Agnieszka Dudzińska: Mamy nieprawdopodobny potencjał solidarności. Gdyby go ukierunkować dobrą koordynacją ze strony rządu, moglibyśmy sprawniej pomóc większej liczbie osób [komentarz]
Wyczerpują się możliwości goszczących uchodźców rodzin. I nie chodzi tylko o te finansowe. Każde powiększenie rodziny, to zmiana strukturalna. W autobusie padały pytania: "A jak długo można mieszkać u polskich rodzin?". Nie wiem.
Tydzień temu koleżanka zaprosiła mnie do fejsbukowej grupy „Pomoc dla Ukrainy”. Od razu uderzyła mnie liczba członków – wtedy blisko pół miliona. Zaczęłam czytać posty i śledzić toczące się pod nimi dyskusje – przez kilka godzin nie mogłam się oderwać. Miałam wrażenie, że weszłam w jakiś inny świat, niewidoczny w oficjalnej debacie o sytuacji na granicy polsko-ukraińskiej.
Kiedy pospolite ruszenie przestało się sprawdzać
Dominowały prośby o odebranie ludzi z przejść granicznych. Jednocześnie telewizje całego świata pokazywały obrazki z dworca w Przemyślu. Pomyślałam, że skoro główną artykułowaną potrzebą jest transport z granicy, a moja praca zawodowa ma charakter zadaniowy, mogę pojechać.
Akurat zgłoszono potrzebę odebrania z Zosina ośmiorga uchodźców z Żytomierza. Zaczęłam namawiać męża na wyjazd dwoma samochodami, bo grupa chciała nadal podróżować razem. Mąż przytomnie zauważył, że biorąc pod uwagę koszt paliwa i zaangażowanie czasowe mądrzej byłoby wynająć autokar. Uznaliśmy, że możemy pokryć koszty, licząc po cichu na to, że ktoś ze znajomych zechce się dorzucić. Bo transport powinien być bezpłatny.
W zeszłą sobotę wieczorem wyjechałam do Zosina. Odebrałam osiem osób, po które przyjechałam. Dosiadło się jeszcze kilka, których o takiej możliwości udało się poinformować dzięki facebookowej grupie. Następnie pojechałam do punktu recepcyjnego w Horodle. Dzwoniłam tam jeszcze przed wyjazdem i w drodze, ale ciężko było się dowiedzieć, czy znajdę chętnych na transport do Warszawy. Na miejscu okazało się, że moje 40 wolnych miejsc rozeszło się na pniu, pozwalając rozładować tłok, a uchodźcom umożliwiając wydostanie się w głąb Polski.
W punkcie pracują strażacy, wolontariusze i inne osoby – aż trudno było mi się zorientować, kto jest kim. Kontaktowałam się z koordynatorką, do której telefon podali mi znajomi z Warszawy. Informowała mnie na bieżąco o potrzebach transportowych.
Na miejscu zrozumiałam skalę kryzysu uchodźczego w Polsce. Pospolite ruszenie, polegające na oddolnej pomocy obywateli w zapewnieniu dachu nad głową, żywności czy odzieży, przestało się sprawdzać.
Bardzo zmęczeni uchodźcy oraz bardzo wyczerpani pracownicy punktów
W punkcie widziałam pudła z darmową odzieżą i mnóstwo jedzenia, ale przy samej granicy spotkałam się z sytuacją, w której ktoś sprzedawał ubrania po 10 zł za sztukę.
Pasażerowie wynajętego przeze mnie autokaru dostali paczki na drogę, choć bardzo trudno przewidzieć, czy następnego dnia nie okaże się, że akurat zabrakło w nich czegoś bardzo potrzebnego. W paczkach, obok konserw czy ciastek, znalazły się również rzeczy najwyższej jakości – dobrej marki pasta do zębów, lizaki z mlecznej czekolady, smaczna kawa: widać hojność naszych serc i kieszeni. Z kolei w innym punkcie, do którego pojechałam kilka dni potem, ze „spożywką” było nie najlepiej, choć rozdawano frytki belgijskie z foodtrucka.
W punktach recepcyjnych na granicy, z których odbierałam uchodźców, jest jak w ulu.
Bardzo zmęczeni uchodźcy oraz bardzo wyczerpani i przytłoczeni trudnym do opanowania i przewidzenia napływem tłumu ludzi pracownicy punktów.
Niektórzy z uchodźców byli tak zmęczeni, że nie byli w stanie powiedzieć dokąd jadą. Nie wiedzieli nawet, gdzie są. Ale wiedzieli, że już w Polsce, gdzie nie toczy się wojna.
Wszyscy chcielibyśmy, by ktoś nad tym zapanował
W autokarze udało mi się spróbować nawiązać po rosyjsku kontakt z pasażerami. Zaczęli pytać – głównie o połączenia z Warszawy do innych miast, gdzie odbiorą ich bliscy, ale także do Czech, Francji, Niemiec czy Włoch. Większość wysiadła na Torwarze, bo Warszawa była dla nich albo punktem tranzytowym, albo ktoś na nich tu czekał. Kilka uciekających przed wojną matek z dziećmi nie miało żadnych kontaktów, a potrzebowało odpocząć, więc zawiozłam ich do Nadarzyna.
Ustalanie przeze mnie z drogi, gdzie są dla nich miejsca w Warszawie, sprawdziło się tylko częściowo. Na Torwarze czy w Nadarzynie – tak jak w punktach na granicy – sytuacja jest bardzo dynamiczna.
Zmienność, nieregularność i nieprzewidywalność, to główne cechy obecnej sytuacji. Wszyscy chcielibyśmy, by ktoś nad tym zapanował, ale mamy do czynienia z żywiołem.
Dla opanowania sytuacji powinno być zaangażowane wojsko
To, co bezwzględnie powinno zapewnić państwo, to ogrzewane namioty wojskowe z matami – zarówno w punktach na granicy, jak i na dworcach w Warszawie. Hala dworca nie powinna być nawet prowizorycznym schronieniem.
Jeszcze bardziej przydałby się profesjonalny system łączności. Pracownicy punktów dysponują tylko komórkami, więc trudno się do nich dodzwonić – bez przerwy ktoś czegoś chce. Na ich biurkach ponaklejane są dziesiątki żółtych karteczek z pojedynczymi sprawami do załatwienia. W tym mogłoby pomóc właśnie wojsko. Zresztą nie tylko w tym.
Moim zdaniem dla opanowania sytuacji wojsko powinno być zaangażowane w pięciu dużych obszarach: budowa prowizorycznego schronienia, gorąca kuchnia, łączność, transport oraz hurtowe zaopatrzenie w bieżącą wodę, żywność i środki czystości (zacznijmy od spraw podstawowych – na każdym dworcu i przejściu przydałyby się pudła ze szczoteczkami do zębów).
Wojsko jest niezbędne do zapanowania nad potrzebami dużej grupy uchodźców. Rozumiem oczywiście, że jest wojna, w dodatku niebezpieczna dla nas, a zadaniem wojska jest obrona kraju. Tyle, że stoimy także przed innym wyzwaniem – ludzie są stłoczeni w różnych miejscach o często wątpliwym standardzie sanitarnym.
Nie jesteśmy na ich przyjęcie przygotowani instytucjonalnie, stąd udział wojska wydaje mi się kluczowy.
Siłą warszawskich punktów są ukraińscy wolontariusze
Warszawa jest już przeciążona. Gdyby od razu na granicy ustalać cel podróży, wówczas w trakcie drogi do stolicy – bądź co bądź dużego miejsca przesiadkowego, można by określić, na jaki dworzec kolejowy lub autobusowy należy się udać. Powinna być też udostępniona możliwość rezerwacji przynajmniej części darmowych biletów na portalu pasażera PKP, bez konieczności tłoczenia się w kolejkach do kas. Dotkliwie brakuje centralnej informacji o darmowych autobusach, zwłaszcza przy wielości obsługujących je podmiotów.
Polscy wolontariusze wykonują ogromną pracę, jednak w bezpośrednim kontakcie daje o sobie znać bariera językowa.
Ogromną siłą warszawskich punktów są ukraińscy wolontariusze – chylę przed nimi czoła. Informacja o ich obecności na miejscu, podtrzymywała nadzieję moich pasażerów.
Jest to zdecydowanie obszar, w którym należy Ukraińców zatrudniać jako asystentów i płacić za pracę.
Zarówno polscy, jak i ukraińscy wolontariusze – w punktach recepcyjnych, na dworach i wielu innych miejscach – chodzą na rzęsach. Skarżą się, że są niewyspani, że nieraz muszą angażować własne środki albo organizować na własną rękę brakujące produkty. Towarzyszą im ogromne emocje, cały czas pracują z ludźmi. U niektórych pojawia się stres, bywa, że nerwy, agresja: w punkcie recepcyjnym na mojego kierowcę z powodu nieporozumienia ktoś nakrzyczał – potem przepraszał, że to z niewyspania.
Niewyczerpany potencjał, wyczerpujące się możliwości
Wyczerpują się też możliwości goszczących uchodźców rodzin. I nie chodzi przecież tylko o finanse. Każde powiększenie rodziny to zmiana strukturalna.
W autobusie padały pytania: „Jak długo można mieszkać u polskich rodzin?”. Nie wiem.
Wynajęcie autokaru okazało się dobrym pomysłem. Nie musiałam prowadzić. Ważne było też, że jestem kobietą. To kolejny obszar, w którym należałoby zaangażować uchodźczynie, zatrudniając je jako tłumaczki i asystentki pierwszego kontaktu również w autokarach.
Generalnie widać, że mamy jako Polacy nieprawdopodobny potencjał solidarności. Gdyby go ukierunkować dobrą koordynacją ze strony rządu, moglibyśmy sprawniej pomóc większej liczbie osób – ewakuując z pola bitwy i kierując dalej, a także uniknąć marnowania wielu produktów. Z resztą Ukraińcy – też bardzo solidarni – sobie poradzą.
Agnieszka Dudzińska – dr socjologii, adiunkt na Uniwersytecie Warszawskim, działaczka społeczna, żona i mama trójki dzieci.
Źródło: informacja własna
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.