🎧 „Dyktando u nadziei”. Tisa Żawrocka-Kwiatkowska: Dzieci najbardziej na świecie boją się odrzucenia i braku miłości [rozmowa do wysłuchania]
– Jak pojechałam z jedną z Cukiniowych podopiecznych na pogotowie, to dostałam ochrzan od lekarki. „Jak pani córkę wychowała?”. A ja na to „Jest, jaka jest”. To moment, w którym taka dziewczyna wie, że się jej nie wyparłaś – o Pałacu, Cukinii i dzieciach-nie-śmieciach Tisa Żawrocka-Kwiatkowska w rozmowie z Karoliną Tatarzyńską.
Założyła fundację, bo tak umówiła się z „górą”. Zaczęła od wolontariatu dla dzieci chorych onkologicznie, a przez pierwsze lata utrzymywali ją rodzina i znajomi. Teraz Fundacja Gajusz prowadzi trzy hospicja oraz centrum terapii dla dzieci po traumach. W tym roku zbiera 1 proc. pod hasłem Dzieci Śmieci.
Posłuchaj rozmowy
Karolina Tatarzyńska: Fundacja Gajusz ma już 23 lata. Twój syn Gajusz jest od niej o dwa lata starszy.
Tisa Żawrocka-Kwiatkowska: – A wszystko zaczęło się, gdy miał dziewięć dni. Planowaliśmy wakacyjny wyjazd. Ale Gajusz jakoś dziwnie się zakrztuszał i bardzo dużo spał, więc podjechaliśmy profilaktycznie do szpitala. Pielęgniarka go obejrzała i od razu zadzwoniła po lekarza. Gdy powiedziała do słuchawki „Mam noworodka w ciężkim stanie”, to nie załapałam, że chodzi o moje dziecko.
Po czym poznała?
– Skóra nad górną wargą przybrała lekko szary odcień, a do tego przy oddychaniu zaciągał skórę przez żebra. Jak weszliśmy do szpitala w połowie lipca, to prawie nie wyszliśmy z niego już do lutego. Gajusz miał poważną dysfunkcję układu krwionośnego. Nie produkował granulocytów, więc jego odporność była zerowa. W szpitalu przeszedł 12 zapaleń płuc. Cały czas byłam przy nim.
A za ścianą leżała dziewczynka z domu dziecka, przy której nie było nikogo. Paulinka miała może ze dwa latka.
Nie mogłam do niej wejść, żeby nie narazić Gajusza na złapanie infekcji. Ale widziałam ją przez szybę. Leżała w łóżeczku i bardzo dużo płakała. Czasem ktoś wyprowadził ją na korytarz. Jednak przez większość dnia była sama. Gdy mój mąż wychodził od nas, to wpadał do niej na kilka minut. Codziennie grali w kosi kosi łapki. Przed świętami wypisali nas do domu, ale stan Gajusza się pogorszył, więc po kilku dniach wróciliśmy. Paulinki już wtedy nie było. O tym, że umarła, dowiedziałam się od salowej. Tak strasznie cierpiała, że szczypała ją z bólu po rękach. Wciąż rozmyślałam, że to nigdy nie powinno się zdarzyć. Że dzieci nie mogą umierać w samotności.
Bałaś się, że Gajusz też umrze?
– Któregoś dnia lekarze powiedzieli, że kolejna infekcja go zabije. Kazali nam przygotować starsze dzieci - 6-letnią Basię i 4-letniego Julka - na jego śmierć. Uznałam ich za psychopatów. Co drugi dzień wkładałam Gajusza do zielonej torby z Myszką Mickey i tak szłam z nim na skargę do dyrektora szpitala. Gdy usłyszałam, że Gajusz umrze, byłam oburzona. Racjonalnie rozumiałam całą sytuację. Ale miałam w sobie tylko jedną myśl: że nie dam rady przeżyć jego śmierci. Karmiłam go piersią i czułam, że jest częścią mojego ciała.
Pod koniec stycznia 1997 roku pojechaliśmy na badania do szpitala na Szaserów w Warszawie. Stamtąd pochodzi jedyne zdjęcie, jakie mamy z okresu choroby. Gajusz siedzi na biurku, a ja kucam obok niego. Zdjęcie zrobił bardzo miły rezydent na hematologii i przysłał nam je do domu. Nie wiem nawet, jak się nazywa, ale co roku dziękuję mu za to na Fb Fundacji. Po tamtych badaniach okazało się, że ani Basia, ani Julek nie mogą być dawcami szpiku dla Gajusza.
To wtedy dogadałaś się z „górą”?
– Po powrocie do Łodzi poszłam do św. Teresy i obiecałam, że założę fundację, jeśli tylko dziecko mi nie umrze. Po tygodniu albo dwóch przyszły wyniki kolejnych badań. Całkowicie prawidłowe. Pomyślałam więc, że może jednak przesadziłam z tą obietnicą. Bo ja pojęcia nie miałam o żadnych fundacjach. Byłam po filmoznawstwie i zdążyłam przepracować pół roku w wymarzonym miejscu: w kinie Charlie. Już chciałam wytłumaczyć panu Bogu, że się nie znam. I gdy pomyślałam, że przecież nie dam rady założyć fundacji, to wyniki znów się pogorszyły. Nie miałam wyjścia. Jak tylko poczułam się zdeterminowana do działania, to poziom granulocytów ponownie wrócił do normy. Prawie od razu złożyłam papiery.
Na założenie fundacji czekało się wtedy od półtora roku do nawet trzech lat. Mnie się udało w cztery i pół miesiąca. Byłam rekordzistką.
Wiedziałaś, czym chcesz się zajmować?
– Miałam przed oczami Paulinkę, więc chciałam pozyskiwać i szkolić wolontariuszy, żeby pomagali opuszczonym dzieciom na oddziałach onkologicznych. Wydawało mi się, że to jest ogromny problem. Na szczęście, okazało się, że takie historie nie zdarzają się aż tak często. Ale dowiedziałam się, że pomocy potrzebują nie tylko chore dzieci porzucone przez rodziców. Wszystkie dzieci na onkologii są osamotnione.
Wynajęłam od miasta 30 metrów kwadratowych w suterenie przy Anstadta. Zaczęliśmy od remontu, a moim pierwszym zadaniem fundraiserskim – choć jeszcze wtedy nie wiedziałam, że to się tak nazywa – było znalezienie wykładziny. Wzięłam do ręki „Panoramę Firm” i dzwoniłam do wszystkich po kolei. Każdemu mówiłam, że potrzebna wykładzina dla Fundacji Gajusz. Przy którymś połączeniu zapadła cisza w słuchawce. I nagle mężczyzna krzyczy do żony „Jezus Maria, chodź do telefonu, wujek dzwoni!”. Okazało się, że kilka tygodni wcześniej zmarł jego wujo. Przed śmiercią poprosił go o przekazanie 1 tys. zł darowizny na naszą organizację. Nie wiem, skąd nas znał. Ale wiem, że krewny nie spełnił woli wujka. Bardzo nas za to przepraszał. I podarował nam przepiękną wykładzinę. Takich rzeczy się nie zapomina. Była niebieska, lekko nakrapiana, świetnej jakości. Żadne tam ścinki, jak sugerowałam. Do tego przekazał nam 4 tys. zł. W ratach, bo nie był bogaty.
No to wykładzinę już miałaś. A co z całą resztą?
– Dość szybko zorientowałam się, że fundacja to studnia bez dna. Jak opowiadałam znajomym, za co się biorę, to obiecywali, że pomogą, bo byli pewni, że „kobita zwariowała”. Nikt nie wierzył, że się uda. A ja byłam zachwycona. Podobała mi się nasza okolica. Piękna kamienica, toaleta, centralne ogrzewanie. Niby mało miejsca, ale robiliśmy szkolenia dla kilkunastu osób jednocześnie.
Pierwszym dużym skokiem w rozwoju była przeprowadzka na Piotrkowską 17 i spory projekt unijny dla bezrobotnych kobiet. A do tego jeszcze koleżanki z intensywnej terapii namówiły mnie, żebym poznała małego Dawidka. Miał dziesięć miesięcy, a rodzice zostawili go w szpitalu. Pani Bozia odebrała mi rozum. To dla niego wymyśliłam Fundację Dom w Łodzi, a później założyłam ją razem z Jolą Bobińską. Dawidek był podopiecznym Domu w Łodzi nr 1. A jako drugi został przyjęty 3-letni Kuba z ciężką wadą serca. Moja matka miała zostać dla niego rodziną zastępczą, ale ostatecznie zdarzył się cud – zgłosiła się młoda rodzina gotowa dać dom Kubusiowi. Bardzo się cieszyłam, jak z nią zamieszkał. I tak Kuba na dziesięć lat zniknął z mojego życia, a Dawidka adoptowało małżeństwo z Włoch.
W międzyczasie założyliśmy hospicjum domowe. Na działce medycznej w ogóle się nie znałam, ale odpowiednie osoby przekonały mnie, że trzeba to zrobić. Pierwszym pacjentem był Patryk chorujący na pęcherzycę. Dzieci z tą chorobą wyglądają jak po poparzeniu napalmem. Wszystko ropieje, a całą skórę można zdjąć jak jeden płat. Patryka poznałam w szpitalu jako niemowlę. Był tam od urodzenia. Przy każdej zmianie opatrunku musiał mieć podaną narkozę. Obliczyłam, że dostał ją około 500 razy. Chodzili do niego nasi wolontariusze. Jak miał już ze dwa latka i jechał karetką na badania, to zawsze trzymał w rączce zdjęcie swojej rodziny. Jego mama miała dużo dzieci i bardzo stresowały ją wizyty w szpitalu. Wymyśliłyśmy, żeby wyszedł do domu i został pacjentem hospicjum domowego. Wiele osób było przekonanych, że idzie na śmierć. A on – mimo że miał ciężką postać choroby – przeżył i chyba nawet żyje do dziś.
Ilu pacjentów macie teraz w hospicjum domowym?
– Około 40. Ale opowiem Ci jeszcze o Krystianie, który był naszym drugim pacjentem. Chłopiec umierał z powodu nowotworu. I wtedy pojawił się lekarz, który obiecał, że go uratuje, jeśli rodzice wpłacą kilkanaście tysięcy złotych na zakup jego autorskiej szczepionki. Wydało mi się to dziwne, więc dałam wszystkie kwity od tego pana Tomkowi Michałowiczowi, który był wówczas dziennikarzem łódzkiej „Wyborczej”, a później założył własną fundację. Rodzice wierzyli temu lekarzowi na słowo, bo to nie był jakiś szarlatan, tylko profesor Akademii Medycznej w Bydgoszczy. Tomek przeprowadził dziennikarskie śledztwo i ujawnił je w głośnym reportażu „Handlarz nadziei”, dzięki czemu proceder się zakończył, a lekarz dostał wyrok.
Czułaś, że robisz coś ważnego?
– Pomyśl, jaka to była misja. Opiekowanie się ciężko chorymi dziećmi. Chodzenie do nich na onkologię. Któregoś razu rodzice poprosili nas o zakup alternatywnych leków. Gdy troje pierwszych dzieci wyzdrowiało, miałam poczucie, że szczęście się mnie trzyma. Ale trzem następnym te leki nie pomogły. A emocjonalnie byłam z tymi dziećmi bardzo związana. Na prośbę rodziców poszłam nawet z ich zdjęciami do bioenergoterapeuty. On tylko zerknął. „Niech mi pani tego nie robi. Żadne nie przeżyje”. I tak się stało.
Gdy jechałam do jednej z tych dziewczynek, żeby się pożegnać, to zagapiłam się i w Rawie Mazowieckiej rozbiłam kilka samochodów. Ze stresu, ze zmęczenia. Moje auto poszło do kasacji. Wtedy znajoma mi poradziła, żebym założyła NZOZ psychologiczny, bo niedługo już nie tylko innym nie będę mogła pomóc, ale i sobie mogę zrobić krzywdę.
Zarejestrowałam go w Wigilię i byłam z tej daty bardzo dumna.
Finansowo dawałaś radę?
– Przez kilka lat utrzymywali mnie mąż, rodzina i znajomi. W pierwszym roku działalności budżet Fundacji wyniósł 14 tys. zł. To było wszystko. Z tego musiałam opłacić czynsz, prąd, telefon, polisę, zakupy dla dzieci na oddziale. Na pensję już mi nie starczało. W ciągu kilku pierwszych lat poznałam moje późniejsze wiceprezeski i najbliższe fundacyjne partnerki. Anię Piekutowską przysłała do mnie wspólne znajoma, a Ania Rajska-Rutkowska przyszła z ulicy, żeby zostawić CV. Przyznała, że tam, gdzie chce pracować, to wysyła CV, a tam, gdzie bardzo chce, to przynosi je osobiście. Ujęła mnie tym, więc ją zatrudniłam.
A jaki teraz macie budżet? To tajemnica czy możesz powiedzieć?
– Żadna tajemnica. Każda organizacja pożytku publicznego musi ujawniać takie informacje. Obecnie nasz budżet wynosi około 10 mln zł rocznie. Mamy ponoć bardzo małą administrację, na granicy ryzyka. Większość pracowników to lekarze, pielęgniarki, psychoterapeuci i specjaliści. Łącznie pracuje u nas około 150 osób, a współpracuje z nami ponad 400 wolontariuszy. Ale kiedy zaczynałyśmy, to byłyśmy jak bohaterowie „Ziemi Obiecanej”. Ja nie mam nic, ty nie masz nic, ona nie ma nic. To razem mamy właśnie tyle, żeby zbudować dzieciom Pałac.
Czyli hospicjum stacjonarne?
– Tak, nazwaliśmy je Pałacem, żeby mali pacjenci mogli poczuć się jak księżniczki i książęta. Jego powstanie to był dla nas kolejny przełom. Miasto zaproponowało budynek po jakiejś bursie, za co do dziś jestem wdzięczna. Te 2 tysiące metrów kwadratowych do remontu wywołały w Fundacji potworny kryzys finansowy. Do tego stopnia, że poprosiłam dyrektora więzienia, żeby mi użyczył więźniów do prac remontowych. Zasugerowałam, że fajnie by było, gdyby chociaż jeden był glazurnikiem, jeden ogrodnikiem, a jeszcze inny miał kiedyś firmę budowlaną. Aż tak dokładnie nie mógł spełnić mojego życzenia, ale rzeczywiście przysłał nam ośmiu panów na dwa lata. Więzienne auto codzienne rano przywoziło ich do pracy.
Opowiedziałam o tym w audycji radiowej. Usłyszał mnie producent filmowy Cezary Piotrowski i zadzwonił, że chce nam pomóc. Przyjechali do nas całą ekipą filmową, a my nie miałyśmy nawet na catering, więc im same gotowałyśmy obiady. Wszyscy to byli świetni profesjonaliści. Reżyser Michał Marczak i operator Radosław Ładczuk, autor zdjęć do „Sali samobójców”. Powstał żartobliwy spot z muzyką Lao Che, który przy okazji wywołał aferę w więziennictwie, bo aktorzy grający naszych osadzonych wystąpili w czerwonych ubraniach, a okazało się, że taki kolor noszą najgroźniejsi przestępcy. Dzięki filmikowi uzbieraliśmy kolejną porcję funduszy na remont. Finansowego cudu on jednak nie sprawił.
Gdy już byłam pewna, że doprowadziłam do bankructwa własną fundację, to przyjechał szef duńskiej organizacji charytatywnej działającej przy firmie Velux, tej od okien dachowych. Zgłosiliśmy się do organizowanego przez nich konkursu. Zamiast setek skomplikowanych formularzy wystarczyło napisać, co chce się zrobić i dlaczego. Ten Duńczyk chodził po naszej podłodze z dziurami i robił dużo zdjęć, a po jakimś czasie dowiedziałam się, że przyznali nam prawie milion euro. No może niecały, bo 800 tysięcy, ale milion brzmi lepiej. Pieniądze co prawda nie były na remont, ale starczyły na wsparcie hospicjum domowego, stacjonarnego i perinatalnego. Przez trzy lata mogliśmy finansować z nich część pensji i kupić sprzęt medyczny.
Warunek był tylko jeden. Musiałam obiecać ludziom z Veluxa, że nauczymy się profesjonalnie pozyskiwać pieniądze na dalsze działania.
Trudne zadanie?
– Najtrudniej zdobyć finanse na własne pensje. Na jednym ze szkoleń prowadzący kazał nam dzwonić do ludzi i starać się pozyskać darowizny na nasze wynagrodzenia. To jest oczywiście najbardziej ekstremalny sposób i na co dzień fundraiserzy raczej w ten sposób nie pracują. Ale taka jest prawda – NGO-sy potrzebują pieniędzy nie tylko dla swoich podopiecznych, ale także dla pracowników i zarządu.
Paulinka, Dawid, Patryk. Za waszymi pomysłami stoją dzieci. Kto był inspiracją do założenia Pałacu?
– Na pewno chłopiec pochodzący z Pabianic, który leżał w hospicjum w Rzeszowie. Jego mama kazała mi obiecać, że jej syn będzie mógł umrzeć w Łodzi, bliżej domu. Ale najważniejszą inspiracją była dziewczynka z chorobą genetyczną, której matka zarabiała jako prostytutka. Gdy ona cierpiała z bólu, jej mama przyjmowała za ścianą klientów. To dziecko mogło żyć dłużej. Ale zmarło, bo się poddało z powodu otaczającej je beznadziei. Zrozumiałam, że w domach chorujących dzieci bywa różnie.
A takim pierwszym prawdziwym księciem w Pałacu był Piętaszek, którego poznałam w „Matce Polce”. Był maleńki, bo urodził się na początku piątego miesiąca ciąży z licznymi wadami ortopedycznymi. Gdy weszłam do jego sali, miał ogromną maskę tlenową na buzi i nóżki w gipsie na wyciągu. Pielęgniarka pozwoliła na chwilę zdjąć mu maskę. I wtedy to dziecko popatrzyło na mnie tak, że poczułam, że jemu ma się na życie. Opowiedziałam o tym lekarzom. Nikt nie dowierzał. Na szczęście, w kinie i w medycynie wszystko jest możliwe. Rodzice byli przygotowani, że ich synek za chwilę umrze, więc mieli się nie przyzwyczajać. Gdy trafił do Pałacu, to kazałam go cały czas nosić na rękach. Już po dwóch tygodniach do wszystkich się uśmiechał. Nie umarł. Wrócił do domu i ma się całkiem dobrze.
Piętaszek był jednym z około 160 dzieci, które dotychczas przyjęliśmy w Pałacu. Nie wszystkie mają tyle szczęścia, co on. Bywa, że w ciągu tygodnia umiera kilkoro książąt.
Hospicjum perinatalne było kontynuacją dwóch pierwszych?
– Inspiracją znów stało się jedno z dzieci. Mieszko urodził się z bardzo rzadką wadą genetyczną. Rodzice wiedzieli, że synek umrze krótko po porodzie, ale nie zdecydowali się na usunięcie ciąży. Jego historia skłoniła nas do otwarcia w 2013 r. hospicjum perinatalnego dla rodzin spodziewających się narodzin dziecka z wadą letalną, czyli taką, która nie daje szans na przeżycie. Te dzieci umierają w ciągu kilku minut, godzin lub dni. Ważne, by te chwile były dla rodziny wyjątkowe.
Koszyk NFZ-u nie oferował jeszcze wtedy żadnego wsparcia dla takich osób. Uznaliśmy, że skoro system nie ma dla nich rozwiązań, to trzeba coś z tym zrobić. Do dziś mam przed oczami młodą mamę, nastolatkę, tak świadomą i przygotowaną na wszystko, co może się zdarzyć. Jej dziecko było bardzo chore. Urodziło się martwe. A ona mówiła „Kochanie, jak ja się cieszę, że ty nie żyjesz i że nic cię nie boli. Do tej pory opiekowałam się tobą i zrobiłam wszystko, co w mojej mocy. Teraz twoja kolej”. Wyglądała jak Madonna z renesansowego obrazu.
Nawet przy najtrudniejszych porodach, gdy dziecko ma duże wady, rodzice mają na twarzach radość ze spotkania z nim. Bo miłość jest większa od strachu.
Najgorzej, gdy w badaniach wychodzi taka wada genetyczna, która już na zawsze dyskwalifikuje z macierzyństwa lub ojcostwa, bo wiadomo, że każde następne dziecko też będzie ciężko chore.
Teraz hospicja perinatalne kojarzą się głównie z prawicą i ustawą antyaborcyjną.
– Całkiem niesłusznie.
Z pomocy naszego hospicjum perinatalnego skorzystało około 150 rodzin. Nie sami ultrakatolicy, tylko osoby z bardzo różnych środowisk. Mieliśmy ateistów i mamę, która chciała i w świetle prawa mogłaby dokonać aborcji, ale lekarze wciąż zwlekali z konsultacjami, więc trafiła do nas. Po pożegnaniu dziecko powiedziała, że nie żałuje. Że było warto.
Wszyscy ci ludzie chcą poznać własne dziecko. A często dużo łatwiej dojść do równowagi po takim porodzie niż po aborcji.
Przy hospicjum perinatalnym dziewczyny z zarządu powiedziały, że już nic nowego nie wolno mi wymyślać. Nic. Przez jakiś czas był spokój. A później dwie panie przekonały mnie do otwarcia Interwencyjnego Ośrodka Preadopcyjnego. Zarząd popukał się w głowę, ale ostatecznie całe pierwsze piętro przeznaczyliśmy na Tuli Luli. Mieszka w nim 20 opuszczonych noworodków i niemowląt. Mogą w nim być przez rok. Nasi prawnicy pracują jednak nad tym, żeby były jak najkrócej. Jeśli tylko jest szansa na powrót do rodziny biologicznej, to zaczynamy intensywną pracę z rodzicami Tulisia. Te osoby są czasami w ogromnym kryzysie, np. nastolatka zmuszona przez własnych rodziców do oddania swojej córeczki.
Często trafiają do Tuli Luli dzieci z niepełnosprawnościami lub chorobami genetycznymi. Wtedy zaczynamy wędkowanie, czyli szukamy ludzi, którzy by mogli zostać ich rodziną zastępczą lub adopcyjną. Dzięki takim działaniom znalazła się za pośrednictwem FB rodzina dla Karolka Bao, chłopca o chińskich korzeniach z chorobą Treachera-Collinsa. A dla Dominisia z zespołem Downa rodziną zastępczą została nasza wolontariuszka Agnieszka.
Najważniejsze jest nawiązanie relacji z takim ciężko chorym dzieckiem. Bez uczuć, bez miłości to byłaby praca ponad ludzkie siły. Dlatego najpierw dajemy kandydatom na rodziców przestrzeń, by mogła wytworzyć się więź z dzieckiem, a dopiero później zajmujemy się formalnościami.
Tuli Luli było waszym pierwszym krokiem w pieczy zastępczej…
– A później podczas wizyty w Tuli pani prezydent Hanna Zdanowska zaprosiła nas do współpracy przy reformie pieczy zastępczej, a Piotr Rydzewski, nasz wolontariusz pomagający dzieciom na oddziale onkologicznym w nauce matematyki, został dyrektorem łódzkiego MOPS-u. Zaproponowaliśmy mu, że nasi psycholodzy z hospicjum zapewnią wsparcie terapeutyczne kilkorgu dzieciom z domów dziecka lub rodzin zastępczych. Dość szybko okazało się, że takiej profesjonalnej pomocy potrzebują setki dzieci. Do jednego z nich pomoc przyszła za późno i z powodu ogromnych traum został zamknięty w ośrodku psychiatrycznym. To wtedy w mojej głowie wyrosła Cukinia, a w Fundacji znów zrobiła się afera.
Na początku nazwa była fachowa. Centrum Terapii i Pomocy Dziecku i Jego Rodzinie. Anka Rajska-Rutkowska powiedziała, że nikt czegoś takiego nie zapamięta. „Dopóki nie wymyślisz czegoś nowego, nie wychodź z tego pokoju”. A ponieważ myślę wierszami, filmami i piosenkami, to zobaczyłam przed oczami tytuł animowanego filmu „Nazywam się Cukinia” o chłopcu po przejściach, który trafia do domu dziecka. Pieniądze na remont naszej dawnej siedziby przy Piotrkowskiej dostaliśmy z grantu, który przyznała nam jednogłośnie francuska firma budowlana. Ta sama, która wybudowała sarkofag nad elektrownią w Czarnobylu.
Jak już Cukinia powstała, to odkryłam, że bardzo dużo dorosłych myśli, że jeśli w życiu dziecka zdarzyło się coś złego, to trzeba poczekać, aż zapomni. A to tak nie działa. Bo to jest trauma.
Znałaś wcześniej to słowo?
– W tym kontekście poznałam je bliżej właśnie wtedy, gdy przyjęliśmy pierwsze dzieci z pieczy. Mające za sobą wielokrotne porzucenia i zmiany miejsc. Dziewczynki gwałcone przez ojców, wujków i zarażane przez nich kiłą. Chłopców będących świadkami zabójstw i ciężkich pobić. Dzieci maltretowane psychicznie i fizycznie. One są tak przerażone, jakby miały za chwilę umrzeć. Choć może to bardzo różnie się objawiać. Czasami przeżyły tak straszne rzeczy, że wpadają w zobojętnienie. Zamrażają się, chowają pod skorupą i zachowują tak, jakby było im wszystko jedno. Robią to, żeby przetrwać. A osoby, które powinny najbardziej pomagać, często nie mają wystarczającej wiedzy. „Przecież nic takiego się nie stało. Niech pani spojrzy, nawet się uśmiecha”.
Byłam kiedyś przy 7-latku odebranym interwencyjnie przez policję. Chłopiec był dosłownie zdeptany przez ojca. Miał ślady butów na twarzy. W szpitalu trzeba było go całego prześwietlić, czyli zrobić tomografię trauma scan. Chłopiec grzeczniutko leżał, więc pielęgniarka chciała mnie wyprosić z sali. Ale ja się uparłam, że przy nim zostanę, bo czułam, że jest ledwo żywy z przerażenia. Nie chciała mi uwierzyć, więc poprosiłam, by sprawdziła tętno. Miał 138. Dla niej to był szok. Nie spodziewała się, że on tak bardzo się boi i tego nie okazuje. Albo 4-latka, która po zabraniu od rodziców siada w rodzinie zastępczej na pralce i patrzy między nóżki, żeby zobaczyć, „czy to białe nie wypływa”.
Średnio raz w miesiącu zgłaszamy w Cukinii zawiadomienie do prokuratury, że któreś z dzieci z pieczy doświadczyło przemocy lub molestowania seksualnego ze strony dorosłych albo starszych wychowanków w placówce. Często to rodzice zastępczy odkrywają, że dziecko było wykorzystywane lub bite i zgłaszają się do Cukinii na terapię, która potwierdza ich podejrzenia. W tym roku zbieramy 1 proc. właśnie na terapię dzieci z Cukinii. Kampanię nazwaliśmy dziecismieci.org. Bo one tak się czują.
Dzieci chore onkologicznie, genetycznie i po traumach oraz rodzice oczekujący narodzin dziecka z ciężkimi wadami. Wzięłaś się za najtrudniejsze tematy.
– Dlatego Cukinia miała być bezwzględnym końcem naszych działań. Ale tak się złożyło, że poszłam na spotkanie autorskie, na które przyszła również wybitna kardiolog dziecięca prof. Jadwiga Moll. Opowiadam jej o Cukinii, a ona na to, że ma właśnie takie ciężko chore dziecko po próbie samobójczej, oddane przez rodzinę zastępczą. I że ono natychmiast potrzebuje terapii w Cukinii. Miałyśmy się spotkać w tej sprawie za kilka dni. Ale w weekend zaczęłam składać wszystkie informacje do kupy. Że ten chłopiec ma na imię Kuba, że ma piętnaście lat i chore serce, i że był w rodzinie zastępczej. Zrozumiałam, że to mój mały Kubuś z Domu w Łodzi, dla którego dziesięć lat wcześniej znalazła się rodzina.
Jak zaczęłam płakać, to przez kilka godzin nie mogłam przestać. Pojechałam go odwiedzić w szpitalu. Nie kojarzył mnie, ale pamiętał moją mamę. Był w strasznym stanie psychicznym i fizycznym. Mieszkał już wtedy w jednym z łódzkich domów dziecka. To nie było miejsce dla kogoś po takich przejściach jak on. Śmiertelnie chore dziecko, potwornie straumatyzowane, z trudnymi zachowaniami. Z myślą o nim powołaliśmy Moje Drzewko Pomarańczowe, fundację mającą prowadzić specjalistyczny dom dziecka dla kilkorga dzieci po dużych traumach.
Początkowo Kuba nie był pewien, czy chce tam zamieszkać i zaczynać wszystko od nowa. Podjął decyzję, gdy dowiedział się, że będzie mógł sam wybrać i urządzić pokój, i że będzie miał własne kaktusy. Już od wakacji bardzo szykował się na dzień otwarcia. Chyba wreszcie czuł, że jest u siebie. Kilka miesięcy wcześniej zdążył jeszcze odnaleźć na FB swoją biologiczną mamę i miał z nią kontakt telefoniczny. Mieszkał w Drzewku przez dwa i pół miesiąca. Zmarł w połowie stycznia. Wszystkie dzieci z Drzewka pojechały razem z nami na pogrzeb. Jak już zakręcono trumnę, to jeden z chłopców przypomniał sobie, że w środku jest list, który trzeba na głos przeczytać. Ksiądz się zgodził na otwarcie i wszyscy szukaliśmy listu w trumnie Kuby, pośród rysunków od dzieci i szachów, które mu tam włożyły.
Drzewko to teraz twoja codzienność?
– Jestem tam prawie codziennie, zwykle po kilka godzin. Jak na początku zabraliśmy tym dzieciom telefony, laptopy, odstawiliśmy słodycze i zaczęliśmy z nimi po prostu być, to bywało bardzo ciężko. W ich dokumentach jest po kilka segregatorów z opisami, czego w życiu doświadczyły. Wszystkie mają nadzasób słownictwa wulgarnego.
Jednej z dziewczynek kupiłam nowe buty i chciałam, żeby założyła je na wycieczkę do lasu. A ona uparła się, że pójdzie w starych tenisówkach , żeby tych nowych nie zniszczyć. Więc ja znowu, że ma założyć, żeby się nie przeziębić, bo to już jesień była. A ona na to „Ty, kurwo, będziesz je zębami czyścić, jak mi się upierdolą”. „A może wystarczy szczotką?” – zapytałam. „No może…”.
Te dzieci potrafią rzucać meblami, walić głową w ścianę, wić się z bólu i krzyczeć przez łzy. Umieją też strzelić wychowawcy z liścia i wyzwać od najgorszych. Ich ból jest niewyobrażalny dla kogoś, kto nie rozumie, czym jest trauma. One potrzebują wokół siebie dorosłych dojrzałych, odpowiedzialnych, gotowych uczyć się ich języka i umiejących reagować na ich potrzeby. A przede wszystkim takich, którzy je naprawdę pokochają. One nie doświadczyły pochwał i dobrego wychowania. Nie wiedzą, że ktoś może je kochać bezwarunkowo. Że może być z nich dumny.
Gdy szukaliśmy pracowników, przyszła na spotkanie osoba z wieloletnim doświadczeniem w pracy w ośrodkach wychowawczych. Zapytaliśmy, jak zachowuje się w sytuacjach kryzysowych. Ze szczerością przyznała, że ona wtedy zawsze wzywa policję. Wyobraź sobie, te dzieci najbardziej na świecie boją się odrzucenia i braku miłości. Czy wezwałabyś policję do własnego ukochanego dziecka? I to za każdym razem, gdy nawywija.
Jak pojechałam z jedną z Cukiniowych podopiecznych na pogotowie, to dostałam ochrzan od lekarki. „Jak pani córkę wychowała?”. A ja na to „Jest, jaka jest”. To moment, w którym taka dziewczyna wie, że się jej nie wyparłaś.
Work-life-balance. Słyszałaś o czymś takim?
– Od kiedy pamiętam, to było zawsze u mnie zmiksowane. Gdy fundacja dopiero się rozwijała, to poukładałam to sobie tak w głowie, że moje dzieci są dla mnie najważniejsze. I że nie mogę ich zaniedbywać z powodu dzieci z pracy. Dopóki były małe, to zawsze wracałam do domu na 16 lub 17. Ale teraz cała czwórka jest już dorosła i nawet zostałam babcią. Dlatego mogłam podczas pandemii, tuż przed zamknięciem granic, pojechać do szpitala w Berlinie, żeby być przy naszej podopiecznej Jagience, którą już wcześniej pokochałam. Zobaczyłam wtedy morze cierpienia. W głowie wciąż miałam jej krzyk „Mamo, boli!”. Nie da się nie myśleć po godz. 17 czy 20 o bliskim nam dziecku, gdy dzieje się z nim coś ważnego.
Mimo różnych zmian w fundacji jedno się nie zmieniło. Wciąż masz przy sobie te same dwie wiceprezeski, które przyjęłaś do pracy prawie dwadzieścia lat temu.
– Przeszłyśmy razem wiele różnych załamań. Z wielu z nich wyszłyśmy niemałym kosztem. A jak coś takiego się już udaje, to wiesz, że jesteś w stanie być z tą osobą na dobre i na złe. Sprawdziłyśmy się wzajemnie w kilku spektakularnych kryzysach służbowych. Wiemy już, jakie jesteśmy. Niedawno miałyśmy trudny tydzień. Byłyśmy pewne, że będziemy się na siebie złościć i mówić przykre rzeczy. Ustaliłyśmy, że trzeba to jakoś przetrwać, a w piątek się przeprosimy. My nie tylko razem pracujemy. Bawimy się świetnie w swoim towarzystwie w knajpach i jeździmy na wspólne wakacje. Mamy do siebie stuprocentowe zaufanie. Takie na najwyższym poziomie.
Gajusz nie ma czasami dość, że tak się w to zaangażowałaś? Nawet jego imię pożyczyłaś dla Fundacji.
– Gajusz był mocno zbuntowanym nastolatkiem. Wytykał mi wszystkie błędy i punktował, co mu się nie podoba. Do wszystkiego potrafił się przyczepić. Do wszystkiego poza Fundacją. Któregoś dnia wrócił z liceum z informacją, że jego wypracowanie zdobyło jakąś nagrodę. Miał napisać, kto jest jego autorytetem i kogo chciałby naśladować. Napisał, że ja. Jak wyszedł z pokoju, to się popłakałam. A niedawno zażartował „Niezłą fuchę matce załatwiłem. Bo nie umarłem”.
Masz jeszcze jakieś „służbowe” marzenia?
– Myślę o zmianie nazwy. Moje Drzewko Pomarańczowe wzięłam z literatury. To książka brazylijskiego pisarza Vasconcelosa o 5-letnim chłopcu, traumie, miłości i nadziei. Chyba nie ma człowieka, który by przy niej nie szlochał. Ale niedawno włączyłam dzieciom z Drzewka piosenkę Młynarskiego „Jeszcze w zielone gramy”. Teraz ciągle jej słuchają. Mają nawet swoją ulubioną wersję. „Ciociu, wiesz, czego my słuchamy od rana? Tej twojej piosenki, że jeszcze będzie dobrze. Ale nie tej, co ta baba śpiewa, tylko ten chór z teatru”.
Jeden z chłopców biegał ostatnio po ogrodzie, powtarzając „Jeszcze któregoś rana odbijemy się od ściany”. A dziewczynka zapytała mnie z powagą „Co to jest dyktando u nadziei?”. Możliwe więc, że tytuł piosenki zastąpi obecną nazwę ich domu. Bo najlepiej oddaje marzenia tych dzieci. „Jeszcze w zielone gramy, choć życie nam doskwiera. Gramy w nim swoje role, naturszczycy bez suflera…”.
Rozmowa do wysłuchania
Posłuchaj też:
Tisa Żawrocka-Kwiatkowska – prywatnie córka marynarza i polonistki, mama Basi, Julka, Gajusza i Natana oraz babcia Ignacego, a zawodowo założycielka i od ponad 23 lat szefowa łódzkiej Fundacji Gajusz. Jest absolwentką filmoznawstwa na Uniwersytecie Łódzkim oraz wielką pasjonatką kina z najwyższej półki i podróży po Kaukazie.
Karolina Tatarzyńska – z zamiłowania mama Fryderyka, Ester i Miriam. Jej pasja to joga oraz wegegotowanie. Z wykształcenia etnolożka i antropolożka kultury, z zawodu dziennikarka. Przez kilka lat pisała dla łódzkiej „Wyborczej”, a obecnie współtworzy kampanię społeczną Rodzina Jest dla Dzieci, która promuje rodzicielstwo zastępcze oraz szuka rodzin i wolontariuszy dla dzieci z łódzkich domów dziecka.
Materiał sfinansowano ze środków Narodowego Instytutu Wolności – Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego w ramach Rządowego Programu Rozwoju Organizacji Obywatelskich na lata 2018-2030 PROO.
Źródło: informacja własna ngo.pl
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.