Bortnowska: „Patriotyzm nie może być tani. Wysiłek dla ojczyzny musi coś kosztować” [wywiad]
– Najgorszą rzeczą jest coś znosić, nie będąc dopuszczoną do działania. Najgorzej jest być dziewczynką siedzącą w piwnicy, podczas kiedy do mieszkania sypią się pociski – mówi Halina Bortnowska.
Ignacy Dudkiewicz, NGO.pl: – Nie lubi pani mówić o patriotyzmie.
Halina Bortnowska: – Nie lubię.
Dlaczego?
– Wszelkie deklaratywne wypowiedzi na ten temat wydają mi się nieznośne. Wcześnie nauczyłam się, że uczucia do ojczyzny są sprawą wstydliwą. Nie lubię się zwierzać ze swoich uczuć romantycznych, erotycznych i – także – patriotycznych. To sprawy do głębi prywatne. Niekiedy ktoś potrzebuje takiej rozmowy, wtedy w zaufaniu zdarza mi się ją odbyć. Ale publiczne opowiadanie o swoim patriotyzmie? To niedyskrecja.
To kwestia wychowania?
– Na pierwszym miejscu nauczyła mnie tego moja matka w czasach wojennych. Chodziłam do bardzo patriotycznej szkoły, do której przed wojną chodziły córki Józefa Piłsudskiego. Jego kult był tam ciągle obecny. Raz do roku – z okazji imienin marszałka – cała szkoła szła na mszę, żeby dać świadectwo pamięci o nim.
O takim niekanonizowanym świętym?
– Jak najdalszym od kanonizacji. Z punktu widzenia formalnie rozumianego katolicyzmu, marszałek był „grzesznikiem”, dość dalekim od Kościoła. Zaangażowanie w socjalistyczny ruch robotniczy, zamachy na pociągi – nie są to tytuły do świętości. Mam do Piłsudskiego sympatię, choć pozbawioną kultu, ponieważ starał się uśmierzyć w Polsce antysemickie nastroje i krzywdę wyrządzaną Żydom. Można uważać go za osobę prawicową, ale nie w sensie…
Endeckim.
– Otóż to. W naszej szkole endeckich nastrojów nie było. Było za to harcerstwo. Żeby się do niego dostać, trzeba było zaliczyć zakazane przedmioty, czyli historię i geografię. A nie było łatwo ich uczyć w warunkach, w jakich szkoła pracowała…
Ale miałam przecież powiedzieć o tym, jak się nauczyłam patriotyzmu, który trzeba okazywać czynem, a nie demonstracjami czy gadaniem.
Słucham uważnie.
– Przy okazji kolejnych imienin marszałka chciałam wziąć z domu orzełka z powstania styczniowego, odziedziczonego po dziadku. Nie pozwoliła mi na to mama. Najpierw kazała mi przeczytać powieść Haliny Górskiej „Nad czarną wodą”, która opowiadała o pracy socjalistki z chłopakami z Powiśla. Tłumaczyła im, że z okazji święta narodowego trzeba coś zrobić, a nie tylko zadeklarować czy odśpiewać. Jej podopieczni oddają więc swój świąteczny obiad młodszym dzieciom, a sami – właśnie z okazji święta! – jedzą nielubianą zupę z marchwi.
Mama powiedziała mi wtedy, że tak właśnie powinno się robić: oddać jedzenie młodszym od siebie, by poczuli, że dziś jest święto. A starsi wiedzą to i bez świątecznego posiłku. Nie trzeba o tym mówić.
Kasprowicz pisał: „Rzadko na moich wargach / Niech dziś to warga ma wyzna / Jawi się krwią przepojony / Najdroższy wyraz: Ojczyzna”.
A na pani wargach?
– Rzadko, a może nawet w ogóle nie? Bo po co?
Bliższa jest pani tradycja pozytywistyczna niż romantyczna?
– Tak, być może romantyzm w większym stopniu potrzebuje deklaracji. Ale nie wiem, czy trzeba to rozdzielać w ten sposób. Gdy ktoś przeczyta „Syzyfowe prace” Stefana Żeromskiego, to także dojrzy w nich romantyzm, tylko romantyzm powściągliwy, przejawiający się w działaniu, nie w mowie, nie w tym, że jest pięknie i wzruszająco, ale w tym, że jest skutecznie i trudno.
Patriotyzm nie może być tani. Nasz wysiłek dla ojczyzny musi coś kosztować.
Sławiący choćby zbrojną walkę romantycy też są za działaniem. Bynajmniej nie tanim – wiele można powiedzieć o powstaniach, ale nie to, że były tanie.
– Pełna zgoda.
Tanie są gołosłowne deklaracje i przypisywanie sobie cudzych zasług, kosztów, które kto inny poniósł. Nie ci, którzy się z nimi dziś obnoszą.
Warto pracować, nie warto deklamować i deklarować. A walczyć? Organizować powstania?
– Jestem w tej nietypowej sytuacji, że jedno powstanie przeżyłam. W trakcie Powstania Warszawskiego miałam trzynaście lat, ale w trakcie rozmów o zrywie nikt mnie z pokoju nie wyrzucał. Z początku byłam za.
A potem?
– Potem po prostu trzeba było przeżyć. I to nie było wcale łatwe, nawet jeśli się nie walczyło. Znalazłam się, jak to kiedyś określiłam, pod pokładem.
To znaczy?
– Najgorszą rzeczą jest coś znosić, nie będąc dopuszczoną do działania. Najgorzej jest być dziewczynką siedzącą w piwnicy, podczas kiedy do mieszkania sypią się pociski. To właśnie mam na myśli, mówiąc o byciu pod pokładem.
Chciała pani uczestniczyć w Powstaniu?
– Chciałam. Ale nie wiedziałam, jak to zrobić. Nie wiedziałam, jak się przekracza ulice pod ostrzałem. Jak się przenosi przesyłki. Ściąga rannych spod kul snajperów. Dałam się więc ubłagać mojej mamie, która przekonywała mnie, że także w piwnicy mogę się przydać, robiąc papierosy dla powstańców. A kiedy dam się zastrzelić na ulicy, to nie będzie z tego żadnego pożytku. Jeszcze ktoś musiałby mnie ściągać z linii ognia, narażając także siebie. Posłuchałam, choć byłam wściekła. Nadużyła zresztą moich uczuć…
W jaki sposób?
– Mówiła, że jeśli pójdę, to ona tego nie przeżyje.
I tak zostałam pod pokładem, w tej piwnicy pełnej histerycznych dorosłych, którzy szaleli na różne sposoby. Niektórzy chcieli wywieszać białą flagę na kamienicy, ale nie pozwoliliśmy im na to. Jeden z nich, biedny człowiek, został zastrzelony, jak nas wyprowadzano. Musiałam przejść przez jego zwłoki, jeśli sama nie chciałam podzielić jego losu, bo kto się zatrzymywał, ginął. Nic dziwnego, że mam mało wyidealizowane spojrzenie na to, czym było Powstanie…
A potem byłam na Zieleniaku. Wiesz, co to było?
Wiem.
– Byliśmy tam w obozie przejściowym, kilka dni w trakcie Rzezi Ochoty, zanim poszliśmy do obozu w Pruszkowie. Miejsce było straszliwe, straż nad nami pełnili żołnierze Rosyjskiej Wyzwoleńczej Armii Ludowej (RONA), którzy wcześniej byli w niemieckiej niewoli, z której wydostali się, godząc się na współpracę z Niemcami.
Ale robili też rzeczy, do których nikogo nie można zmusić. Ich główną przyjemnością było gwałcenie dziewczynek. Widziałam to na własne oczy.
Nie ośmielę się zapytać…
– A ja odpowiem. Gdyby nie moja mama, pewnie też bym się znalazła w ich rękach. Zaczęła rugać po rosyjsku żołnierza, który przestraszył się oszalałej kobiety.
Trochę jest mi przykro, że prawie nikt o tych wydarzeniach nie pamięta. Kiedyś zadzwonili do mnie dziennikarze, pytając, co myślę o tym, że będą rozbudowywać tam halę targową. Co miałam powiedzieć?
Co pani powiedziała?
– Że niech budują, byle nie ruszali tablicy pamiątkowej. Niech przynajmniej ona zostanie.
Wystąpiłam kiedyś w filmie pod tytułem „Powstanie zwykłych ludzi”. Główną bohaterką była w nim kobieta, która urodziła dziecko 1 sierpnia, a której mąż poszedł do Powstania. Największym jej osiągnięciem było to, że to niemowlę przeżyło.
To też wymaga bohaterstwa.
– Oczywiście. Bohaterstwem jest już samo urodzenie w takich warunkach! To było możliwe dzięki solidarności, dzięki wsparciu wielu osób, które walczyły o to dziecko, żeby przeżyło, chociaż jego matka straciła pokarm. Zamiast mleka podawali mu zmielony na proszek makaron. Zapamiętałam, jak to się robi, na wypadek, gdyby później nie było co jeść…
Ludzie po prostu robili to, co należało i co mogli. Jedni bardziej odważnie, drudzy mniej.
Trzeba brać udział w tym, co się dzieje i bardziej się obawiać wyłączenia z działania niż jego konsekwencji. Myślę, że miałam rację, mając pretensje do mamy – lepiej by mi było być z powstańcami w oddziale i nawet zginąć. Odradzam udawanie się tam, gdzie człowiek jest skazany na bierność. Zdrowiej jest być na pokładzie. Jest coś pięknego, gdy już się zdarzy, w przeżywaniu sztormu na morzu.
Warto z nim walczyć? Nawet jeśli widać, że fale są większe od nas?
– Warto. Nawet jeśli sztorm nie ustaje, to dobrze jest mu się przeciwstawiać, komuś usługiwać, o kogoś zadbać.
Wykorzystywała pani tę lekcję także po wojnie?
– Podczas strajku w Nowej Hucie w trakcie stanu wojennego pomagałam w organizowaniu się robotników. Oddziały wojskowe, które miały nas spacyfikować, cofnięto parę kilometrów. Podobno dlatego, że moje kazania zrobiły na dowódcach wrażenie. Uznano, że lepiej nie wystawiać żołnierzy na moją propagandę.
Jeszcze się dadzą przekonać…
– W pewnym stopniu się dali. Zostaliśmy potraktowani znacznie lepiej niż w wielu innych miejscach. Udało się ich zawstydzić, mówiąc, że najpewniej mają wśród strajkujących krewnych, że ich matki dały nam chleb, więc nie powinni nam go zabierać.
A wstyd, wbrew pozorom, nie jest z gruntu złą emocją. Pod warunkiem, że jest słuszny.
Czy to wszystko robiła pani dla ojczyzny, czy dla innych ludzi?
– Niełatwo to rozdzielić. I trudno o tym mówić. Na ogół nie zastanawiam się, dla kogo i dlaczego coś robię, tylko przyjmuję zaproszenia – od ludzi i od życia.
W ruch ochrony praw człowieka zaangażowała się pani też na zaproszenie?
– Tak. Zaprosiła mnie do niego pani Danuta Przywara. Najpierw zostałam poproszona o znalezienie lokalu na zebrania Komitetu Helsińskiego – zaproponowałam mieszkanie mojej teściowej. Potem się okazało, że potrzebny jest ktoś, kto umie pisać i redagować teksty. A jak już do nich przystałam, to potem nie uciekłam. Ostatnio nie jestem już w stanie aktywnie uczestniczyć w różnych pracach Rady Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Ale kontakt mamy, korespondujemy, czasem jestem proszona o opinię. Staram się też służyć radą na przykład Rzecznikowi Praw Obywatelskich.
Chciałabym wciąż uczyć pracy zespołowej, jak niegdyś. Ale mało kto chce dziś z tego korzystać. Chciałabym pomóc organizować się związkom zawodowym, bo i tym się przez lata zajmowałam, znam doświadczenia z innych krajów. Ale na siłę mam to robić? Człowiek ma tak małe możliwości, że musi wybierać, czym się zajmie.
Póki co wróćmy do Nowej Huty.
– Proszono mnie, żebym mówiła do żołnierzy, którzy mieli nas atakować, więc mówiłam. Jeździłam od bramy do bramy. Trochę się bałam, że robotnicy uznają, że się wygłupiam, że oto niepoważna katechetka prawi sentymentalizmy. Ale miałam ich uznanie. To jedno z moich najlepszych wspomnień. Przede wszystkim dlatego, że nikt nie zginął. Nawet w zęby nikt nie dostał. Dlatego też o nowohuckim strajku panuje głucha cisza.
Bo nie ma ofiar do czczenia?
– Tak. Ale tam, gdzie były, żadną miarą ja nie oskarżam robotników i opozycjonistów. Bogu dziękuję, że nie byłam w tamtym czasie na Śląsku. Nikogo nie winię. U nas się udało uniknąć przemocy, chociaż mieliśmy do dyspozycji środki wybuchowe. Mogliśmy zrobić jatkę. Żołnierze mogli ją zacząć. Pozostaje się cieszyć, że nikt w tę stronę nie poszedł.
Wspomniała pani o orzełku, którego mama nie pozwoliła pani wziąć do szkoły, oraz o tym, że tanie jest przypisywanie sobie cudzych zasług…
– A nawet swoich własnych! Bo nawet jeśli coś się udało zrobić, to nigdy samemu.
To, że w Nowej Hucie udało się uniknąć rozlewu krwi, to zasługa wielu osób. Takie sukcesy zawsze mają wiele matek i ojców. Głupi jest ktoś, kto uważa, że coś się wydarzyło tylko dzięki niemu. Głupia byłabym, gdybym sobie przypisywała zasługi za rozwiązanie przyjęte podczas strajku w Nowej Hucie.
Wszyscy wytrzymali nerwowo. Także wojsko.
Pani opowieści kojarzą mi się z widokiem powstańczych opasek na ramionach ludzi, którzy jako żywo powstańcami być nie mogli.
– Nie lubię takich przebieranek. One są dobre na scenie. Ale nie podoba mi się, gdy ktoś zakłada pseudomundur powstańczy i idzie w nim na lody. Albo daje dziecku atrapę karabinu do ręki, by poczuło się jak mały powstaniec z pomnika, całkowicie zresztą zafałszowanego. Przecież nikt w Powstaniu nie dawał dzieciom broni do ręki! Była zbyt cenna i było jej zbyt mało. Owszem, nastolatkowie pełnili służbę pomocniczą – jako sanitariusze i sanitariuszki czy w poczcie. To bardzo potrzebna, cenna służba. Nikt nie ujmuje im bohaterstwa, gdy ściągali rannych pod ogniem. To, co robili, było wspaniałe. Ale broni nie nosili. I mieli więcej lat niż chłopiec z pomnika. To fałszywy patos.
Co zatem pani czuje, gdy widzi Marsz Niepodległości, na którym wiele osób nosi choćby te powstańcze opaski?
– Troskę. To jest droga wychowawczo fałszywa. Podążanie nią nie przyniesie pożytku młodzieży, o którą się najbardziej martwię. Może w nich zaszczepić błędne mniemanie o samych sobie, oparte na poczuciu przynależności do tych, do których nie należeli. Bez swojej winy, oczywiście, bo po prostu nie było ich na świecie.
Ale obnosić się z symbolami, jakby to oni walczyli o wolną Polskę, nie powinni.
Czuje się pani osamotniona ze swoim rozumieniem patriotyzmu?
– Nie. Znam wiele osób, które myślą podobnie. Chociażby moją kuzynkę, która była moim ideałem w czasach szkolnych. Niekiedy wspominamy dawne lata. Albo panią profesor Hannę Taborską, specjalistkę od Kaszub…
Tożsamość kaszubska czy śląska to też ważne wątki rozmowy o naszej tożsamości narodowej.
– To prawda. Znam wielu ludzi, którzy je pielęgnują. Przyjaźnię się z ludźmi, którzy świetnie mówią po śląsku. Dojeżdżałam na Śląsk przez kilka lat w ramach duszpasterstwa, razem przeżywaliśmy początek „Solidarności”. Jestem bardzo przywiązana do Śląska.
Pani pamięta Polskę bardziej wielokulturową..
– Tak.
Która zniknęła.
– Ona istnieje, ale głównie prywatnie. Ludzie ze sobą współpracują, ale są niekiedy nieśmiali. Mniejszości często nie potrafią się narzucać…
Mówię też o dziedzictwie żydowskim czy przedwojennym dziedzictwie ukraińskim. Polska, która przez tyle lat była miejscem wielokulturowym i wieloetnicznym, po wojnie stała się znacznie bardziej jednolitym społeczeństwem.
– Wielokulturowość przedwojennej Polski to po części mit. Poszanowanie dla niej nie było obecne ani cały czas, ani wszędzie. To, co się działo w czasie Holokaustu, nie byłoby możliwe, gdybyśmy naprawdę byli przywiązani do ideałów różnorodności i wielokulturowości. W dużej mierze to było złudzenie.
Zagadnęłam kiedyś kolegę o Żydów z miejscowości, z której pochodził. Odpowiedział, że żadnych Żydów u nich nie było. Odpowiedziałam, że w to nie wierzę i żeby poszukał śladów. Oczywiście, byli. Prawie wszyscy zginęli. Człowiek z akademickim wykształceniem naiwnie przyjął, że skoro o nich nie słyszał, to ich nie było.
Polska przed wojną nie była idyllą. Mieszkałam jakiś czas w Złoczowie pod Lwowem. Mój ojciec był tam na stażu wojskowym. Pamiętam, jak polskie wojsko wychodziło, żeby powstrzymywać Ukraińców przed biciem Żydów. Niekiedy siłą. Z dumą patrzyłam na ojca na koniu. Ale napięć i niechęci było wiele. Wzajemnej i zaognianej przez różne strony.
A może przez to, że pani oraz inne osoby o podobnej wrażliwości nie lubią mówić o patriotyzmie, bo wolą działać…
– „Wolą” to niewłaściwe słowo. Jedynie umieją.
Nie jest łatwo sobie radzić z tego rodzaju zahamowaniem. Nie chodzi o to, że ja nie chcę o tym mówić. Po prostu nie potrafię.
Czy jednak w efekcie przestrzeń narracji o patriotyzmie nie została oddana walkowerem tym, którzy się odwołują do zupełnie innych tradycji?
– Na pewno nie całkiem. Z wieloma młodymi ludźmi o tym rozmawiam. Zgoda, może powinnam robić więcej, ale nie dałam rady. Cały czas pracowałam, co przeszkodziło mi w rozszerzaniu kręgu osób, na które miałam wpływ.
Z drugiej strony niełatwo jest przekonać do innych poglądów tych, którzy już są „zrekrutowani” do jednej sprawy czy walki. Odejście od tego ma dla nich nieprzyjemny posmak zdrady, kompromisu, poddania się wpływowi. A ja nie mam pokusy, by się innym narzucać. Może to moja słabość, że, jak mówiłam, głównie odpowiadam na zaproszenia. Ale tak mam. Nie widzę siebie w roli misjonarki. I już tego nie zmienię.
Halina Bortnowska – filozofka, teolożka, publicystka. Od 2007 do 2012 przewodnicząca Rady Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, w której pozostała jako członkini Rady. Od 1961 do 1983 redaktor i sekretarz redakcji miesięcznika „Znak”. W latach 70. XX wieku współtworzyła ruch hospicyjny w Polsce i pierwsze polskie hospicjum w Nowej Hucie. Uczestniczyła od 13 grudnia 1981 w kilkudniowym strajku w Kombinacie Metalurgicznym w Nowej Hucie. W stanie wojennym internowana.
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.