Obiecano zdrową, przyjazną relację władzy z obywatelami, a wyszło… jak zwykle. Premier Tusk mówił, że społeczeństwo obywatelskie wraca razem z nimi, ale po niespełna dwóch latach z tych zapowiedzi nie ostało się nawet stanowisko ministra ds. społeczeństwa obywatelskiego. Czy to, co w kampanii było superważne, okazało się wiecznie niespełnialną obietnicą?
Donald Tusk: To jest jeden z najważniejszych, konkretnych punktów programu rządowego – odbudowa tej zdrowej, przyjaznej relacji między władzą centralną, a organizacjami pozarządowymi. Społeczeństwo obywatelskie wraca razem z nami, do rzeczywistości naszego życia publicznego. Jestem bardzo dumny z tego – i dlatego też tymi sprawami będzie zajmowała się pani minister – członek Rady Ministrów. Bardzo zależy mi na tym, aby ranga organizacji pozarządowych i wolontariatu była rangą najwyższą z możliwych.
W niespełna dwa lata złożona w exposé obietnica się przeterminowała i dzisiaj nie zostało z niej nawet stanowisko ministra ds. społeczeństwa obywatelskiego, bo w ramach rekonstrukcji rządu premier pozbył się z niego „zbędnych” urzędów, takich jak minister ds. społeczeństwa obywatelskiego, minister ds. równości i minister ds. polityki senioralnej.
Jest to racjonalne, nie ma żadnego powodu, żeby utrzymywać urzędy, które przez dwa lata nie potrafiły przekonująco uzasadnić, że są potrzebne komuś więcej niż sprawującym je osobom. Dwie kolejne ministry ds. społeczeństwa obywatelskiego nie dowiozły nawet tak symbolicznej obietnicy, jak ustanowienie 15 października państwowym świętem – Dniem Społeczeństwa Obywatelskiego – obchodzonych na pamiątkę wyborów, które obecnej władzy wygrali w dużej mierze zaangażowani obywatele.
Osobiście zresztą bardzo się cieszę, że wybory nie zostały upamiętnione w ten sposób, bo ostatnie dwa lata pokazały, że społeczeństwo obywatelskie jest bardzo doceniane wtedy, kiedy pomaga zdobyć władzę, ale niepotrzebnie wtrąca się w sposób jej sprawowania.
Jeśli kiedyś doczekamy się swojego święta, niech to nie będzie dzień w jakikolwiek sposób związany z politycznym wydarzeniem.
Na pewno nie z takim, którego realne znaczenie można ocenić dopiero z perspektywy czasu.
Interes partii kontra głos obywateli
Zbliżający się półmetek kadencji obecnej władzy to dobry moment na coraz bardziej gorzką refleksję na temat tego, co było superważne w kampanii wyborczej, by potem okazać się wiecznie niespełnialną obietnicą. Z wielu obietnic konkretnych najbardziej boli niespełnienie tej bardzo ogólnej, ale najważniejszej, bo wyznaczającej miejsce społeczeństwa obywatelskiego w państwie. Premier obiecał zdrową, przyjazną relację władzy z obywatelami, ale znowu wyszło jak zawsze.
Bardzo symboliczna dla zrozumienia, jak władza widzi rolę obywateli w kształtowaniu rzeczywistości wydaje mi się niedawna awantura o nocny zakaz sprzedaży alkoholu w Warszawie, która tylko z pozoru była sprawą lokalną. Oto prezydent Warszawy przeprowadził szerokie konsultacje społeczne, tysiące obywateli poświęciło swój czas, żeby wziąć w nich udział, a zdecydowana większość opowiedziała się za zakazem, by ostatecznie przekonać się, że ich głos nie ma żadnego znaczenia, bo można go unieważnić jedną decyzją lidera rządzącej partii, który postanowił rozegrać swoją wewnątrzpartyjną gierkę i polecił radnym zablokowanie uchwały mającej realizować wyrażone w konsultacjach życzenie mieszkańców.
Interes partii znowu wygrał z interesem obywateli. Ciekawe, czy radni karnie podnoszący rękę przeciwko zakazowi, by kilka dni później zmienić zdanie, sami rozumieją, dlaczego lider ich partii kazał im się tak spektakularnie skompromitować. Bo obywatele z tej akcji zrozumieli jedynie tyle, że ich głos liczy się wyłącznie na wyborczej karcie.
Od skalpela do siekiery
„Decyzje resortu sprawiedliwości coraz wyraźniej wykraczają poza granice wyznaczone prawem, a ich uzasadnienia są coraz mniej przekonujące. Obywatel, który nie choruje na plemienny daltonizm, nawet jeśli ma w nosie ich treść, zaczyna być zaniepokojony formą działań ministra sprawiedliwości” – napisał niedawno na twitterze Bartosz Pilitowski z Fundacji Court Watch, od lat monitorującej wymiar sprawiedliwości, komentując kolejną podjętą bez podstawy prawnej decyzję ministra sprawiedliwości.
Odpolitycznienie wymiaru sprawiedliwości i przywrócenie praworządności było jedną z kluczowych wyborczych obietnic, jej realizację miało gwarantować postawienie na czele ministerstwa sprawiedliwości praworządnościowego radykała Adama Bodnara, byłego Rzecznika Praw Obywatelskich i jednego z nas. Ale premier nie wytrzymał nawet pół kadencji z kimś, kto nie chciał iść całkiem po bandzie i szukał trudnego kompromisu między nierealnymi oczekiwaniami żądających szybkich rozliczeń wyborców a obowiązującym prawem. Ostatecznie przegrał i został zastąpiony przez polityka, który prawu się nie kłania, wyznając zasadę, że cel uświęca środki.
Jeśli przywracanie praworządności będzie nadal realizowane siekierą („drwal” – tak skomplementowała obecnego ministra prokurator Ewa Wrzosek), a nie skalpelem, po zmianie władzy następca Waldemara Żurka – może nawet nowy-stary minister Zbigniew Ziobro – nie będzie musiał się przejmować nikim i niczym, bo obecna ekipa udowadnia, że tak jak poprzednia wyznaje zasadę „jak czegoś nie wolno, ale się bardzo chce, to można”.
Szykująca się do przejęcia władzy opozycja i tak nie miałaby oporów przed niczym, ale przez ostatnie dwa lata obecna władza dostarczyła argumentów, którymi będzie można skutecznie zamykać usta przyszłym krytykom przyszłego ministra.
„Debil” i „Alfons” za publiczne pieniądze
Senat RP ze środków przeznaczonych na działania adresowane do Polonii przyznał niedawno kilkadziesiąt tysięcy złotych Fundacji Otwarty Dialog, która zorganizowała w Londynie cykl „czwartków literackich”. Literaturą, którą postanowiono ubogacić kulturalnie tamtejszą Polonię były książki Aleksandry Sarny pod tytułem „Debil” (o prezydencie Andrzeju Dudzie) i „Alfons” (o prezydencie Karolu Nawrockim), wydane przez przyjaciela Romana Giertycha.
Gdy media nagłośniły sprawę, londyński organizator spotkań z tą specyficzną literaturą wydał oświadczenie, że spotkania z Sarną wcale nie były ze środków publicznych, a informacja o tym oraz logo Senatu znalazło się na zaproszeniach przez pomyłkę, a w ogóle to książki ze zdjęciami obu prezydentów na okładkach wcale nie są o nich, bo to „publikacje o charakterze naukowym”. Senat jako dysponent środków godnie milczy. Polityczne długi trzeba spłacać, ale czy to musi być tak ostentacyjne?
Zanim się obejrzeliśmy, mamy półmetek rządów koalicji, która zdaje się wchodzić w fazę schyłkową jeszcze zanim na serio wzięła się za obiecane naprawianie państwa.
Nie wszystko można usprawiedliwić tym, że odbudowywanie zawsze zajmuje więcej czasu niż burzenie, gdy się chętniej pozuje z siekierą niż z kielnią.
Katarzyna Sadło – trenerka, konsultantka i autorka publikacji poradniczych dla organizacji pozarządowych. Była wieloletnia prezeska Fundacji Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego. Związana także z Ogólnopolską Federacją Organizacji Pozarządowych, Funduszem Obywatelskim im. Henryka Wujca i Stowarzyszeniem Dialog Społeczny. Członkini zarządu Fundacji dla Polski.
Źródło: informacja własna ngo.pl