Joanna Ławicka: Dzieci są straumatyzowane. Nie tylko przez pandemię [wywiad]
– Dzieci z którymi rozmawiam płaczą, kiedy dostają trójkę z klasówki i boją się wrócić do domu. Mówią: „Następnym razem, jak będę wracać ze szkoły, to rzucę się pod autobus. To lepsze niż wracać z trójką do domu”. Co gorsza w powszechnym przekonaniu, jeśli dzieci się boją, to bardzo dobrze. Bo dzieci mają się bać, bo to znaczy, że są dobrze wychowane – mówi dr Joanna Ławicka, pedagożka, badaczka, konsultantka transkulturowej psychoterapii pozytywnej, prezeska fundacji Prodeste.
Mateusz Różański: Co z młodzieżą dzieje się przez czas pandemii. Czy dzieciaki dostosowały się do nowych warunków?
Joanna Ławicka: Jeżeli popatrzymy na to od strony technologicznej, tego czy dzieci poradzą sobie z nauką przez internet, okazuje się, że to nie był żaden problem. Dzieciaki z technologią radzą sobie dobrze. Pod warunkiem, że mają do tej technologii dostęp. Problemem jest zupełnie co innego.
Czyli co?
Cała sytuacja społeczna związana z pandemią. Pod tym względem dzieci w żaden sposób się nie dostosowały. Po dziś dzień duża część społeczeństwa, w tym właśnie dzieci tkwi w czymś, co nazywamy zaburzeniami adaptacyjnymi.
Jeśli człowiek za długo funkcjonuje w obrębie zaburzeń adaptacyjnych, to na tym buduje się poważniejsza psychopatologia. I teraz tę psychopatologię obserwujemy w olbrzymim nasileniu. Dzieci chorują na zaburzenia depresyjne, lękowe, obsesyjno-kompulsywne, zmagają się z myślami samobójczymi – mamy coraz więcej dzieci po próbach samobójczych. Coraz młodsze też dzieci sięgają po używki. Bez mała 20 lat pracuję z dziećmi i młodzieżą i oczywiście zdarzały się takie sytuacje, że spotykało się dzieciaki z poważnymi doświadczeniami z używkami. Ale były to dzieciaki zaniedbane, pochodzące z tzw. trudnych środowisk. Dzisiaj widzimy młodych ludzi, o których nie można powiedzieć, że są środowiskowo zaniedbywane. Jedyny ich problem polega na tym, że ich środowisko nie było w stanie zaadaptować się do sytuacji pandemicznej. Przez to one nie dostały takiego wsparcia, jakiego potrzebowały. Czyli doszło do zaniedbania przede wszystkim emocjonalnego, ale nie wynikało to z samej rodziny, ale otoczenia, w którym ta rodzina się znalazła z powodu pandemii.
Czy w takim razie rośnie nam pokolenie osób, które nie zna innego sposobu radzenia sobie z emocjami niż poprzez używki?
– Problem używek, choć poważny, nie ma aż znowu tak wielkiej skali. Zwłaszcza wśród młodszych dzieci. To nie jest tak, że wszystkie dzieci nam nagle rzuciły się na substancje psychoaktywne. Zauważalne jest za to obniżenie wieku inicjacji narkotykowej. Coś, co było charakterystyczne dla czternasto- i piętnastolatków teraz zdarza się u młodszych dzieci. Nie mają one problemu z tym, żeby kupić sobie przez internet różnego rodzaju substancje. To nie jest tak, że wokół szkoły krąży dealer w bluzie z kapturem i wabi dzieci. One nie mają problemu, żeby znaleźć dealera na kanale na discordzie czy innym komunikatorze. Nie wiem czy rośnie nam pokolenie osób uzależnionych od tych czy innych substancji. Przekonamy się o tym za pięć czy dzisięć lat. Mogę za to powiedzieć, że w tym młodym pokoleniu będzie znacznie więcej osób z różnego rodzaju problemami psychicznymi. Bo te wszystkie dzieci doświadczyły traumy.
Badania pokazują, że pandemia pod względem potencjału do traumatyzacji jest na drugim miejscu zaraz po wojnie. Dorośli tak tego nie czują, bo potrafią sobie stworzyć mechanizmy obronne i w nich funkcjonować.
Dzieci tego nie mają?
– Nie. Kiedy pracuję z rodzicami, to im powtarzam, że jedynym teoretycznie dojrzałym mechanizmem dziecka jest jego rodzic. Jeżeli rodzic sam nie ma wykształconych dojrzałych mechanizmów obronnych, to jego dziecko w traumatycznej sytuacji jaką jest pandemia zostaje bezradne. Dzieci są w kompletnie innej sytuacji emocjonalnej niż dorośli.
Mówiło się i mówi o tym, że źródłem problemów dzieci i młodzieży jest sama szkoła – miejsce nieprzyjazne, pełne przemocy. Tymczasem za sprawą pandemii dzieci uczą się w znanym sobie i teoretycznie przyjaznym miejscu – w swoim domu, pokoju. Może w każdej chwili wyłączyć kamerkę, pójść do kuchni etc.
– Tu dotykamy co najmniej trzech wymiarów. Oczywiście dzieci, które doświadczały przemocy rówieśniczej i miały poważne trudności adaptacyjne w szkole, rzeczywiście po przejściu na edukację zdalną odżyły. Oczywiście mówię tu o dzieciach, które mają bardzo wspierające i przyjazne środowisko domowe. Ale to nie jest wcale jakaś ogromna liczba dzieciaków. Bo wcale nie było tak, że dzieci na nauczaniu zdalnym mogły sobie funkcjonować jak chciały. Zdarzało się, że dzieciaki musiały na przykład wkładać komputer pod ławkę, żeby nauczyciel mógł sprawdzić, czy nie ma tam rodzica podczas klasówki. Dzieciaki, które na przykład z powodu zwykłej nieśmiałości nie włączały kamerki, były za to notorycznie karane. Jestem wykładowczynią akademicką, prowadzę też szkolenia i do głowy by mi nie przyszło, by zmuszać ludzi do włączania kamerki. Zdaję sobie sprawę, jak dużym jest to obciążeniem. Kolejny wymiar, to wymiar społeczny.
Najwyższą cenę za nieprzemyślane zarządzanie edukacją w pandemii, zapłacą dzieci między 9 a 11 rokiem życia.
W tym wieku zachodzi potężna dynamika relacji rówieśniczych. Dzieci idą do szkoły jako najlepsi koledzy, by o 11 się pokłócić, o 12 pogodzić a o 13 znowu pokłócić. Nauczanie zdalne tego nie zmieniło. Dzieci dalej mają ze sobą kontakt i mnóstwo okazji, by się pokłócić. Za to brakowało im warunków, żeby z tego konfliktu wychodzić i coś naprawić. Rozpadło się bardzo dużo relacji dziecięcych. Internet nie jest dobrym miejscem, żeby wyjaśnić sobie pewne sprawy z kolegami, kiedy jest się dzieciakiem bez wykształconych jeszcze strategii radzenia sobie z konfliktem i emocjami. Jest za to jest rewelacyjnym polem do tego, by się nad kimś znęcać niezauważalnie dla nauczyciela. I pedagog może nie być świadomy, że ma do czynienia na przykład z akcją „dokuczamy Kasi”. Nie ma też normalnych przerw szkolnych, podczas których dzieciaki mogłyby sobie spokojnie odpocząć i pogadać. Inna sprawa, że teraz, gdy prowadzimy tę rozmowę, dzieci w dużej części uczą się stacjonarnie. Dlatego warto przyjrzeć się temu zjawisku w perspektywie czasowej. Podczas pierwszego lockdownu w marcu 2020 to był ogromny wstrząs, ale dzieci miały perspektywę wakacji. Myślano, że po prostu tych kilka miesięcy trzeba się pomęczyć a po wakacjach wrócimy normalnie do szkoły. I rzeczywiście – wrócili do szkoły we wrześniu. Ale tylko na dwa miesiące, by potem wrócić do niej przed samymi wakacjami. Teraz zaś nie mówią o niczym innym jak tylko o tym, kiedy znów wrócą na zdalne.
A one chcą powrotu zdalnego nauczania?
– Czasem trochę chcą, czasem trochę nie chcą. Pamiętajmy, że mówimy o dzieciach. One nie mają takich zerojedynkowych oczekiwań jak dorośli. U dzieciaków jest dużo ambiwalencji. Ale też dużo lęku. Z jednej strony są pogodzone z myślą, że przejdą na zdalne i nawet cieszą się, że będzie można być na lekcji w piżamie. To może być kusząca wizja – zwłaszcza dla dzieci, które muszą wstawać o 5:30 żeby zdążyć na 8:00 do szkoły. Drugą stroną medalu jest strach, bo wiedzą, że będzie to się wiązało z różnymi trudnościami. Na przykład ze sprawdzaniem zeszytów, których często na co dzień w zdalnym nie prowadzą. Zresztą sami nauczyciele kompletnie nie poradzili sobie z przeniesieniem nauczania do internetu. Po prostu pracują tak samo, jak robią to w klasie. A to nie może się udać, bo te dzieciaki co prawda mają włączony komputer, ale są zupełnie niezaangażowane. Owszem, bywają nauczyciele, którzy potrafią zaciekawić, ale czy są większością? Przez to wszystko we wrześniu do szkół wrócili uczniowie w bardzo złym stanie emocjonalnym, z niezaspokojonymi elementarnymi potrzebami. Ale pamiętajmy, że wróciły też dzieci, które czas nauki zdalnej spędziły w domach pełnych przemocy, z których nie było dokąd uciec. Wróciły dzieci przerażone tym, co będzie dalej, pełne obaw o przyszłość. I do czego wróciły? Do ciągłych sprawdzianów, dodatkowych zajęć wyrównawczych i oczekiwania, że one teraz zbiorą się w sobie i będą nadrabiać zaległości. Nie zapomnę swojej pierwszej po wakacjach wywiadówki, na której byłam jako mama. Jedyne pytania, jakie padały ze strony rodziców dotyczyły tego, jak szkoła chce nadrabiać zaległości i przygotowywać dzieci do egzaminu ósmoklasisty.
Nikt nie zadawał pytań o to, jak w szkole będzie się wspierać uczniów emocjonalnie, co pomoże odbudować zerwane więzi emocjonalne, jakie strategie przyjęte zostaną wobec lęku. Nie było cienia takich refleksji. Jedyne, co się liczyło, to to w jaki sposób przygotują się do egzaminu i jak szkoła będzie dyscyplinować dzieci, bo one "rozpuściły się" przez rok siedzenia w domu. To nie sama szkoła jest tu problemem. Mamy potwornie zły system szkolny. Ale dzieci źle funkcjonują, bo mamy także potwornie zły system wychowawczy i dramatycznie złe podejście do dzieci w ogóle.
Nie postrzegamy ich jako jednostki posiadające swoje potrzeby, tylko obiekty do wychowywania, których zachowanie świadczy o kompetencjach rodziców. Mamy społeczeństwo, które nie potrafi dbać o emocje drugiego człowieka. Być może dopiero wyrasta u nas pokolenie, które może myśleć o czymś więcej niż o tym, jak zapewnić podstawowy byt i pomyśleć, jak zadbać o dobrostan emocjonalny dziecka.
Ale jednocześnie od najmłodszych lat wdraża się je do wyścigu szczurów.
– Dzieci z którymi rozmawiam płaczą, kiedy dostają trójkę z klasówki i boją się wrócić do domu. Mówią: „Następnym razem, jak będę wracać ze szkoły, to rzucę się pod autobus. To lepsze niż wracać z trójką do domu”. Co gorsza w powszechnym przekonaniu, jeśli dzieci się boją, to bardzo dobrze. Bo dzieci mają się bać, bo to znaczy, że są dobrze wychowane. Żyjemy obsesją ocen, egzaminów, studiów.
O tej obsesji na punkcie ocen wiem choćby od mojej mamy, która jest nauczycielką.
– Dla wielu rodziców walka o oceny jest synonimem dobrego wychowania dziecka. W imię walki o dobre oceny rodzice robią dosłownie wszystko.
Na forach do rodziców czymś normalnym są dyskusje o tym, jak karać dziecko za jedynkę z klasówki. Czy wystarczy zabrać dostęp do komputera na tydzień czy lepiej na dwa tygodnie. Mało tego szkoła nie potrafi w żaden sposób motywować dzieci inaczej, niż poprzez oceny. Nawet z zachowania są oceny.
Co więcej – w wielu szkołach obowiązują systemy punktowe za zachowanie łącznie z punktami ujemnymi. To moim zdaniem jakiś pedagogiczny koszmar. Wiele dzieci ma te punkty na minusie po miesiącu i nie ma już żadnej motywacji żeby się starać. Nie mówiąc o tym, że nawet te, które łapią się na plusy, rozwijają w sobie zamiast zdolności oceny moralnej sytuacji, jedynie posłuszeństwo i zależność od systemu kar oraz nagród.
Brzmi strasznie
– W szkole nie ma przy tym żadnych mechanizmów, które pomogłyby dziecku radzić sobie z problemami, ze swoim strachem. A takie dziecko, które boi się wracać do domu prawdopodobnie stanie się sprawcą przemocy rówieśniczej. To jest potwornie złożony problem. Tu nie możemy pokusić się o jakieś zerojedynkowe spostrzeżenia czy rozwiązania. Bo na to wszystko oddziaływają bardzo złożone mechanizmy społeczne. Bo przecież ta rodzina, do której dziecko boi się wrócić z trójką, też funkcjonuje w społeczeństwie. A ono wywiera na tych rodziców presję. Jest takie powiedzenie, że żeby wychować dziecko potrzeba całej wioski. A to znaczy, że nasza wioska wymaga gruntownego leczenia od samego spodu.
Jaką pracę u podstaw musimy wykonać, by to zrobić? Choćby wykorzystując doświadczenie pandemii.
– Mateusz, kto miałby tę szkołę zmienić? Jakaś szansa jest w tej chwili w szkołach niepublicznych, gdzie są większe pieniądze i zaangażowanie. Ale i w tych szkołach są ogromne problemy. Ja superwizuję wiele szkół i słyszę od dyrektorów, że tak naprawdę część kadry nie powinna już pracować, ale nie da się ich zwolnić, bo nie ma kogo zatrudnić. Nie ma chętnych do pracy w szkołach. Jestem w stanie napisać, jak system szkolny powinien być przebudowany. Ale wymagałoby to wymiany kadry nauczycielskiej i dyrektorskiej na nową, przygotowaną do pracy według zupełnie innego podejścia do młodzieży. No i trzeba byłoby zrobić coś z rodzicami, by przestali myśleć, że dobra edukacja to dużo sprawdzianów i ocen. W poprzedniej szkole moich dzieci chciano zlikwidować zadania domowe. To spotkało się z oporem ze strony rodziców, dla których prace domowe są warunkiem sine qua non osiągnięcia szczęścia przez ich dzieci w przyszłości. Żeby dokonać zmiany potrzebne są masy ludzi. Ale chyba są gdzieś tacy ludzie. Czasem szkolę rady pedagogiczne w dużych szkołach liczące nawet po trzysta osób. Na te trzysta osób trzy czy dwie przejawiają jakiekolwiek zaangażowanie a reszta ostentacyjnie pokazuje, jak niewiele ich to obchodzi. Zdarza się, że słyszę teksty w stylu „Ja od 20 lat jestem w zawodzie i gdybyśmy chcieli brać pod uwagę potrzeby dzieci to trzeba by wszystkie szkoły pozamykać”. Na takie słowa reakcją jest najczęściej aplauz całej sali.
Przyznam, że nie wzbudziłaś we mnie optymizmu.
– Oczywiście my musimy cały czas o tym mówić, nagłaśniać problemy polskiej szkoły. Możemy też sprawić by ten system był choć trochę lepszy. A do tego wystarczy zmienić paradygmat patrzenia na potrzeby dziecka. Bo to nie jest tak, że główną potrzebą dziecka jest zdać egzamin i dostać się do renomowanego liceum. To może być jego fajny cel życiowy. Ale jeśli w tym konkretnym momencie ma ono zaburzenia depresyjno-lękowe, które nie pozwalają mu się uczyć, to zamiast pchać je do tego celu, musimy skupić się na zdrowiu psychicznym. Bo w przeciwnym razie, zamiast w renomowanym liceum znajdzie się w szpitalu psychiatrycznym. To co musimy zrobić, by zmienić ten paradygmat? Wystarczy sięgnąć do metodyki pracy z dziećmi, które już istnieje – pedagogiki humanistycznej, która rozkwitała przed wojną a którą wojna i komunizm nam zabrały. Bo to, o czym ja ci cały czas mówię, to nie są wymysły doktor Ławickiej z Wrocławia.
To pedagogika humanistyczna, to Janusz Korczak, na którego wszyscy się powołują, a mało kto rozumie.
o jest Maria Montessori, Robert Steiner, Alexander Neill i inni. Trzeba tylko myśleć tak jak ci i inni wielcy humaniści myśleli o dziecku i jego potrzebach. Naszym zadaniem jest przypominać o ich osiągnięciach i pokazywać światu, że inne podejście do dzieci jest możliwe. Że dziecko to nie jest obiekt w systemie kar i nagród. To jest człowiek. Jednostka, która ma swoje potrzeby i swoje emocje.
Joanna Ławicka – pedagożka specjalna, doktor nauk społecznych w zakresie pedagogiki. Prezes zarządu Fundacji Prodeste od 2013 r. Autorka książek „Nie jestem kosmitą. Mam zespół Aspergera”, „Człowiek w spektrum autyzmu. Podręcznik pedagogiki empatycznej” oraz będącej w procesie wydawniczym książki “Jarzmo. Spektrum przemocy”. Szkoli, wykłada, prowadzi warsztaty różnego typu. Jest konsultantką Transkulturowej Psychoterapii Pozytywnej. Swoje przemyślenia zapisuje także na blogu Hacking Society. Mama dwójki dorastających dzieci i dorosłej córki.
Źródło: własna
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.