Powstanie Warszawskie. Triumf, zgon, przelewana krew bez końca [Felieton Chutnik]
Kiedy o 17 rozlega się przeszywający dźwięk, myślę o tych, co idą wciąż w kanałach i próbują wydostać się na zewnątrz. Brodzą, drapią surowe cegły, nie widzą już nic. Zatrzaśnięci głazem fałszywego triumfu. Zagłuszeni stadionową strzelaniną, niezdrowym pobudzeniem wojennymi atrakcjami. Że niby wszystko to w hołdzie i że „pamiętamy”. A kiedy się opamiętamy?
Siedemdziesiąt pięć lat ludzie to próbują zrozumieć. Że poryw z motyką na słońce nie był potrzebny, ale się wydarzył. I że wciąż kąpiemy się w fontannie krwi, tęskniąc za romantycznym zrywem, co to ma być naszym „mitem założycielskim”. Mitem? Przepraszam bardzo, chyba bajką o nieustającej adoracji przemocy. Dość mam już słuchania takich bajek, po nich śnią się tylko koszmary.
Między kibolską wlepką, koślawą kotwicą na koszulce i odpaloną racą czają się historie poszczególnych osób. Zaprzysiężonych powstańców i powstanek, cywilów, rodzących matek i umierających starców. Psów pozostawionych w pustych mieszkaniach i podpalonych konarów drzew. Zrujnowanych budynków, które – jeśli przetrwały – zostały i tak w większości rozebrane.
Ale w czasie głośnej imprezy nie ma miejsca na refleksję. Świat jest tylko czarno biały, jak z kroniki filmowej.
Cudownie było w kanałach? Doprawdy?
Rok w rok awantura o pamięć toczy się wśród okrzyków „hańba” na cmentarzu oraz nawalonych gości szczytujących przy wyjącej syrenie. Moje miasto nosi w sercu wiele zrywów, ale tylko jeden jest pieszczochem tatusia. To on zjada najlepsze kąski. Napycha się nimi, aż wzbierają mdłości, które skutecznie odciągają od wojennej grozy.
Jak to cudownie było w czterdziestym czwartym, doprawdy!
Kanał. Buty oblepione szlamem, kałem, dziwnym błotem. Resztkami gryzoni i ludzi. W zupełnej ciszy, pełnej setek oddechów. Między mokrymi ścianami. Bez możliwości podparcia się, przytrzymania. Idziesz na wprost, podążając za plecami, które to podążają za kolejnymi plecami. Wielka, niema dżdżownica. Odezwiesz się, kaszlniesz – to zaraz wrogowie przyczajeni przy włazach zorientują się i zrzucą granat lub zaczną strzelać. Ile osób już tego nie przeżyło. Idziesz więc, rozpędem życia, wszystkie mięśnie do końca napięte. Jeszcze chwila, a pękną jak struna w skrzypcach. Bach – odpadną, zrolują się na końcach i tyle będzie z tego poruszania się. Z tego przerzucania ciała, balansowania na zmęczonych stopach, na których od wielu dni tkwią zniszczone buty. Oblepione szlamem i tak dalej.
Dokąd tak idziecie, ktoś mógł spytać. Stąd, odpowiedzieliby wygnańcy. Kanałowe dzieci, jak w koszmarnych bajeczkach, gdzie klaun, zamiast rozbawiać, wzbudza grozę. Kanałowe postaci, bez wyrazu twarzy, bez imion, bez końca.
Co chce dziecko na urodziny? Wolność!
Dotrą do celu i co? Nadal trzeba będzie walczyć. Uciekać i modlić się, by kolejne bombardowanie nie zburzyło domu. Żeby pocisk nie walnął zbyt blisko.
Żeby przeżyć. A po co? Nikt już nie zadaje sobie tego pytania. Tu się próbuje przeżyć z rozpędu.
Innej wartości, innego marzenia wtedy nie było. Nie było innych tematów. Dziecka się pytałeś, co chce na urodziny, a ono, że wolność. Dziewczynie chciałeś się oświadczyć, a ona, że zamiast pierścionka chce końca wojny. A idź pani w cholerę z takimi marzeniami.
Mrok, tłok, wszyscy na skraju wytrzymałości. Gdyby mogli wybierać, wybraliby przyspieszenie czasu – niezależnie od tego, co na nich czekało. Przyszłość nieostra, nikt nie mógł jej dostrzec w tych okropnych ciemnościach. Rysy twarzy ginęły jak zamazane farbami przez przedszkolaka.
Kolejna godzina brodzenia w bagnie. Potykania się o zwłoki. Nie wszyscy dobrze znoszą klaustrofobiczne tunele, w których czasem niemal na czworaka trzeba przedzierać się w głąb nicości. Ludzie wymiotowali, jęczeli, płakali, zawodzili. Część szła tak w czterdziestym trzecim, w całkowitym milczeniu, jedni uciszali kolejnych. Szedł ten pochód widm podziemnym miastem i zupełnie wbrew logice topografii przemierzał je tajnymi przejściami do celu.
Wreszcie – jest! Przewodniczka mówi, że zaraz wchodzimy na górę. Ulga, ponownie płacz, ludzie nie wierzą, że zaraz to się skończy. Kompletna cisza. Wszyscy skradają się pod właz. Jeśli nie ma tam czekających powstańców, tylko Niemcy, wówczas wszyscy zginą. W sekundę.
Wciąż idą. Może kogoś usłyszę?
Tak też bywało. Kiedy przerwano Powstanie, to również była cisza. Wiele lat później ludziom się wydawało, że – hurra, wygraliśmy! – ale to jest żadna prawda. Gówno prawda raczej.
Nikt nie wygrał, może honor, ale czy ktoś mógłby mu powiedzieć, że to pyrrusowe zwycięstwo? Honor to pułapka dumy i ambicji, która nie oszczędza nikogo. A już głównie tych, którzy w militarne gry się nie bawią.
I kiedy o 17 rozlega się przeszywający dźwięk, to myślę o tych, co idą wciąż w kanałach i próbują wydostać się na zewnątrz. Brodzą, drapią surowe cegły, nie widzą już nic. Zatrzaśnięci głazem fałszywego triumfu. Zagłuszeni stadionową strzelaniną, niezdrowym pobudzeniem wojennymi atrakcjami. Że niby wszystko to w hołdzie i że „pamiętamy”.
Acha, świetnie. A kiedy się opamiętamy? Zaczniemy budować tożsamości na czymś innym niż zdrapane strupy z wojennego ciała?
Już nie psuję zabawy, już sobie idę w kąt. Przeczekam powstańczy festyn z dewocjonaliami w narodowych barwach.
Przyłożę ucho do studzienki, może jeszcze kogoś usłyszę.
Sylwia Chutnik – kulturoznawczyni, absolwentka Gender Studies na UW. Działaczka społeczna. Przewodniczka miejska po Warszawie. Pisarka i felietonistka. Nominowana do Nagrody Nike w 2009, 2012 i 2014 roku. W 2010 roku dostała Społecznego Nobla Fundacji Ashoka za działalność społeczną. W 2011 roku została laureatką nagrody Fundacji Polcul za działalność społeczną. W 2018 dostała Nagrodę m. st. Warszawy za działalność literacką i społeczną. Inicjatorka Fundacja MaMa i jej prezeska do 2016 roku.
Komentuj z nami świat! Czekamy na Wasze opinie i felietony (maks. 4500 znaków plus zdjęcie) przesyłane na adres: redakcja@portal.ngo.pl
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.