A co gdy koordynator czy liderka w pewnym momencie zabiera zabawki z piaskownicy i idzie swoją drogą. Co z dotychczasowym działaniem, nazwą i ideą? Kto ma do niej prawa? I czy „nie właściciele” projektu nie mają prawa przynajmniej do odpowiedzi na kilka pytań?
Wiele osób ma swoje ulubione zakątki internetu. Krainę słodkich kotków, wyjątkowo trafnych memów czy listę dyskusyjną dotyczącą niszowego hobby. W zalewie hejtu (pisałam o tym w poprzednim felietonie) dobrze jest znaleźć środowisko, które skupia się na tym, co nas łączy, a nie dzieli. Które daje również możliwość wyjścia poza obszar wirtualny i ekran zamienia na realny spacer czy spotkanie.
Mój raj na Facebooku
Od kilku lat moim rajem była zamknięta grupa na Facebooku o wdzięcznym tytule Stary Mokotów Gang. Część warszawskiej dzielnicy jest dość charakterystyczna: niektórzy nazywają ją królestwem hipsterstwa. Nie potwierdzam, nie zaprzeczam, ale przede wszystkim nie widzę w tym nic zdrożnego. Bo nie o towarzystwo wzajemnej adoracji chodziło, a osznyt dawno zapomnianej wspólnoty sąsiedzkiej. I tego, co w Ameryce nazywa się local community.
Lubiłam posty na temat najlepszego jedzenia w okolicy i problemów ze źle zaparkowanymi samochodami (ostrzeżenia przed strażą miejską zawsze wywoływały awantury). Korzystałam z porad i poczty pantoflowej w sprawach codziennych: najlepsza krawcowa, smaczne pomidory czy zepsuta pralka.
Były też tematy szalone. Mój ulubiony post brzmi: „Czy jest tu człowiek, który dziś w nocy dał mi 5 kg kaszy eko gryczanej niepalonej w okolicy Dąbrowskiego?”. Zdradzę odpowiedź, że człowiek się znalazł i rzeczywiście rozdawał ludziom kaszę. Taka to moja dzielnica.
Zamknięta z dnia na dzień
Wokół grupy zawiązały się oddzielne „pokoiki”: handlowy (głównie za specjalną walutę: awokado lub wina), dzieciowy (wymiana ubranek, wspólne wypady na plac zabaw) i psia (spacery). Najbardziej wartościową inicjatywą było urządzenie dwóch Wigilii dla seniorów na dzielnicy. Skala tych wydarzeń (ponad sto osób, jedzenie jak na weselicho, wypasione prezenty, a przede wszystkim wspólne bycie) pokazała, że Gang to nie tylko facebookowe klikanie, ale realna siła. Działanie społeczne oddolne, spontaniczne, lokalne i międzypokoleniowe. Bez wsparcia finansowego, projektów i grantów. Ot, z potrzeby serca. Za to przede wszystkim lubiłam grupę – że wykraczała poza typowe dla mediów społecznościowych robienie „rewolucji” przez napisanie o niej.
Ale grupa przestała istnieć. Na początku maja jej pomysłodawca i główny administrator zakomunikował to i wyłączył komentarze. Koniec.
Skala reakcji grupy była ogromna – od szoku z niedowierzaniem przez wkurzenie, rozczarowanie i popłoch. Nic dziwnego, ponad trzy i pół tysiąca członków i członkiń zostało zaskoczonych decyzją. To, co myślę zabolało najbardziej, to forma jej przekazania: nie zostawiająca możliwości nie tyle negocjacji, co dowiedzenia się, co się właściwie stało. Z kolejnych komentarzy i wcześniejszych wypowiedzi administratora można było wnioskować, że grupa przestała spełniać jego oczekiwania (społecznej bandy działającej na rzecz dzielnicy), a stała się bazą pytań i odpowiedzi o czynną aptekę i możliwość zakupienia śrubki o 8 rano w sobotę. I że poziom zmęczenia moderowaniem setki postów osiągnął stan ostateczny. Tyle że zamykanie grupy niemal z dnia na dzień stanowi zagadnienie co najmniej kontrowersyjne.
Kto jest właścicielem akcji?
Dlatego też piszę o tym tekst, ponieważ często zdarza się, że koordynator, pomysłodawca/liderka w pewnym momencie zabiera zabawki z piaskownicy i z różnych przyczyn idzie swoją drogą. Co z dotychczasowym działaniem, nazwą i ideą? Kto ma do niej prawa?
Najłatwiej (i pewnie najbliżej kwestii prawnych) powiedzieć, że jak się coś stworzyło, to jest się tego właścicielem czy właścicielką: nazwy, zasobów, pomysłu. Ma się również prawo do zakończenia działalności. Prawo niepisane, ale uznaniowe. Ale! Osoby zaangażowane w nasz projekt/kampanię/grupę mają prawo wiedzieć, czym podyktowana jest decyzja o zakończeniu działań. Komunikat na ten temat – w formie listu otwartego, ogłoszenia, zebrania itp. – powinien być możliwie klarowny i przedstawiony językiem wolnym od agresji.
Czemu „niewłaściele” mają do tego prawo? Ponieważ współtworzyli projekt.
W wypadku grupy, o której piszę, stali się jej współtwórcami, wypełniając ją treścią (nie używam słowa content, bo jest straszne), animując i przekazując informacje, również o samej grupie. Wszystkie osoby robiły to za darmo, w imię wspólnotowej potrzeby działania i wspierania się na poziomie najmilszym: sąsiedzkim. Tak po prostu, bo to fajne uśmiechnąć się do innej osoby mijanej w sklepie lub umówić się na spacer z dziećmi czy psami. Na tym polega osadnicza energia miejska – a raczej tak byśmy ją chcieli widzieć.
Wierzę, że energia się reaktywuje
Tymczasem zlikwidowanie grupy (a nie na przykład przekazanie jej innym osobom do administrowania) wysadza w powietrze dotychczasową „encyklopedię dzielnicową” i osieraca tysiące osób. Potrzeba integracji jest nadal: powstały dwie inne grupy, które mają kontynuować dotychczasowe działania. Już pod inną nazwą, bo poprzedni administrator zabiera również ją. Ktoś zapytał: „czy ma ją zastrzeżoną?”. Pewnie nie, ale przecież nie chodzi tu o machanie papierami, a ludzkie zrozumienie, że pewna epoka się skończyła.
Uczestniczyłam również w grupie Dziewuchy Dziewuchom (ogólnopolskie protesty i Czarne Marsze) – tam inicjatorki rzeczywiście zastrzegły nazwę i zaczęły wykorzystywać ja komercyjnie. Idea grupy jest kontynuowana w innym miejscu, ale niesmak pozostał.
Ostatnia afera z zamknięciem Gangu po raz kolejny uświadomiła mi, jak ważna jest komunikacja i język, którym się posługujemy. Przypuszczam, że ludzie nie czuliby się oszukani i porzuceni, gdyby administrator choćby jednym zdaniem wyjaśnił powody swojej decyzji.
A tak pozostały domysły (w tym branie winy na siebie) lub niewybredne komentarze (no, niestety). Jego zmęczenie i wkurzenie jest jasne, ma do tego prawo i pewnie znalazłoby się kilka osób, które z chęcią by mu pomogły. Ale nie został wysłany sygnał, a wszystko pozostaje domysłem i poczuciem winy. Frustracja tak działa: ludzie obrywają nią rykoszetem.
Wierzę, że nasza sąsiedzka energia jeszcze się reaktywuje – powstała nawet grupa o tej właśnie nazwie. I że coś, co udało się stworzyć, nie zniknie pod jednym przyciskiem „usuń grupę”.
Sylwia Chutnik – kulturoznawczyni, absolwentka Gender Studies na UW. Działaczka społeczna. Przewodniczka miejska po Warszawie. Pisarka i felietonistka. Nominowana do Nagrody Nike w 2009, 2012 i 2014 roku. W 2010 roku dostała Społecznego Nobla Fundacji Ashoka za działalność społeczną. W 2011 roku została laureatką nagrody Fundacji Polcul za działalność społeczną. W 2018 dostała Nagrodę m. st. Warszawy za działalność literacką i społeczną. Inicjatorka Fundacja MaMa i jej prezeska do 2016 roku.
Komentuj z nami świat! Czekamy na Wasze opinie i felietony (maks. 4500 znaków plus zdjęcie) przesyłane na adres: redakcja@portal.ngo.pl
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.