będzie chciał siedzieć, nawet jeśli wokół powstało zupełnie nowe osiedle. I tak doszliśmy do fenomenu miasta, które – chcąc tworzyć przestrzeń dla powtarzalnych interakcji międzyludzkich – musi mieć określone cechy. Musi być inkluzywne, mieć zwartą zabudowę o przemieszanych funkcjach oraz być przytulne.
Życie za szlabanem
Najpierw o inkluzywności. Wbrew pozorom, nie chodzi tu o tolerancję względem osób mających inny światopogląd. Nie idzie również o aktywizację osób z dysfunkcjami. Chodzi o rzecz dużo bardziej podstawową, czyli o rozumienie miasta jako przestrzeni wspólnego życia wszystkich jego mieszkańców. Tymczasem nasze miasta stają się coraz bardziej poszatkowane przez grodzone szlabanami osiedla.
Strażnik z prywatnej firmy ochroniarskiej wzmacnia jeszcze ten efekt, dodając mu wyraźny kontekst klasowy: „jesteś zbyt biedny, by ta część przestrzeni do ciebie należała”.
Odgrodzeni od reszty szlabanem bogactwa mieszkańcy takich osiedli wykazują przy tym zaskakująco małe zaangażowanie w dobrosąsiedzkie stosunki nawet w obrębie swojej wspólnoty. Są one przez to pustyniami społecznymi w podwójnym sensie.
Nie chodzi jednak wyłącznie o współczesne enklawy dla bogatych, których symbolem stało się Miasteczko Wilanów, ale również o nasze stare, poczciwe blokowiska. „Grzechem pierworodnym osiedli” – napisze Jane Jacobs w „Śmierci i życiu wielkich miast Ameryki” – „jest to, że są one właśnie osiedlami, miejscami wyabstrahowanymi ze zwykłego życia miejskiego i odizolowanymi. Myślenie o ratowaniu lub ulepszeniu osiedli jako osiedli oznacza powtarzanie tego błędu. Celem powinno być włączenie osiedla, tej łaty na mieście, z powrotem w miejską tkankę, a przy okazji wzmocnienie także jego otoczenia”. To bardzo ważny wniosek: osiedla-sypialnie nie służą życiu społecznemu. W sypialni się śpi, a nie spotyka się z innymi ludźmi. No, chyba że się jest akurat Johnem Lennonem i Yoko Ono.
Nadciśnienie od stania w korkach
Tak płynnie przeszliśmy do słynnego „mieszania funkcji”. Przekleństwem XX-wiecznej urbanistyki stało się „strefowanie jednofunkcyjne”, czyli dzielenie miast na areały o wyraźnie zdefiniowanej specyfice. W ten oto sposób w jednej części miasta śpimy, w innej pracujemy, jeszcze w innej znajduje się szkoła, do której posyłamy nasze dzieci, a chcąc jechać na zakupy, spacer po parku czy na wieczorny seans kinowy – musimy pokonywać kolejne kilometry. Oczywistą wadą tego rozwiązania jest potrzeba ciągłego przemieszczania się z jednej strefy do drugiej, gdyż są one przeważnie zlokalizowane w dużych odległościach od siebie.
O skutkach społecznych „życia w korkach” świetnie pisze Charles Montgomery w „Mieście szczęśliwym”. Przywołuje konkretne badania, z których wynika odwrotna proporcjonalność pomiędzy samopoczuciem a liczbą minut spędzonych codziennie w samochodzie. Czas spędzony w korkach oznacza nie tylko gorszy nastrój, ale również częstsze bóle głowy, większe ryzyko nerwic czy chorób układów krążenia.
Człowiek przez tysiące lat ewolucji przystosował się do poruszania się z umiarkowanymi prędkościami na świeżym powietrzu. Zamknięcie go na kilka godzin dziennie w blaszanej puszce niczym dobrym dla niego nie może się skończyć.
Ma to swój konkretny wymiar społeczny. Wkurzony obywatel, któremu inni ludzie kojarzą się przede wszystkim z czerwonym światłem „stop” oglądanym przez przednią szybę samochodu, a głównym narzędziem komunikacji z nimi jest klakson (ewentualnie „długie” światła), gdy wreszcie dotrze do swojego domu-twierdzy, nie ma już najmniejszej ochoty nawet na rozmowę ze swoimi dziećmi, nie mówiąc już o sąsiadach. Otwiera wówczas czerwone wino, włącza serial na Netflixie, by na kilka godzin zapomnieć o całym świecie. Aż do porannego budzika, gdy znowu przyjdzie mu walczyć o przetrwanie w miejskiej dżungli.
Nie dziwi nas zatem, że rozlewanie się miast (urban sprawl) traktowane jest dziś jako jedna z głównych przyczyn kryzysu społeczeństwa obywatelskiego na całym świecie. Oddalając się od siebie, stajemy się obojętni na los innych, zatracamy umiejętności społeczne. Zamykamy się w naszym wymarzonym domu z kawałkiem trawnika, na którym obowiązkowo stoi trampolina dla dzieci. Robert D. Putnam twierdzi wręcz, że czas dojazdu do pracy jest istotniejszy, niż „jakikolwiek inny czynnik demograficzny”, gdy mówimy o kapitale społecznym. „Każde dodatkowe dziesięć minut w codziennym czasie dojazdu do pracy” – napisze w „Samotnej grze w kręgle” – „obniża zaangażowanie w sprawy wspólnoty o 10%”. „To rzadsze uczęszczanie na zebrania publiczne, rzadsze pełnienie funkcji w organizacjach statutowych organizacji, rzadsze podpisywanie petycji, rzadsze chodzenie na nabożeństwa kościelne, mniejsze zaangażowanie w wolontariat”. Ten cytat powinien być nad biurkiem włodarza każdego polskiego miasta.
Miasta-wsie anonimowych ludzi
W pogodni za marzeniem o posiadaniu własnego domu tuż pod lasem, z dala od zanieczyszczonego i zatłoczonego miasta, wylądowaliśmy w szczerym polu interakcji społecznych. Szybko okazało się, że na rodzimych suburbiach brakuje podstawowej infrastruktury: od zwykłych dróg i chodników, po szkoły, parki czy sklepy. Wiejskie do niedawna gminy nie są w stanie przyjąć nagle zwielokrotnionej liczby nowych mieszkańców, zwłaszcza że mają oni już zupełnie inne, „wielkomiejskie” potrzeby. Dlatego większość podmiejskich gmin nie jest w stanie zapewnić niezbędnej infrastruktury społecznej.
Jak zauważyła Katarzyna Kajdanek, badaczka polskiej suburbanizacji, nowi mieszkańcy przedmieść to zmarnowany potencjał społeczny. „Nowe osiedla są budowane w pewnym oddaleniu od rdzenia starej wsi, mają osobne nazwy, bywają otoczone płotem. Czasami nie da się tam tak po prostu wejść i pospacerować. To budzi nieufność. Brakuje też miejsc, w których ludzie mogliby się spotkać i zainteresować sobą – świetlicy z ciekawym programem, dobrze wyposażonej biblioteki, miejsca, gdzie mogliby wypić kawę. Nawet nie razem, ale chociaż obok siebie”. W takich miastach-wsiach nie może zaistnieć społeczeństwo, bo brakuje przestrzeni dla powtarzalnych interakcji między ludźmi. To jeszcze bardziej pcha w prywatność ich nowych mieszkańców.
Jeżdżąc po Polsce, widząc kolejne osiedla powstające w szczerym polu, mam wrażenie, że ktoś przeniósł mnie do opowiadania „Podział ostateczny” C.S. Lewisa. Znajdziemy w nim sugestywną wizję piekła zobrazowanego jako nigdy niekończące się miasto. Panuje w nim wieczny półmrok, ten charakterystyczny moment dnia, gdy dzień przechodzi w noc. Zabudowania ciągną się po horyzont, gdyż co rusz inny mieszkaniec przenosi się o kolejny kwartał dalej, by uwolnić się od nieznośnej obecności swojego sąsiada.
Piekło w tej wizji to nie kadź pełna smoły ustawiona na ogniu, ale przejmująca samotność ludzi, którzy nie potrafią już znieść swojego towarzystwa. Gdyby Lewis mógł przespacerować się po polskich przedmieściach, to myślę, że byłby bardzo zasmucony faktem, jak chętnie zrealizowaliśmy jego wizję.
Ba, płacimy za życie w ten sposób co miesiąc ogromne sumy liczone we frankach szwajcarskich.
Budżety obywatelskie jako proteza życia społecznego
Dlatego, Drodzy Włodarze Polskich Miast, śmieszy mnie wasze ubieranie się w szaty obrońców „społeczności lokalnych”. Spójrzmy prawdzie w oczy.
Nie jesteście w stanie odgórnie zaanimować aktywności obywatelskiej. A na pewno nie osiągnięcie tego za pomocą budżetu obywatelskiego (akcyjność oraz plebiscytowy charakter), poprzez tworzenie platform internetowych (czy tam tworzy się społeczeństwo?) czy fundując kolejne etaty (tzw. „centra obywatelskie”). Jedyne, co naprawdę możecie i powinniście zrobić, to zadbać o przestrzeń dla powtarzalnych, oddolnych interakcji między ludźmi.
I właśnie w tym obszarze, w ciągu ostatnich 30 lat, najbardziej zawiedliście. Nie zbudowaliście, na spółkę z elitami szczebla centralnego, skutecznego systemu planowania przestrzennego.
Pozwoliliście naszym miastom rozlać się tak bardzo, że osiedla powstają nawet w szczerym polu. Ogromna część kreatywnej klasy średniej, która powinna być motorem napędowym naszych inicjatyw społecznych, wylądowała w ten sposób na grodzonych osiedlach, bez żadnej infrastruktury publicznej wokół. Przez kolejne trzydzieści lat ich życie upłynie na kursowaniu pomiędzy domem, pracą, szkołą ich dzieci i ulubioną siłownią w mieście. To dobra wiadomość dla przemysłu motoryzacyjnego i rafineryjnego. Fatalna dla naszego poczucia szczęścia i bliskości międzyludzkiej.
KOMENTUJ Z NAMI ŚWIAT! CZEKAMY NA WASZE OPINIE I FELIETONY (MAKS. 4500 ZNAKÓW PLUS ZDJĘCIE) PRZESYŁANE NA ADRES: REDAKCJA@PORTAL.NGO.PL
Piekło w tej wizji to nie kadź pełna smoły ustawiona na ogniu, ale przejmująca samotność ludzi, którzy nie potrafią już znieść swojego towarzystwa.