🎧 Jakub Kiersnowski: Punkt Interwencji Kryzysowej i pomoc na granicy polsko-białoruskiej to dla nas Ewangelia w działaniu [rozmowa do wysłuchania]
Co roku w Wielki Czwartek mamy w Kościele obrzęd umycia nóg, księża myją wiernym stopy. Wolontariusze w lesie w zasadzie codziennie od przeszło roku muszą myć, opatrywać i osuszać poranione i odmrożone stopy. To by była dla tych przyszłych księży niesamowita lekcja ewangelii w działaniu, tak to widziałem. Rozmawiamy z Jakubem Kiersnowskim, prezesem warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej. A rozmowę tę można przeczytać, ale można też wysłuchać!
Posłuchaj rozmowy
Dorota Borodaj: – Na początku września prokuratura w Białymstoku umorzyła śledztwo wobec wolontariuszy Klubu Inteligencji Katolickiej. Przypomnijmy tamtą sprawę: w grudniu trzy osoby, które niosą pomoc humanitarną na polsko-białoruskiej granicy, zostały zatrzymane w samochodzie na jednej z podlaskich dróg. Przetrzymywano je tam przez kilka godzin, gdy jedna z dziewczyn chciała pójść za potrzebą, musiała to zrobić pod okiem funkcjonariusza. W tym czasie policja weszła niemal szturmem do domu, w którym działa wasz Punt Interwencji Kryzysowej – był tam wówczas czwarty z wolontariuszy.
Jakub Kiersnowski: – Siedział sam, kiedy wpadli funkcjonariusze. Wymachiwali długą bronią, krzyczeli „gdzie oni są?!”, poprzewracali wieszaki. Chcieli wyważać jedne z zamkniętych drzwi – byli przekonani, że kogoś tam ukrywamy, na szczęście czekali, aż dowieziemy im klucz od właścicielki domu. Pokazywali palcem na torby z brudnymi ubraniami, mówili: „O, tu się przebierali”!
Co to były za ubrania?
– Zabrane z lasu przez naszych wolontariuszy. Kiedy udzielają pomocy, dają tym ludziom suche i ciepłe rzeczy, śpiwory, buty. To, co zostaje, zabierają do bazy. Rzeczy kompletnie zniszczone wyrzucają, ale jeśli są tam jeszcze dobre ciuchy lub śpiwory, piorą to i niosą z powrotem do lasu, dla innych potrzebujących. W naszym punkcie jest tylko jedna, chodząca na okrągło pralka, więc te wory z ubłoconymi rzeczami stoją na podłodze i czekają na swoją kolej.
Tłumaczyliście to policji?
– Tak. On byli z Wrocławia, przed przyjazdem na Podlasie ktoś im nakładł do głów, że będą ścigać przestępców i naprawdę tak się czuli. Zabrali komputery, telefony – w tym prywatne, umowy wolontariackie, które zawsze podpisujemy przed wysłaniem kogoś na akcję. Przesłuchiwali ludzi do wczesnych godzin porannych. Zaraz potem prokuratura wszczęła postępowanie w sprawie ewentualnej pomocniczości w nielegalnym przekraczaniu granicy.
Byłeś wtedy w PIK-u?
– Ruszyliśmy późnym wieczorem, razem z Dominikiem Jaraczewskim z zarządu warszawskiego Klubu. Musieliśmy pozałatwiać szybko jeszcze kilka spraw, między innymi te klucze od zamkniętego pomieszczenia. Bardzo nie chcieliśmy, by policja narobiła szkód w domu, który nas gości.
Na miejscu byliśmy koło trzeciej w nocy. Policja opuściła nasz teren koło piątej – wysłaliśmy wtedy ludzi do domów, na adrenalinie i energetykach, i tak już by nie zasnęli, potem czekaliśmy, aż przyjedzie nowa ekipa. Zaczęły się telefony do nas, nie byłem w stanie odbierać wszystkich połączeń. Ale sam też zadzwoniłem do kilku osób. Jedną z nich była zastępczyni RPO, Hanna Machińska.
Dzwoniłem też do biskupów, z którymi od wielu miesięcy prowadziłem rozmowy o tym, co dzieje się na granicy. Sugerowałem, że powinni zabrać głos w tej sprawie, okazać wsparcie wolontariuszom – oni w końcu są częścią ich Kościoła. Zadzwoniłem też do biskupa Krzysztofa Zadarko, który jest przewodniczącym Rady Konferencji Episkopatu Polski ds. Migracji Turystyki i Pielgrzymek. Od niego usłyszałem, że to pierwsza taka sytuacja, że zabierze głos przy kolejnej. A kolejna wydarzyła się pod koniec marca tego roku – Weronika, nasza młoda wolontariuszka, została zatrzymana na 48 godzin.
O tej sprawie również było głośno w mediach. Weronice nie pozwolono skontaktować się z rodzicami, policja wpadła do ich domu o świcie, zanim wy zdążyliście dać im znać, co się stało. Dziewczyna była przesłuchiwana w kajdankach, prokurator wnioskował o trzymiesięczny areszt. To wielki stres, szczególnie dla młodej osoby, którą spotyka to po raz pierwszy. Wielu waszych wolontariuszy tacy młodzi ludzie.
– Ludzie są pierwsi do zadbania. Jak zaczynaliśmy tworzyć PIK, to korzystaliśmy już ze struktury stworzonej przez Grupę Granica, również tę dotyczącą wsparcia prawnego czy psychologicznego. Pierwsze, październikowo-listopadowe doświadczenia były bardzo mocne, ludzie wracali z Podlasia dość poturbowani psychicznie tym, co zobaczyli. Szczególnie ci młodzi, oni zaczynali zdawać sobie sprawę z tego, jak skonstruowany jest ten świat, z czego ten cały kryzys wynika i dokąd nas prowadzi. To było dla nich trudne. Jednocześnie wiele rzeczy, które my od lat robimy w KIK-u, tam, na granicy polsko-białoruskiej, wskoczyły na swoje miejsce.
W jakim sensie?
– My się tego uczymy w KIK-u na obozach, wyjazdach: działania w grupie, ale też chodzenia po lesie na przełaj, mieszkania razem w różnych warunkach i dbania o siebie, przyjmowania różnych ról w grupie i zmieniania ich. To wszystko bardzo nam się sprawdziło na granicy.
Miałem w ostatnich latach trzy takie momenty, kiedy poczułem, że jako KIK mamy potencjał, który trzeba wykorzystać w działaniu. Pierwszy raz – w 2018 roku, kiedy ukazał się raport z Pensylwanii, dokumentujący wieloletnie nadużycia seksualne i przestępstwa pedofilne w tamtejszych diecezjach. Wstrząsnął mną, chodziłem po ścianach i myślałem, co możemy zrobić jako KIK. Przyszło mi do głowy, żeby nasz stacjonarny numer telefonu przeznaczyć na coś w rodzaju telefonu zaufania dla osób, które tu w Polsce doświadczyły podobnych krzywd.
To był wstęp do uruchomionej w marcu 2019 r. przez warszawski KIK, Laboratorium Więzi i Fundację Pomocy Psychologicznej „Pracownia Dialogu” inicjatywy „Zranieni w Kościele” – telefonu i środowiska wsparcia dla osób skrzywdzonych przemocą seksualną w Kościele. Telefon 800 280 900 działa w każdy wtorek w godz. 19.00-22.00. Przy tworzeniu Inicjatywy bardzo pomogły nam Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę i Centrum Ochrony Dziecka z ks. Adamem Żakiem SJ i Ewą Kusz na czele. Do dziś odbyło się już blisko 200 dyżurów telefonicznych.
Drugim momentem był kryzys na granicy polsko-białoruskiej, a trzecim wojna w Ukrainie – ale to już zupełnie inna historia. Łączy je to, że nie siedzimy z założonymi rękoma tylko zastanawiamy się, gdzie realnie możemy pomóc i błyskawicznie działamy.
Macie potencjał, który czeka na wykorzystanie?
– Zdecydowanie tak. Jakiś czas temu brałem udział jako jeden z gości w spotkaniu, w warszawskim liceum. Opowiadaliśmy o tym, co dzieje się na polsko-białoruskiej granicy. Mieliśmy ze sobą plecak i standardowy zestaw rzeczy: ubrań, lekarstw, jedzenia i wody, który nosi się na akcje. Pytaliśmy: kto był w lesie, kto chodził na przełaj, kto nocował w namiocie – po każdym pytaniu było coraz mniej rąk w górze. Poprosiliśmy tę młodzież, żeby spróbowała podnieść z ziemi ciężki plecak, nie za bardzo wiedzieli, jak się za to zabrać. Potem wyjęliśmy z niego rzeczy i zapytaliśmy: kto umie zapakować go ponowie? I znów nikt.
Nie chcę, żeby to zabrzmiało jakbym ich oceniał, po prostu mówię, jak jest – że to naprawdę nie dla wszystkich dzisiaj jest proste. A to są podstawowe rzeczy, które my wynosimy z obozów: jak prawidłowo zapakować plecak, jakie buty założyć do lasu. Ale też jak wziąć odpowiedzialność za ludzi, jak delegować zadania, jak żyć razem na niewielkiej przestrzeni. To nie są oczywiste rzeczy. Rozmawiałem raz z szefem dużej organizacji humanitarnej. Ich wolontariusze odmówili chodzenia na akcje do lasu – nie byli gotowi biegać nocą po lesie.
Nasz Punkt ma w zasadzie to, co jest obecne też w całym KIK-u – działamy międzypokoleniowo, dzielmy się odpowiedzialnością, przyjmujemy różne role, dbamy o siebie nawzajem. Ogromna zasługa w tym, jak sprawnie to działa, spoczywa w rękach Marysi i Wojtka Radwańskich, którzy od początku naszym Punktem zarządzają.
Kiedy rozmawiamy, mija rok od otwarcia PIK-u.
– Pamiętam jesień zeszłego roku, znów chodziliśmy po ścianach – dochodziły do nas kolejne historie od znajomych aktywistek i aktywistów o tragicznej sytuacji uchodźców na polsko-białoruskiej granicy. Sam od września prowadziłem rozmowy z przedstawicielami kościoła instytucjonalnego, namawiałem ich do zdecydowanych reakcji na te wydarzenia. Zastanawialiśmy się w Klubie, co jeszcze można zrobić. Znajomy z KIK-u, zaangażowany w Grupę Granica, powiedział mi wtedy, że najbardziej potrzebni są ludzie tam, na miejscu, w lesie. Na początku października zeszłego roku wysłałem pierwszą wiadomość do ludzi z warszawskiego KIK-u.
Co napisałeś?
– Że chcemy działać i zapraszamy wszystkie chętne osoby na spotkanie. Musiałem najpierw sprawdzić, czy ktokolwiek się zgłosi. Kilka dni później zrobiliśmy pierwsze zebranie – przyszło kilkadziesiąt osób, 75 procent to były dziewczyny. I przyszli Marysia i Wojtek Radwańscy, którzy wzięli na siebie prowadzenie naszego Punktu.
Po tygodniu od pierwszego spotkania, po intensywnych przygotowaniach i szkoleniach 15 października otworzyliśmy Punkt Interwencji Kryzysowej. Dzień później pierwszy zespół wolontariuszek i wolontariuszy wyruszył z interwencja humanitarną do lasu.
Od początku robimy to we współpracy z Grupą Granica – oni nas szkolili, oni zapewniają nam pierwszą pomoc prawną, gdy coś się dzieje. Szybko się wdrożyliśmy. Weszliśmy w ich system, ale zdecydowaliśmy, że nie dołączamy formalnie do GG, tylko robimy to jako KIK.
Dlaczego zależało wam na tym oddzieleniu?
– Z kilku powodów. Po pierwsze – to dla nas ważne, bo pokazujemy, że ludzie związani z Kościołem tam są, dajemy w ten sposób pewne świadectwo. Po drugie – jesienią prowadziłem jeszcze różne rozmowy z przedstawicielami kościoła instytucjonalnego w Polsce i wiedziałem, że łatwiej mi będzie te rozmowy prowadzić właśnie jako KIK, bez tego formalnego połączenia z GG. Chodziło o to, by nasz Kościół dał mocny głos w sprawie sytuacji na granicy. To się udało tylko częściowo – był list Prymasa w sprawie wpuszczenia Medyków na Granicy do strefy, były momenty, gdy on czy wspomniany biskup Zadarko zabierali głos i mówili jasno: w sprawach życia i śmierci Ewangelia musi stać nad geopolityką.
W szerszej skali ten głos jednak nie wybrzmiał. I na pewno nie przebił się przez oficjalny przekaz w mediach narodowych.
Bo obecnie rola Prymasa jest w pewnym sensie symboliczna, on nie ma takiego przełożenia na władzę, jak mają niektórzy biskupi poszczególnych diecezji. A tam głosy były różne, nasłuchałem się od osób zaangażowanych w Kościół, że jestem agentem Putina i Łukaszenki, że nic z tego, co się dzieje na granicy nie rozumiem.
Na początku listopada na zaproszenia bpa Zadarko i z udziałem kard. Nycza odbyło się spotkanie dla osób związanych z Kościołem, które w różny sposób angażowały się w działania przy granicy polsko-białoruskiej. Rozmawialiśmy o możliwych do podjęcia przez Kościół instytucjonalny działaniach. Jednym z ustaleń kończących spotkanie, nie zawartych w notatce, była wyrażona przez wszystkich uczestników potrzeba opublikowania przez całą Konferencję Episkopatu Polski, a więc przez wszystkich biskupów listu duszpasterskiego w tej sprawie. Listu, który byłby odczytany we wszystkich parafiach. O jego opracowanie merytorycznych, w odniesieniu do tego co się dzieje na granicy została poproszona Janka Ochojska, obecna na tym spotkaniu.
W połowie listopada odbyła się Konferencja Episkopatu Polski, a po niej list się nie ukazał. Podobno był gotowy. Dowiedziałem się, że biskupi wstrzymali go, bo kilka dni wcześniej wydarzyła się Kuźnica – Białorusini zgonili tam tysiące uchodźców z całej granicy, i ktoś, pewnie kilkadziesiąt osób, rzucało kamieniami w polskich pograniczników. „W tej sytuacji ludzie by takiego listu nie przyjęli” – usłyszałem. Opadły mi ręce. Przecież Kościół ma kształtować postawy, a nie im ulegać!
To pokazuje, że oficjalny zdecydowany głos Kościoła, wyrażany przez abpa Gądeckiego, przewodniczącego KEP, Prymasa czy bpa Zadarko i z pewnością jeszcze kilku innych, o konieczności przyjęcia i pomocy uchodźcom nie jest popularny wśród wszystkich przeszło 130 biskupów w Polsce.
Duża część biskupów myśli niestety w kategoriach partyjnych. Mówią i myślą przekazem politycznym, propagandowym, a nie Ewangelią, w najlepszym razie boją się zabrać głos „bo co sobie ludzie pomyślą”.
Inny przykład: zaproponowałem pomoc w otwarciu takiego punktu, jak nasz, tylko dla kleryków z seminariów duchownych. Moglibyśmy ich przeszkolić, dać im całe wsparcie, które dajemy naszym wolontariuszom.
O czym myślałeś, kiedy podsuwałeś ten pomysł przedstawicielom Kościoła?
– Pomyślałem, że to by była dopiero Ewangelia w działaniu.
Co roku w Wielki Czwartek mamy w Kościele obrzęd umycia nóg, księża myją wiernym stopy. Wolontariusze w lesie w zasadzie codziennie od przeszło roku muszą myć, opatrywać i osuszać poranione i odmrożone stopy. To by była dla tych przyszłych księży niesamowita lekcja ewangelii w działaniu, tak to widziałem.
Oni zobaczyliby to wszystko na własne oczy i myślę, że byliby po tym innymi kapłanami. Dawaliby świadectwo tego, co widzieli, czego doświadczyli w praktyce, o tym nie da się zapomnieć. I znów nic z tego nie wyszło – usłyszałem, że seminarzyści udzielają się w domach pomocy społecznej i to już zajmuje im dużo czasu.
Nie twierdzę, że jest inaczej, ale Kościół stracił kolejną okazję, żeby zareagować na coś, co dzieje się tu i teraz, co porusza wielu wiernych. A ludzie bardzo tego potrzebują – często słyszymy jako KIK, że mówią nam: takiego Kościoła potrzebujemy. Reagującego na ludzką krzywdę, na to, co aktualnie ważne i palące. Kościół musiał w tej sytuacji stanąć nieco naprzeciw obecnej władzy i w jakimś wymiarze to zrobił. Część wyborców PiS-u chyba po raz pierwszy miała dylemat – władza mówi coś jednego, Kościół – przynajmniej oficjalnie – coś innego. Duża część z nich wybrała jednak przekaz partii i wiarę w tę partię, nie w Ewangelię.
Do kiedy zostajecie na granicy polsko-białoruskiej?
– Na pewno do marca, nie wiem, co będzie potem.
Wbrew temu, co mówi władza, ludzi w lesie wcale nie jest mniej. Są tylko jeszcze bardziej poturbowani, po przedzieraniu się przez zaporę.
Jednocześnie nam coraz trudniej obsadzać dyżury – studenci wrócili na uczelnie, inni wolontariusze musieli wrócić do pracy, mają firmy, rodziny, jest kryzys finansowy – nie jest łatwo o zasoby w takiej sytuacji. Magazyny z rzeczami są puste. W naszej bazie od dłuższego już czasu dyżury pełnią nie tylko wolontariusze z KIK-u, ale też z innych baz, ale i tak ludzi do akcji jest za mało. Myślę, że mieszkańcy Podlasia coraz bardziej boją się, że zostaną sami. Kryzys się nie kończy.
Decyzja sądu, od której zaczęliśmy rozmowę, pokazuje wyraźnie, że pomaganie nie jest przestępstwem. A jak skończyła się sprawa Weroniki?
– Na razie cisza – sąd dwukrotnie odrzucił wniosek prokuratury o trzymiesięczny areszt dla niej. Druga rozprawa miała miejsce w Białymstoku, prokurator, który wnioskował o ten areszt, nie stawił się nawet w sądzie – poprosił o zastępstwo tamtejszą prokurator, która nie za bardzo chyba wiedziała, w czym bierze udział. Była zdziwiona, widząc po drugiej stronie sali sądowej Weronikę, a nie jakiegoś groźnego przestępcę. Białostocki sąd też z całą mocą zgniótł ten wniosek, wiemy, że chodziło w nim głównie o zastraszenie aktywistów.
A biskup, o którym opowiadałeś, ten, który obiecał, że przy kolejnej sytuacji zabierze głos jako przedstawiciel Kościoła?
– Ponownie postanowił nie zabrać w tej sprawie publicznie głosu.
Posłuchaj rozmowy
Posłuchaj także:
Materiał sfinansowano ze środków Narodowego Instytutu Wolności – Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego w ramach Rządowego Programu Rozwoju Organizacji Obywatelskich na lata 2018-2030 PROO.
Źródło: informacja własna ngo.pl