Nie naprawimy świata aplikacją. O akcji „AirPnP“ [Felieton Mencwela]
Obywatele przyzwyczajają się do tego, że coraz łatwiej radzić sobie samemu, bez tych wszystkich niewydolnych, ociężałych instytucji publicznych.
„Każdy z nas ma podstawowe potrzeby fizjologiczne. Wielu z nas ma problem z korzystaniem z publicznych toalet. Często trudno jest szybko znaleźć toaletę, która jest blisko lub jest dostatecznie czysta. Teraz nie musisz już się o to martwić“. Takimi hasłami reklamowała się aplikacja AirPnP, która miała służyć do… wynajmowania swoich prywatnych toalet innym. Oczywiście „za drobną opłatą“. Wszystko byłoby weryfikowane dzięki ocenom wystawianym przez użytkowników.
Brzmi realistycznie? Wiele osób uwierzyło, że taka aplikacja faktycznie za chwilę ujrzy światło dzienne. Informację o niej, wraz ze stroną startową AirPnP.pl wypuściliśmy do sieci w niedzielę. W poniedziałek wieczorem o aplikacji napisało kilkanaście portali internetowych, a na jej stronie odnotowaliśmy już tysiące wejść. Dopiero na drugi dzień poinformowaliśmy wszystkich, że taka aplikacja nie istnieje – a my zamiast tego przygotowaliśmy cyfrową mapę toalet publicznych w Warszawie.
Testujemy aplikację #AirPnP, która pozwoli zarabiać na udostępnianiu własnej toalety!🚽 Jeśli przejdzie fazę testów, być może uda nam się wspólnie rozwiązać problem z dostępnością toalet w #Warszawa w modelu #sharingeconomy💪 Przekonajcie się sami! https://t.co/FSiBzsoFGX pic.twitter.com/RtAJ2mQjIv
— Miasto Jest Nasze 🌳🚊♻️ (@MiastoJestNasze) September 14, 2020
Usługi publiczne leżą
Nie piszę tego, żeby pochwalić się naszym działaniem. Ważniejsze jest dla mnie jest to, skąd wziął się pomysł na akcję. Otóż zauważyliśmy, że tak zwane nowe technologie starają się przejmować kolejne obszary naszego życia. Zamiast wynajmu mieszkań możemy korzystać z prywatnej usługi podnajmu za pośrednictwem portalu. Zamiast roweru miejskiego czy jazdy tramwajem możemy wynająć e-hulajnogę na telefon.
Krótko mówiąc – zamiast usług publicznych, lub przynajmniej normalnego biznesu pod kontrolą państwa, co chwila podsuwa się nam zamiennik, w którym omijamy instytucje i „radzimy sobie sami“.
Tyle że ten model generuje bardzo wiele problemów. Świetnie to widać właśnie na fikcyjnym przykładzie „udostępniania toalet“. Pomijam zasadnicze pytanie, czy znalazłby się ktokolwiek chętny do użyczenia swojej domowej toalety obcej osobie. Gdyby nawet, to wtedy zaczęłyby się problemy – od zagadnień związanych z pandemią koronawirusa, po bezpieczeństwo (co, jeśli aplikacja stałaby się pretekstem dla złodziei do zbadania zabezpieczeń w czyimś mieszkaniu?). I to właśnie jest prawdziwy powód, dla którego „AirPNP“ nie miałoby racji bytu. I to mimo, że problem z brakiem toalet jest poważny, przynajmniej w Warszawie.
To zresztą właśnie leży pies pogrzebany: większość tego typu nowych usług opierających się na formacie „sharing economy“ po prostu żeruje na braku usług publicznych.
Tam, gdzie państwo nie daje sobie rady, łatwo wymyślić biznes, który wypełni niszę. A przy okazji podważyć po raz kolejny zaufanie do państwa czy samorządu, który wydaje się być coraz bardziej zbędny w obliczu „innowacji“. Same instytucje publiczne z kolei nie są w stanie aż tak szybko się adaptować i wdrażać nowych systemów – przegrywają więc często konkurencję z podmiotami rynkowymi. A obywatele przyzwyczajają się do tego, że coraz łatwiej radzić sobie samemu, bez tych wszystkich niewydolnych, ociężałych instytucji publicznych.
Niebezpieczna utopia
Ktoś mógłby powiedzieć: ależ to świetnie! To jest prawdziwa wspólnotowość! Idźmy w tę stronę! Według mnie to jednak niebezpieczna utopia. Po pierwsze, musimy pamiętać, że rozpowszechnienie kolejnych usług w tym modelu sprawia, że tworzy się „szara strefa“. A to z kolei ma wymierne konsekwencje dla konkretnych grup ludzi: kierowców zatrudnianych z pominięciem prac pracowniczych (oni przecież tylko „dostarczają usługę“), czy też sąsiadów, obok których ktoś non stop urządza głośne imprezy (ale jak niby coś wyegzekwować, skoro wciąż zmienia się „odbiorca usługi“?).
Po drugie, usługi publiczne tym się różnią od tych dostarczanych sobie wzajemnie, że naprawdę są w rękach nas wszystkich. Czyli na przykład w rękach samorządu albo państwa. Tymczasem za tymi drugimi, dostarczanymi „przez pośrednika“, zawsze stoi ktoś. Najczęściej ktoś, kto tak naprawdę chce po prostu na nas zarobić. W samej intencji nie ma nic złego, ale w praktyce może skończyć się różnie. Niech przestrogą będzie pewien właściciel znanego portalu społecznościowego oskarżany o handel danymi jego użytkowników. Z instytucjami publicznymi i dostarczanymi przez nie usługami to nam jednak nie grozi. Może i nie będą nadążać za nowinkami tak, jakbyśmy tego chcieli. Może i nie będą zmieniać się prężnie i iść z duchem czasu. Ale przynajmniej mamy jako taką pewność, że są tu dla nas i że będą trwać.
I że my jako obywatele możemy ciągle się starać, by poprawić ich jakość. Bo przecież mamy prawo wymagać dobrej jakości usług publicznych. I to też jest coś, czego oduczają nas wszechobecne aplikacje do „załatwiania swoich podstawowych potrzeb“.
A zatem, przy najbliższej wizycie w publicznej toalecie warto spojrzeć na nią nie jako na coś oczywistego – ale na dowód na to, że państwo czy samorząd naprawdę są nam potrzebne. Bo bez nich zostalibyśmy na lodzie nawet z naprawdę podstawowymi potrzebami. Może więc zamiast myśleć o tym, jak zastąpić ich działania kolejną aplikacją, lepiej pomyśleć, jak dzięki technologii sprawić, by mogły działać lepiej i skuteczniej?
Jan Mencwel – aktywista, prezes Miasto Jest Nasze, publicysta.
Komentuj z nami świat! Czekamy na Wasze opinie i felietony (maks. 4500 znaków plus zdjęcie) przesyłane na adres: redakcja@portal.ngo.pl
Źródło: informacja własna ngo.pl
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.