Czas spłacić intelektualne długi, czyli żal za Kaczmarskim, Marquezem i Kają [Felieton Dudkiewicza]
Długi intelektualne to należności specyficzne, bo rzadko pamiętamy, by się z nich rozliczać. Warto jednak mieć świadomość ich zaciągania. W ostatnim czasie minęły rocznice śmierci dwóch twórców, których dłużnikiem jestem. Ziemską drogę skończył też kolejny z wielkich. Czas więc, by oddać im to, co w moim życiu, myśleniu i działaniu jest ich i z nich.
Jasne, jest ich więcej. Ogromnie wiele zawdzięczam Rodzicom, Bratu, Dziadkom, codziennie uczę się nowych rzeczy od Żony, wpływ na mnie mają przyjaciele i przyjaciółki. O długach zaciągniętych u bliskich pamiętać jednak łatwiej. Trudniej o tych, którym należy się moja wdzięczność, choć nigdy ich nie spotkałem. Którzy zmienili to, jak myślę o świecie, życiu, dobru, prawdzie, pięknie, miłości, ojczyźnie i solidarności, choć nie zamieniłem z nimi choćby słowa.
„Ocalić nas przed nami”. Jacek Kaczmarski
10 kwietnia minęło piętnaście lat, od kiedy w Wielką Sobotę, dzień wielkiego czuwania, jak zwykle przekornie, przestał czuwać Jacek Kaczmarski. Poeta wielki, jeden z największych, wybitny kompozytor i wykonawca. Twórca, który uczył mnie mądrej, krytycznej miłości do Polski (by wspomnieć choćby genialną płytę „Sarmatia” z wybitnym „Według Gombrowicza narodu obrażaniem”). Który przypominał mi, że „egzemplarz człowieka” zawsze jest „diabli, czyśćcowy i boski”. Że nie należy dzielić świata i kraju według łatwych kategorii.
Uczył mnie (jak już pisałem kiedyś w innym miejscu), że „częściej należy pytać, niż udzielać odpowiedzi; jeśli patrzeć krytycznie, to częściej w lustro, niż w twarz drugiego człowieka, jeśli życzliwie, to wpierw na wroga, później na siebie; że uczciwie należy mówić o przeszłości i z uczciwą rezerwą wobec swoich przewidywań myśleć o przyszłości”.
Uczył, jak łączyć. Sam umiał to robić, co udowodnił – umierając. W zmaganiu z chorobą kibicowało mu wiele osób z różnych stron najrozmaitszych barykad.
Któż dziś pamięta, że gdy ostatecznie z rakiem przegrał, wspólny tekst na łamach „Gazety Wyborczej” opublikowali Jarosław i Jacek Kurscy? Któż dziś umie sobie wyobrazić ich kolejny wspólny artykuł na dowolny temat?
Uczył, że o Polskę należy się kłócić, zmagać, ale w jej imię nie wolno nienawidzić. Że należy ją zmieniać, ale też wiedzieć, czego się zmienić nie uda. Że nasze częste marzenia o innym świecie, innej rzeczywistości, to marzenia o świecie, w którym to już nie byłaby Polska.
Ale to nie znaczy, że nie warto go słuchać. I choć już niczego nowego nie zaśpiewa, nie napisze, nie zapyta i nam nie zarzuci, to możemy pamiętać, o tym, co zostawił.
Choćby apelując: „Zaprzestańcie wzajemnych podbojów / Korzystajcie z dobrodziejstw pokoju / Pochowajcie urazy i zwłoki / I dojrzyjcie do nowej epoki”.
Albo modląc się do Matki Bożej (w której siłę chyba wcale nie wierzył), „by ocaliła nas przed głodem / Przed głodem ust, którym zabrakło chleba / Przed głodem serc, w których nie mieszka miłość / Przed głodem zemsty, której nam nie trzeba / Przed głodem władzy, co jest tylko siłą”. Oraz: „by ocaliła nas – przed nami / Nami, co toną, tonąc, innych topią / Co marzą – innym odmawiając marzeń / Co z głową w pętli – jeszcze nogą kopią / By ślad zostawić na kopniętej twarzy”.
Jakże dziś go brak.
Uwierzyć w fikcję. Gabriel Garcia Marquez
Tydzień później, 17 kwietnia, minęło pięć lat od śmierci Gabriela Garcii Marqueza. Książek żadnego pisarza nie czytałem z takimi wypiekami, jak właśnie jego. To on (znów, jak już pisałem kiedyś gdzie indziej), „odkrył przede mną świat Macondo, opowiedział mi sagę rodu Buendia, dzięki któremu śledziłem niezwykłą opowieść o miłości Florentino Arizy do Ferminy Dazy, ze stworzonym przez którego generałem gubiłem się w labiryncie (tym, w którym tkwił on sam, jak i w labiryncie ciągnących się po kilka stron, wielokrotnie złożonych zdań)”. To dzięki niemu „marzyłem, by spotkać Jose Arcadio Buendię, przywiązanego do kasztanowca – by choć chwilę z nim porozmawiać. Marzyłem, by zadać kilka pytań »Bardzo staremu panu z olbrzymimi skrzydłami«, którego rybacy znaleźli na brzegu morza. By zrozumieć »Nabo, Murzyna, który kazał czekać na siebie aniołom«”. Pozwalał się rozgościć w jego wyobraźni, która zdawała się nie mieć granic, gdyż pozwalał jej się nieustająco rozwijać, „dryfować w niezbadane dotąd rejony, błąkać się po nieznanych akwenach”. Sam się tułał, tułała się jego wyobraźnia, tułały się jego „opowiadania tułacze”.
Ale nigdy to nie była tułaczka pozbawiona kierunku. U jej kresu była mądrość – prosta i skomplikowana, banalna i odkrywcza, powszechnie znana i wyjątkowa.
Z tego źródła mądrości, jakim jest jego twórczość, czerpię do dziś, myśląc o miłości, o magii, o tym, czym jest rzeczywistość, a czym fikcja. A także ucząc się patrzeć na dalekie ode mnie rejony świata bez europejskich okularów.
Gdy przyjmował literacką Nagrodę Nobla, przedstawił skrótowo, lecz obrazowo, koszmarne dzieje Ameryki Łacińskiej, by dodać, jak zwykle oddając hołd i prawdzie, i imaginacji: „Śmiem twierdzić, że to właśnie ta niezwykła rzeczywistość, nie zaś tylko jej literackie wyobrażenie, zasłużyła tego roku na uwagę Szwedzkiej Akademii Literatury. Rzeczywistość ta nie jest z papieru, lecz żyje z nami, wyznaczając moment każdej z niezliczonych codziennych śmierci i podtrzymując nienasycone źródło twórczości, nieszczęsnej i pięknej, pośród której ten zbłąkany i nostalgiczny Kolumbijczyk jest jedynie kolejnym szczęśliwie wylosowanym numerem. Poeci i żebracy, wojownicy i złoczyńcy, my wszyscy – wytwory tej rozbuchanej rzeczywistości – nie musieliśmy nadużywać wyobraźni, bo największym wyzwaniem był dla nas brak konwencjonalnych środków, niezbędnych, by uwiarygodnić nasze życie. To właśnie jest, drodzy przyjaciele, sedno naszej samotności”.
W tej samej mowie marzył o „drugiej szansie dla Ziemi”. Jakże dziś potrzebnej. Jakże wciąż odległej.
Jakże dziś go brak.
Pokochać Polskę. Ryszard Kaja
Tego samego dnia, gdy tęskniłem za Marquezem po raz piąty, odszedł niezrównany polski plakacista, Ryszard Kaja. Artysta wielki, kultowy, wyjątkowy, ukochany. Szczególnie mi bliski. Nie przez przypadek ścianę w salonie mojego domu zdobią pocztówkowe wersje jego niezwykłych plakatów turystycznych z serii „Polska”.
Nikt, jak on, nie pokazywał jej w sposób tak mocno przesiąknięty miłością. Po obejrzeniu choćby tylko kilku z jego dzieł nie chciało się już mówić „oni”, lecz „my”, pragnęło się na zawsze przestać mówić „ten kraj”, lecz zawsze „mój kraj”. Nikt, jak Kaja, nie umiał wyciągnąć z każdego miejsca tego, co w nim najbardziej niezwykłe i pokazać tego w prostej formie plakatu. Nikt, jak on, nie inspirował do tego, by rzucić wszystko i jechać: nie tylko w Bieszczady, ale też w każdy inny zakątek Polski. Pięknie o tym napisał Jan Mencwel z „Kontaktu” i Towarzystwa Krajoznawczego Krajobraz.
I choć piszę o nim najmniej, to tylko dlatego, że to rana najświeższa. Bez dystansu, który tworzy czas, najtrudniej ubrać w słowa, jak wiele mu zawdzięczam.
Jakże go już brak.
Co po nich zostanie
Nie byłbym, kim jestem, gdyby nie oni – i inni im podobni czy podobne. Nie byłbym, gdzie jestem. Nie robiłbym, co robię, nie pisałbym, co piszę. Nie myślałbym, co – również o aktywności obywatelskiej – myślę.
Śmierć każdego z nich zostawiała mnie w poczuciu osamotnienia, bo po śmierci każdego z nich czułem się, jak Aureliano Buendia, dla którego „w rzeczywistości nie miała znaczenia śmierć, lecz życie, i dlatego wrażenie, jakiego doznał po ogłoszeniu wyroku, nie było strachem, lecz tęsknotą”. Żalem, że Gabriel Garcia Marquez nic już nie napisze, Jacek Kaczmarski nie zaśpiewa, Ryszard Kaja nie namaluje.
Ale co we mnie zmienili, to już przecież zostanie. To może wcale nie tak mało.
Ignacy Dudkiewicz – redaktor naczelny Publicystyki w portalu ngo.pl, redaktor naczelny Magazynu „Kontakt”.
Komentuj z nami świat! Czekamy na Wasze opinie i felietony (maks. 4500 znaków plus zdjęcie) przesyłane na adres: redakcja@portal.ngo.pl
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.