Po zmianie władzy w 1989 roku, Halina Bortnowska prowadziła warsztaty dziennikarskie dla młodzieży. Uczyła kolejne pokolenia odpowiedzialności za słowo i przywiązania do praworządności, uczestnictwa w wyborach i szacunku do mniejszości. „My wszyscy z Niej”, piszą dziś wychowankowie Haliny. Wspominają: „Miała ogromny wpływ na moje wybory”, „Wiele jej zawdzięczam”, „Była najlepszym człowiekiem, jakiego znałam”.
Anna Alboth, dziennikarka, obrończyni praw człowieka:
Na warsztaty Hali trafiłam jako licealistka, choć były to warsztaty dla studentów. W siedzibie Helsińskiej Fundacji w czwartki był zawsze tłum, więc przez pierwsze dwa lata ukrywałam się z moim wiekiem, byle tylko na warsztatach zostać. To nie były tylko zajęcia z dziennikarstwa, to były zajęcia z człowieczeństwa: każde zadanie dawane przez Halinę, każda dyskusja czy anegdota – to było coś więcej. Dopiero dziś, czytając swoje notatki z tamtych czasów, rozumiem, jak dużo.
Hala zmieniła moje życie. Od tamtej pory prawa człowieka są nieodłączną jego częścią.
To dzięki niej poznałam obrońców praw człowieka, uchodźców, polityków czy dziennikarzy. Ona traktowała nas, młodych, bardzo poważnie, na równi, jak współpracowników. To dzięki asystowaniu jej w warsztatach dziennikarskich, mogłam za moment prowadzić je sama: w szkołach dla niewidomych, w Oświęcimiu, w Uniwersytecie Powszechnym Jacka Kuronia w Termiskach, dla pracowników więzień, dla młodych i starych.
Ona dawała nam wszystkim sprawczość. Przy niej się chciało i czuło się odpowiedzialnym. Nie wiem, gdzie byłabym w moim życiu, gdyby nie Ona.
Potem przez lata, kiedy już widywałam się z nią rzadko (mieszkam za granicą), za każdym razem, kiedy stawałam przed jakimś dylematem, pytałam siebie: „Co by zrobiła Hala?”. Choć daleko, a teraz jeszcze dalej: jest kierunkowskazem.
Piotr Toczyski, socjolog:
Jedno z pierwszych doświadczeń: Halina ma prowadzić warsztat dziennikarski dla stu osób w centralnym ośrodku doskonalenia nauczycieli. Ustawiamy dziesięć stolików, każdy ma po dziesięć krzeseł. Dziesięciu liderów przygotowuje się do animowania rozmów w tych grupach. Ale najpierw doświadczenie, zetknięcie z tematem. Jedna umówiona wcześniej osoba stoi na środku zakryta od głowy do podłogi wielkim białym prześcieradłem. To symboliczny ogólnik. Odpowiada mało konkretnie, nie na temat. Uczestnicy zapamiętują, że wnikliwie pytając, można to prześcieradło z ogólnika zdjąć, przejść do konkretu, informacji, nie zadowolić się tym, co przykryte sloganami i brakiem szczegółu. Ogólnik jest wrogiem informacji, i to zostaje już w mojej pamięci na zawsze. Jedna z pierwszych sprawności informacyjnych: unikać ogólników, dociekać.
Maciej Sopyło, trener edukacji medialnej, komunikacji i praw człowieka:
Manifestacja blokująca przemarsz skrajnej prawicy przez Warszawę pod metrem Świętokrzyska. Jedna z pierwszych. Na wejściu do metra napis: Faszyzm nie przejdzie, won z Polski, lub podobny. Mnóstwo młodych ludzi, część zamaskowanych. Energicznie wykrzykujących hasła. No, no, no pasaran! I Halina. Skromna, z laską, ze mną, wątłym chłopakiem, w charakterze osoby wspierającej, pod ramię. Niedowidząca, malutka, zdawałoby się niewidoczna. Dopóki nie weszła na mównicę, dopóki nie chwyciła mikrofonu. Mocnym, zdecydowanym głosem zapytała, dlaczego część ludzi ma kominiarki. – Nie bójcie się pokazać twarzy, bądźcie odważni – krzyknęła. Byli tacy, którzy je zdjęli. Zapytała o napis na metrze. – Gdzie chcecie ich wyrzucić? Komu podrzucić, dokąd? Nie tędy droga – mówiła. Po jej słowach część napisu „won z Polski” została zwinięta.
Moc Hali. Siła słów.
Marta Smagowicz, trenerka, realizatorka projektów społecznych:
Wirydarz. Grupa, którą Halina prowadziła przez kilka lat. Lekcja otwartości i działania w sprawach ważnych, choć nie zawsze wygodnych. Dwie wyraźne migawki. Rocznica Srebrenicy i Jedwabnego. Początek lipca, lato. Przy metrze Świętokrzyska staje razem do modlitwy rabin, ksiądz i imam. Jesteśmy razem, w zadumie, pamięci i wzruszeniu możliwością spotkania i świadectwa.
Zwyczajny dzień, podwarszawska miejscowość. Odwiedzamy Panią Antosię. Bohaterkę książki Anny Bikont i po ludzku bohaterkę. Jesteśmy, rozmawiamy, patrzymy, uśmiechamy się. Moment, kiedy druga osoba i czas dla niej jest najważniejszy, nieprzerwany innymi sprawami. Halina bierze Panią Antosię za rękę. Potem tłumaczy, że czuje przez skórę, dotyk, w jakiej kondycji jest starsza osoba.
Halina Bortnowska niedługo po wojnie, jako nastoletnia drużynowa, zorganizowała wyjazd wakacyjny grupy zuchów. Zabrała dzieci na kilka dni do lasu. Mówiła, że dzisiaj nikt by nastolatce na to nie pozwolił. Uważała jednak – tak zapamiętałam – że to błąd, kiedy dorośli nie traktują młodzieży poważnie, nie słuchają, traktują jak niegotowych do ważnych zadań.
Prawie pół wieku po tamtych powojennych wakacjach, spotkaliśmy ją – grupa licealistów i studentów – na warsztatach dziennikarskich Polis, które prowadziła w siedzibie Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka – w baraku przy ulicy Pięknej w Warszawie, niedaleko Placu Konstytucji.
Warsztaty rozpoczęły się w 1992 roku, odbywały się co czwartek. Halina (chciała, by młodzież mówiła do niej po imieniu) uczyła form dziennikarskich. Informacja, wywiad, felieton. Dzieliła się pasją do reportażu. Cieszyła się też, że uczennica (dziś kardiolog), która na warsztatach nauczyła się robić wywiady, powiedziała później, że to okazało się pomocne przy pogłębionych rozmowach z pacjentami.
Halina nie tylko poprawiała nasze teksty, ale słuchała, co nas gryzie, z czym sobie w życiu nie radzimy. Dawała młodzieży swój czas, troskę, uwagę. Zachęcała, by poważnie traktować swoje pomysły. W wątpiącym widziała realizatora: „Jak nie ty, to kto?”, pytała.
Tuż przed oblężeniem Sarajewa, z miasta ewakuowana została grupa muzułmańskiej młodzieży. W Warszawie z czasem dołączyli do naszych czwartkowych warsztatów, pisali teksty o przedwojennym mieście. Wspólnie jeździliśmy na obozy dziennikarskie, w latach 90. do Giżycka, Przemyśla. Dekadę później, przez kilka lat, miejscem obozów letnich była mała wioska Milenkowce na Podlasiu. Ważne było pogranicze, kontakt z kulturą, historią i narracją mniejszości. Kontakt z tym, co inne, niż znane w Warszawie. Mówiła: „Myślę, że istotną częścią formacji dziennikarskiej, obok opanowania rzemiosła albo sztuki – co komu dostępne, jest rozszerzanie pola swoich doświadczeń. Zawsze miałam poczucie, że zamknięcie, homogeniczność środowiska, jakaś monokultura, w której się żyje, to jest krzywda. Doświadczenie różnorodności daje większe szanse rozwoju i szczęścia. I że ludzie do tego mają prawo”[i].
Halina prowadziła warsztaty dziennikarskie dla młodzieży przez ćwierć wieku; bezpłatnie. Zapraszała gości, ludzi mediów. Kilka razy odwiedził nas Ryszard Kapuściński. Opowiadał o podróży do Rosji i Ameryki Południowej; o planach kolejnej książki. Wręczył też pierwszym absolwentom i absolwentkom warsztatów dyplomy oprawione grafiką – starodawną maszyną do pisania.
Absolwenci i absolwentki stawali się współpracownikami Haliny na długie lata, z czasem powstało Stowarzyszenie Młodych Dziennikarzy Polis. Halina angażowała nas do spraw związanych z jej działalnością społeczną i na rzecz praw człowieka.
W październiku zapraszała do pomocy akcji zbierania podpisów przeciwko karze śmierci, poruszona wykonywaniem wyroków śmierci w Białorusi i w Ameryce. Było zimno, młodzi się zmieniali przy stoliku wystawionym na ruchliwej ulicy, Halina była obecna wiele godzin.
Zapraszała do pomocy przy organizacji warsztatów dziennikarskich dla więźniów. Kilka osób towarzyszyło jej w uroczystości wręczenia odznaki od Rzecznika Praw Obywatelskich za zasługi dla ochrony praw człowieka. Zaprosiła też swojego nowego współpracownika, dawnego uczestnika warsztatów w więzieniu.
Komuś zaproponowała wspólne odwiedziny u niesamodzielnej już osoby ocalałej z Holokaustu. Zabierała nas na seminaria o prawach człowieka, przysłuchiwaliśmy się jej rozmowom z profesorem z Berlina o czasach opozycji demokratycznej w NRD. Można było też objąć dyżur w kontakcie z Halą przy osobie terminalnie chorej. Traktowała młodych poważnie – ufała, że sobie poradzimy z zadaniami.
Przed spotkaniem z nami, uczestnikami i uczestniczkami warsztatów dziennikarskich Polis, Halina Bortnowska miała inne życie, o którym mało wówczas wiedzieliśmy.
Zgodziła się opowiedzieć o nim do naszej książki „Wszystko będzie inaczej” (Znak, 2005).
Przez wiele lat była sekretarzem redakcji miesięcznika Znak w Krakowie. Praca w redakcji kończyła się wczesnym popołudniem, zostawało sporo czasu, mówiła. Zaangażowała się w pomoc terminalnie chorym. Najpierw pielęgnowała swoją krewną w szpitalu zakaźnym, po jej śmierci – postanowiła towarzyszyć innym pacjentom. Współtworzyła ruch hospicyjny i pierwsze w Polsce hospicjum – w Nowej Hucie.
Tam też, w Kombinacie Metalurgicznym wspierała robotników w pracy związkowej, prowadziła szkolenia, a 13 grudnia 1981 roku brała udział w strajku. Była – tak spostrzegam to wspomnienie – dumna z tego, że nie polała się wówczas krew. Stała z megafonem i mówiła do żołnierzy zgormadzonych przed bramą Kombinatu Metalurgicznego im. Lenina. Dowódcy wycofali żołnierzy poza zasięg komunikatów Haliny Bortnowskiej.
Niemal dekadę później, jako doradczyni delegatów małopolskich, uczestniczyła w I zjeździe NSZZ Solidarność.
Była osobą dyskretną, jej wartości wyrażały się poprzez działanie, konkret. Przy jednym wspomnieniu zawsze łamał jej się głos. Mowa o chwili, kiedy usłyszała, że ruch społeczny, który współtworzyła, będzie się nazywał „Solidarność”.
Zrobiłam kwerendę w IPN. Przeczytałam teczki, dokumenty i raporty służby bezpieczeństwa dotyczące Haliny Bortnowskiej, jej ojca Leona – przedwojennego oficera wywiadu, który po wojnie został w Wielkiej Brytanii – i jej matki Marii – nauczycielki.
Z teczek pamiętam urzędowe dokumenty opatrzone godłem państwowym, niekiedy z dodatkowymi, odręcznymi uwagami niebieską kredką. Scenariusze, jak działać, by zaszkodzić rodzinie Bortnowskich, skłócić ze środowiskiem. W teczkach były też plany i wytyczne odnośnie do cech agenta, którego należy pozyskać i przygotować do zdobycia względów i poślubienia Haliny. Ten plan nie mógł się udać.
Halina, zwolenniczka poznania i opisu historycznego, ale przeciwniczka politycznej lustracji, poprosiła, by nie informować jej o ewentualnych donosach. Teczki nazywała „kapownikami diabła”. Pewnym znaleziskiem się z nią podzieliłam. Okazało się – tak zapamiętałam – szczęściodajne. Powiedziałam jej o dokumencie, którym był raport z niewykonania zadania. Służbie Bezpieczeństwa nie udało się znaleźć nikogo z grona nowohuckich robotników, kto byłby gotowy donosić na Halinę Bortnowską. Miała łzy w oczach ilekroć do tego wracałyśmy. Niezłomność kolegów z Kombinatu Metalurgicznego im. Lenina zrobiła na niej ogromne wrażenie.
Myślę dziś o wartościach, które były ważne dla Haliny Bortnowskiej. Ja zapamiętałam solidarność między ludźmi i wzajemną troskę, praworządność i otwartość na różnorodność. Pozostawiła ogromny dorobek dziennikarski. W nim jest obecna.
Mówiła: „Wydaje mi się, że różnorodność jest cała do poznania i jest niewyczerpalna. W tej różnorodności, którą znam, nie akceptuję postawy, która wobec różnorodności jest wroga. Jest tak wroga, że dla nich „ten inny” nie ma prawa istnieć. Co to, to nie. Nie mam ochoty dokładnie poznawać bliżej owej wrogości ani dyskutować z nią. Dyskusja zaczyna się od pytania, jak żyć z różnorodnością, jak sobie z nią radzić, a nie jak ją wykluczyć. Pewne nadzieje, jakie mam na to, czym będziemy zajęci przez wieczność, są takie, że będziemy oglądać nieopisaną różnorodność”[ii].
Źródło: informacja własna ngo.pl