Z pozarządówki do samorządu. Nowa jakość w dbaniu o sprawy lokalne?
Wybory samorządowe za nami, wyniki wszędzie znane. A te wskazują, że całkiem sporo sukcesów odniosły osoby, które do tej pory działały w organizacjach pozarządowych lub aktywistycznie.
Chociaż zjawisko nie jest nowe, to jednak skala jest większa.
– Przez ostatnie osiem lat mieliśmy do czynienia ze swoistym głodem wpływu. Z jednej strony organizacje pozarządowe się profesjonalizowały, z drugiej – często w związku z różnymi decyzjami PiS – miały ograniczone możliwości działania. Ludzie związani z sektorem poczuli się kompetentni i uznali, że są gotowi wziąć odpowiedzialność za otaczającą ich rzeczywistość – mówi Krzysztof Izdebski, ekspert prawny Fundacji im. S. Batorego. – Tym bardziej, że w różnych miejscach widać było zmęczenie władzy, która utraciła intuicję społeczną oraz energię, czego najlepszym przykładem jest Gdynia. Na pewno dodatkowym atutem było i to, że związani z aktywizmem kandydatki i kandydaci byli już rozpoznawalni dzięki swoim działaniom. Do tego tematy, którymi się zajmują, jak zazielenianie miasta, ograniczanie ruchu samochodowego przebiły się do mainstreamu i stały fundamentalną częścią tego, co dla ludzi najważniejsze, czyli jakości życia .
Czemu w ostatnich wyborach samorządowych wystartowało tak wiele osób działających w organizacjach pozarządowych lub aktywistycznie? Co sądzą o kampanii i jakie mają plany do zrealizowania w polityce? Zapytaliśmy o to cztery osoby, działające społecznie, które zdecydowały się w tych wyborach zawalczyć o udział we władzach samorządowych.
Prawokacje Izdebskiego. Dlaczego mniej wyborców poszło do urn? >
Prawokacje Izdebskiego. Z pozarządówki do rządu, czyli ornitolog nie zawsze sobie polata >
Wyjście z roli petenta
Agnieszka Krzyżak-Pitura działalność pozarządową zaczynała niemal dwadzieścia lat temu. Od zawsze była związana z szeroko rozumianymi prawami człowieka, czy to w Instytucie Spraw Publicznych, Amnesty Intarnational, czy Bankach Żywności. W końcu założyła swoją fundację – Rodzic w mieście – by szukać adekwatnych narzędzi do zmiany miasta pod kątem potrzeb rodziców z dziećmi.
– Kiedy sama zostałam mamą okazało się, że miasto zaczęło stawiać przede mną sporo ograniczeń, tylko dlatego, że od tej pory poruszałam się po nim z wózkiem. Miałam w sobie obywatelską niezgodę na to, że mało kto myśli o tak prostych kwestiach, jak fakt, że nie dam rady z nim wsiąść do wysokopodłogowego tramwaju. Założenie organizacji, zajmującej się tymi sprawami było dla mnie czymś naturalnym – wspomina Agnieszka.
Szybko okazało się, że jej organizacja pełniła głównie funkcję rzeczniczą, opiniotwórczą i konsultacyjną przy okazji wielu dokumentów. Chociaż jest to ważna praca, to jednocześnie czasochłonna oraz nie dostaje się za nią wynagrodzenia. Po kilku latach Agnieszka zaczęła więc czuć, że formuła ta powoli osiąga swój limit. Mimo to nie myślała jeszcze o tym, by wystartować w wyborach samorządowych. W którymś momencie zaczęła być do tego jednak namawiana przez Miasto Jest Nasze, którego członkini, Melania Łuczak, postanowiła stworzyć na Mokotowie listę złożoną z ludzi kompetentnych, zaangażowanych i chcących zmieniać rzeczywistość.
– Uznałam, że może jest to sposób na wyjście z pozycji ciągłego petenta, którym mimo wszystko są organizacje pozarządowe – nawet w Warszawie, mającej komisje dialogu społecznego i programy współpracy – wyjaśnia Agnieszka Krzyżak-Pitura.
Kampania była dla niej ciekawym doświadczeniem, bo nigdy wcześniej nic podobnego nie robiła. Przeszła kilka szkoleń dla kobiet startujących w wyborach, ale wielu rzeczy musiała się też nauczyć sama. Chodzenie po ulicach, rozmawianie z ludźmi i przekonywanie do tego, by oddać na nią głos okazało się nie tylko ciekawe, ale i pozytywnie zaskakujące. Agnieszka spodziewała się bowiem większej liczby negatywnych komentarzy, które się jednak na szczęście nie pojawiły.
– Jednocześnie widziałam, że wejście w koalicję z Lewicą sporo kosztowało Miasto Jest Nasze, bo wymagało to pójścia na różnego rodzaju ustępstwa. Wiadomo było jednak, że nie ma innej opcji, żeby udało się odnieść wyborczy sukces. A ten jest całkiem spory. Myślę, że wynika to z autentyczności i konsekwencji. Miasto Jest Nasze oczywiście przechodziło różnego rodzaju tąpnięcia i kryzysy, ale mimo to na przestrzeni lat pokazało, że realnie walczy o polepszenie sytuacji w Warszawie. Ludzie, którzy startowali z takim poparciem – w tym ja – faktycznie mieszkali w swoich okręgach, znali lokalne problemy i ludzi. A także po prostu ciężko pracowaliśmy, będąc codziennie na ulicach, roznosząc ulotki, wieszając swoje banery wyłącznie w legalnych miejscach – opowiada.
Już niedługo zostanie radną dzielnicy Mokotów, trwają rozmowy, kto się czym będzie zajmować. Osoby z list Lewicy znajdą się w opozycji, ale mimo to będą mieć możliwość poruszania najróżniejszych tematów.
– Mamy pomysł na zupełnie nową Komisję, której do tej pory nie było, ale nie mogę jeszcze za wiele o niej powiedzieć. Na pewno będę jednak dalej działać w obszarach, w których specjalizowałam się do tej pory. Planuję też współpracować z ludźmi z nowej Rady Miasta, do końca czerwca ludzie z naszego komitetu mają złożyć w niej kilka inicjatyw uchwałodawczych, w tym jedną moją, dotyczącą szkolnych ulic. Jednocześnie nie zapominam o Fundacji Rodzic w Mieście, z której nie rezygnuję – deklaruje Agnieszka.
Wybory samorządowe – ostatni przyczółek demokracji? [felieton Agnieszki Krzyżak-Pitury] >
Bycie pomiędzy
W przypadku Pauliny Filipowicz, która dopiero co została radną sejmiku województwa pomorskiego, wszystko zaczęło się od Akademii Praw Człowieka. W jej trakcie poruszano najróżniejsze tematy, od kwestii migracji, przez prawa społeczności LGBTQ+, po prawa kobiet.
– Najważniejszą jednak dla mnie sprawą, także ze względów zawodowych, jest zdrowie psychiczne dzieci i młodzieży. Widzę coraz większą przestrzeń, by o tym mówić, edukować, a niekiedy alarmować, jak w przypadku raportów, które współtworzyłam dla Fundacji GrowSpace – mówi Paulina.
Im bardziej angażowała się w działania społeczne, tym bardziej rozumiała, jak wszystko to łączy się z polityką. Zarówno tą centralną, parlamentarną, jak i lokalną, samorządową. Przykład między innymi Franka Sterczewskiego pokazał jej, że dla aktywistek i aktywistów jest w niej miejsce.
– Chociaż wiadomo, że czasem człowiek zderza się ze ścianą i nie wszystko da się zrobić, to jednak poczułam, że może to być sposób na zyskanie większej sprawczości w tym, co robię. Nie udało mi się dostać do sejmu w ubiegłorocznych wyborach, postanowiłam więc spróbować w samorządowych – tłumaczy Paulina.
Mimo że ścieżka dla osób działających w organizacjach czy aktywistycznie została już wcześniej przetarta, Paulina przekonała się, że nie jest to coś powszechnie uważanego za słuszne. Ludzie ze świata aktywistycznego nie do końca zgadzali się z jej decyzją o wejściu do polityki, druga strona również patrzyła na nią dość podejrzliwie.
– Czułam się więc trochę pomiędzy, jakbym nie przynależała już do żadnego z tych środowisk. Wydaje mi się, że dla obu stron byłam ryzykowną opcją. Miałam momenty, kiedy zastanawiałam się, gdzie w związku z tym szukać wsparcia. Na całe szczęście udało mi się zebrać drużynę osób o podobnych wartościach i przekonaniach. Bez tego nic by się nie udało – mówi Paulina.
W sejmiku województwa pomorskiego Koalicja Obywatelska, z list której startowała Paulina, ma zdecydowaną większość. Dzięki temu różne rzeczy powinny być możliwe do osiągnięcia. Paulina chciałaby dalej działać w obszarach zdrowia, polityki społecznej i edukacji.
– W tym czuję się pewnie, na tym się znam. Przy okazji mam nadzieję pokazać, że oba te światy – polityki i aktywizmu – można łączyć. Chciałabym być taką łączniczką między nimi i inspirować do nawiązywania współpracy – podsumowuje Paulina.
Długotrwałe działanie kluczem do sukcesu
Dla osoby o lewicowych poglądach województwo podkarpackie jest trudnym terenem do startowania w wyborach. Krzysztof Jasiński robił to jednak od 2014 roku, gdy miał jeszcze osiemnaście lat. Trafił wtedy na listę do Rady Miasta Łańcuta w okręgu, w którym nie mieszkał i ludzie go nie znali, a i tak zdobył 40 głosów (osoba, która się dostała miała 106).
– Później zapisałem się do partii Razem i – poza wyborami w 2015 roku – próbowałem swoich sił w każdych kolejnych, zyskując po kilkaset głosów. Nie zawsze były to listy stricte lewicowe, w tegorocznych wyborach samorządowych byłem w koalicji stworzonej przez znajomego z Polski 2050. Udało się zebrać osoby o różnych poglądach, które całkiem nieźle się dogadują – opowiada Krzysztof.
Równolegle od zawsze zajmował się działalnością aktywistyczną i społecznikowską. Już w szkole zasiadał w samorządach klasowych, pomagał organizować różne wydarzenia, później zaczął interesować się sprawami miasta i chodził na posiedzenia Rady Miasta.
– Wnioskowałem o remonty chodników, placów zabaw i wiele innych rzeczy. Jednocześnie starałem się angażować w inne rzeczy, np. razem ze znajomym robiliśmy projekt dla dzieci i seniorów o ekologii, ale niestety skończyło się finansowanie. Głównie jednak interweniowałem, kiedy była taka potrzeba. Chcieli zburzyć pomnik na rynku? Byłem tam. Potem były plany, żeby zrobić tam kolumnadę jedenastu pomników, a ludziom się to nie podobało. Razem z radami osiedli zbierałem podpisy pod sprzeciwem. Brałem udział w niezliczonej liczbie konsultacji społecznych najróżniejszych miejskich dokumentów – wspomina Krzysztof.
A na tym nie koniec, bo dołączył też do akcji Fundacji Batorego „Masz głos”, w ramach której starał się dbać o ochronę drzew, poprawę bezpieczeństwa na drogach, powołanie Młodzieżowej Rady Miasta. Współorganizował marsz równości w Rzeszowie oraz protesty kobiet w 2020 roku, dwa lata później angażował się w pomoc dla uchodźczyń i uchodźców wojennych z Ukrainy.
– Na pewno dużym sukcesem było zorganizowanie protestu w związku w wyrokiem TK w Łańcucie. W mieście mieszka 17 tysięcy osób, a na ulice wyszło ponad tysiąc osób. Wszystko to przełożyło się na coraz większą rozpoznawalność. Ludzie kojarzą, że działam na rzecz najróżniejszych rzeczy, nie odmawiam pomocy i można się do mnie zgłaszać po wsparcie – tłumaczy Krzysztof.
Jak przyznaje, fakt, że został radnym miasta Łańcut jest swoistym zwieńczeniem działalności społecznej. Nadal planuje robić to, co do tej pory, tylko już przy pomocy innych narzędzi. Będzie mógł składać projekty uchwał, interpelacje, zabierać głos na sesjach Rady Miasta.
– Mój głos będzie bardziej słyszalny. Nie będę obywatelem, z którego zdaniem nikt niestety nie musi się liczyć, tylko radnym, który już ma jakąś pozycję. Mam wiele pomysłów, w tym nawiązanie współpracy partnerskiej z innymi miastami, marzy mi się też uchwała krajobrazowa. Dużo udało mi się już w życiu zrobić, ale teraz mogę działać na większą skalę. A nie byłoby to możliwe bez tego, że ludzie mnie znają i mi ufają. Nie wszyscy oczywiście, bo byli tacy, którzy uważali, że będę przez kogoś sterowany. Wydaje mi się jednak, że udowodniłem, iż znam się na wielu kwestiach i jestem w stanie zaproponować sensowne pomysły – deklaruje Krzysztof.
Brak sukcesu nie oznacza porażki
O ile wcześniejsza aktywność w różnych obszarach mogła działać na korzyść różnych osób w trakcie kampanii, to jednak nie wszystkim udało się odnieść sukces. Tak było w przypadku Kacpra Nowickiego z Poznania, który po zakończeniu kadencji w Młodzieżowej Radzie Miasta założył fundację Varia Posnania zajmującą się edukacją.
– Razem ze znajomymi widzieliśmy, że wiele rzeczy w sposobie zarządzania miastem działa bardzo źle, a decyzje często podejmują ludzie mierni, ale wierni. Postanowiliśmy więc spisać nasze pomysły i zastanowić się, czy nie dałoby się czegoś samemu zrobić. Dostaliśmy propozycje od kilku komitetów, wystartowaliśmy ostatecznie z list Lewicy – mówi Kacper.
Jak przyznaje, był gotowy na najróżniejsze ataki, bo już wcześniej doświadczył sytuacji, w których w momencie, gdy podważał status quo, wiele osób miało do niego pretensje. Nie dziwił go też hejt, bo z tym też już się spotkał ze względu na to, jak wygląda i kim jest. Mimo to było też sporo pozytywnych reakcji, nawet od tych, którzy deklarowali, że ogółem nie popierają Lewicy. Mogło to wynikać po pierwsze z tego, że jest już trochę kojarzony z działań, po drugie – z faktu, że zamiast obecności na wielu bilbordach zdecydował się na kampanię w internecie i na ulicach. Zaskoczyło go jednak jak wiele – zwłaszcza młodych – ludzi było gotowych oddać na niego głos, ale… nie mogło tego zrobić.
– Wiele osób studiujących w Poznaniu nie miało możliwości dopisać się do spisu wyborczego. Gdyby podliczyć tych, którzy napisali do mnie, że chciałoby na mnie zagłosować, to Lewica by w tym okręgu wzięła mandat, co mogłoby zmienić pejzaż układanki miejskiej. Nie chcę jednak zwalać porażki na system. I tak jestem bardzo zadowolony z wyniku, bo dzięki ciężkiej pracy całego zespoł głosów oddanych na Lewicę w naszym okręgu było więcej niż w poprzednich wyborach. I to mimo że liczba wyborców zmniejszyła się przez ten czas o 10% – mówi Kacper.
Uważa, że tym, co w bardzo dużym stopniu decyduje o powodzeniu lub jego braku w wyborach jest niestety miejsce na liście. Można było prowadzić bardzo zaangażowaną kampanię, a i tak szansa na przegraną z kimś, kto jest umieszczony wyżej na karcie do głosowania i ogranicza się do wywieszenia plakatów była spora. Od razu dodaje jednak, że z pozytywnych rzeczy wyraźnie da się zaobserwować, że ludzie częściej szukają na listach kobiet.
– Jednocześnie widziałem i słyszałem też od znajomych z innych miast, że partie po prostu nie miały siły i energii na tę kampanię. Może właśnie z tego wynika też ogólnie całkiem spory sukces aktywistek i aktywistów w wielu miejscach – mówi Kacper. – Takie osoby wniosły pasję i zaangażowanie, miały też czym się pochwalić. Chociaż sam nie dostałem się do Rady Miasta, nie postrzegam tego jako wielkiej porażki. Wręcz przeciwnie, cieszę się, że wiele tematów, które poruszaliśmy przedostało się do debaty publicznej, czy wręcz zostało zapisanych w programach poszczególnych partii. Nie poddaję się i będę teraz dalej działać na rzecz tego, żeby postulaty te były realizowane. Poza wszystkim jestem młody, w trakcie kolejnych wyborów będę mieć 27 lat, mam więc czas, by zastanowić się, co dalej. Na pewno będę działać w fundacji, ale też bardziej przyglądać się sprawom miejskim. Jest kilka osób w nowej Radzie Miasta, na które można liczyć, są mechanizmy demokracji partycypacyjnej i bezpośredniej. Innymi słowy, jest co robić – dodaje.
Praca we władzach samorządowych różni się od aktywizmu
Jak będą wyglądać działania osób z doświadczeniem aktywistycznym lub pracy w organizacjach pozarządowych w ramach lokalnej władzy, przekonamy się niedługo. Nadzieje mogą być spore, warto jednak pamiętać o kilku rzeczach.
– Takie osoby jak najbardziej są gotowe do wzięcia na siebie odpowiedzialności, ale muszą pamiętać, że praca we władzach samorządowych różni się od aktywizmu. Polityka polega na szukaniu kompromisu, a także zmusza do działania nie na rzecz jednej, konkretnej grupy, tylko wszystkich. Trzeba więc umieć godzić najróżniejsze interesy i często iść na ustępstwa. Społecznicy oczywiście o tym wiedzą, ale co innego wiedzieć, a co innego poczuć to na własnej skórze, w praktyce. Niekiedy konieczne jest podejmowanie trudnych i przykrych decyzji, bo budżety nie są z gumy. Mimo to wierzę, że wiele osób będzie sobie w stanie z tym poradzić i może wnieść nową jakość dbania o sprawy lokalne – podsumowuje Krzysztof Izdebski.
Ten artykuł ukazał się w cyklu „Wybory samorządowe 2024”.
Źródło: informacja własna ngo.pl
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.