Każdy zawód ma swój krzywdzący stereotyp. Księgowy to nudziarz zanurzony w cyfrach. Policjant głównie bije ludzi. Szewc klnie, a taksówkarz ściemnia na kursach. Bibliotekarki za to potocznie kojarzą się ze spódnicą trzy czwarte i włosami zaczesanymi w kok. Grasują między zakurzonymi regałami w brylach grubości denka od słoika i pogadasz z nimi tylko o Sienkiewiczu lub Grocholi.
Wiadomo, że ci, co byli kiedykolwiek w bibliotece, wiedzą, że to wszystko nietrafione wizje, które z rzeczywistością nie mają wiele wspólnego. Bo biblioteki współcześnie to serca lokalnych zmian i oddolnej aktywności małych społeczności (że tak zrymuję – może się przyda na jakieś hasło w wyborach).
Bibliotekarka jest nie tylko „wypożyczaczką książek”, ale i psycholożką umiejąca słuchać i doradzać. Jest korepetytorką dla dzieciaków i seniorów/seniorek. Jest animatorką kultury i specjalistką od zabawy. Poza tym potrafi wypełnić wniosek o dofinansowanie, zrealizować go i rozliczyć. Mało tego: potrafi wykłócić się z burmistrzem o pozostawienie jednostek bibliotecznych nawet, jeśli grozi im zamknięcie. Potrafi wywalczyć dotację lub choćby skromny remont i uzupełnienie zbiorów. A potem to wszystko uporządkuje, zorganizuje i zareklamuje. Uf!
Jak papier z ogniem
Skąd to wszystko wiem? Przyznam, że skończyłam liceum księgarskie, a nie bibliotekoznawstwo, ale znam wiele bibliotekarek. Po pierwsze dlatego, że korzystam z wypożyczalni i włóczę się między regałami lub szperam w kartach. Po drugie, ponieważ od lat jeżdżę na spotkania autorskie po całym kraju, gdzie bibliotekarki prowadzą między innymi Dyskusyjne Kluby Książki. Są zawsze przygotowane do spotkań, mają niesamowity kontakt ze „swoimi” gośćmi oraz cały czas się dokształcają.
Ciągle gdzieś jeżdżą na szkolenia, zjazdy, kongresy i dyskusje. Śledzą biblioteczne trendy (w zeszłym roku: fire show! Kto by pomyślał, że papier z ogniem się spotkają?) i próbują wprowadzać je u siebie.
Poza tym zawsze dbają o swoich gości. Lista prezentów, które dostałam od bibliotekarek, jest długa i ciekawa: od filiżanek, kwiatów, obrazków, zegarów czy wazonów przez szarlotkę, zeszyty i wieczne pióra aż po wielką michę kaszy z warzywami („ojej, pani weganka i taka długa droga przed panią!”). Odprowadzają na peron, machają, piszą maile, czy podróż przebiegła pomyślnie. Są jak troskliwe ciocie.
Po trzecie, znam je dość dobrze, ponieważ od sześciu lat zasiadam w jury konkursu imienia Olgi Rok, który przeznaczony jest dla bibliotekarek z małych i dużych miast. Tak, właśnie kobiet, bo to zdecydowanie sfeminizowany zawód. Dlaczego? Feministka we mnie odpowiada cierpko: bo niewiele się zarabia, a społecznie niekoniecznie się szanuje. Ale z drugiej strony kobiety częściej sięgają po książki, również jako czytelniczki. Stąd zainteresowanie wśród nich właśnie takim zawodem: łączącym kulturę z działaniem edukacyjnym i społecznym.
Historie życia jak książki
Konkurs imienia Olgi Rok wymyśliła Ania, wnuczka pani Olgi. Babcia była warszawską bibliotekarką i zostawiła po sobie pamiętnik, który zafascynował Anię. Postanowiła nagradzać dzielne kobiety, które pracują na rzecz popularyzacji czytelnictwa, a przy tym pełnią inne funkcje społeczne. „Projekt babcia” polegał najpierw na założeniu funduszu wieczystego, dzięki któremu co roku można przekazywać stypendium wybranej kobiecie. Jest ono przeznaczone dla niej, a nie dla placówki, którą reprezentuje. Wykonaniem i przeprowadzeniem konkursu zajmuje się Akademia Filantropii w Polsce.
Co roku ogłaszany jest konkurs, w którym kandydatki same się zgłaszają: wypełniają wniosek, gdzie opisują swoją pracę, swoje życie, wkład w budowanie społeczeństwa lokalnego. Piszą też o marzeniach i dalszym rozwoju. Przyznam się, że co roku wyczekuję wniosków, które wspólnie z kilkuosobowym społecznym jury oceniamy, aby przyznać stypendium.
Dla mnie jako pisarki i działaczki społecznej te wszystkie opowieści z różnych stron kraju są bezcennym źródłem wiedzy o tym, co dzieje się w tak zwanym „terenie”.
Czyli w różnych zakątkach. Poznaję problemy małych gmin i działaczek kultury. Spod tych opowieści widać również prywatne historie każdej z bibliotekarek. Nie wymyśliłaby ich żadna pisarka – są prawdziwe na tyle, na ile prawdziwe jest nasze pogmatwane życie. I powiem wam, że są to opowieści pełne pasji i samoświadomości.
Aż iskry lecą!
A przy tym, jak to się teraz mówi, inspirujące. Już widzę bohaterki kolejnych konkursów, które niczym coachczki radzą, jak żyć. Chociaż nie: one nie miałyby czasu na mędrkowanie. Zaraz by zorganizowały jakieś warsztaty na ten temat.
Bo kiedy przyszłam po ostatnich obradach jury do domu, to pomyślałam sobie, że bibliotekarki może i noszą czasem koki (chociaż ja chyba nigdy tego nie widziałam), ale jak coś wymyślą, to aż iskry lecą. Są przyszłością narodu – przynajmniej tego czytelniczego!