– Krakowski radny pisze, że z Warszawy nie przyjadą prawdziwi bezdomni, bo mają dom. Nie rozumie, że wśród moich podopiecznych jest gros ludzi, którzy byli w przestrzeni publicznej i tam spotkali człowieka, który wziął ich za rękę, pomógł. Bez pomocy tam na ulicy wielu z nich nie dotarłoby do naszego ośrodka – z Adrianą Porowską z Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej rozmawiamy nie tylko o solidarnościowym wyjeździe warszawskich bezdomnych do Krakowa.
Magda Dobranowska-Wittels: – 10 lipca z Warszawy do Krakowa wyrusza autokar z osobami w kryzysie bezdomności. Nie jest to zwykła wycieczka. To akcja zorganizowana w odpowiedzi na działania podejmowane przez jednego krakowskich radnych przeciwko bezdomnym i przeciwko udzielanej im na Plantach pomocy.
Adriana Porowska, prezeska Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej: – Tak, decyzja o wyjeździe do Krakowa była dość spontaniczna, ale od jakiegoś już czasu obserwuję, co się tam dzieje. Jestem w kontakcie z organizacjami pracującymi na Plantach. Dziewczyny czasami do mnie pisały, aby się poradzić, jak zareagować, bo pan radny już wcześniej podejmował różne tego typu działania. Ostatnio jednak postanowił wyłapywać i wywozić bezdomnych. Najgorszy w tym jest język, którym się posługuje, ale także metody, którymi pozyskuje swoje argumenty, np. dokarmia ludzi albo kupuje im piwo i nagrywa różne historie. Dla mnie to jest przerażające, ponieważ jest to prawnik po Uniwersytecie Jagiellońskim. To pokazuje, w jakim stanie jest szkolnictwo wyższe: uczy się procedur, a nie uczy się szacunku do drugiego człowieka czy empatii.
Nasz wyjazd jest reakcją na jeden z jego kolejnych wpisów na FB, w którym – po tym, jak radni krakowscy nie poparli jego pomysłów na wyrzucenie bezdomnych z Plant – stwierdził, że 10 lipca, gdy odbywa się posiedzenie Rady zaprosi osoby bezdomne do restauracji radcowskiej, gdzie radni jedzą śniadania i obiady. Na fali emocji napisałam, że przyjmujemy zaproszenie, pojedziemy.
Pan radny w pewnym momencie pisał, że bezdomni, którzy przyjadą z Warszawy nie są prawdziwymi bezdomnymi, bo mają dom. On nie rozumie, że wśród moich podopiecznych jest gros ludzi, którzy byli w przestrzeni publicznej i że to tam spotkali człowieka, który wziął ich za rękę, zaprowadził w inne miejsce, pomógł. U jednych to trwało krócej, u innych dłużej, ale bez pomocy tam na ulicy wielu z nich nie dotarłoby do naszego ośrodka.
Po co właściwie jedziecie do Krakowa?
– Uznaliśmy, że to dobry moment, aby nie tyle podroczyć się z panem radnym – bo mnie to w ogóle nie interesuje – ale, by pojechać do innych radnych, którzy mu się przeciwstawili. I do tych ludzi na Plantach. I powiedzieć im, że nie są sami. Tam nie ma żadnej zorganizowanej struktury. Pierwszą rzeczą, do której udało mi się ich przekonać to powołanie w Krakowie komisji dialogu społecznego na wzór Rady Opiekuńczej, działającej w Warszawie. Już wiemy, że coś się w tej sprawie dzieje. Od dawna mówiłam, że brakuje im platformy współpracy organizacji, ale z włączeniem Miasta, żeby to miało realne skutki. To jest cel numer jeden.
Druga rzecz, to chciałabym poopowiadać o Karcie Praw Osób Bezdomnych. I chciałabym, aby wzięli w tym udział nasi podopieczni. Poczułam, że to może być cenna lekcja solidarności. Porozmawiałam z nimi, przeczytałam wpisy pana radnego, zresztą oni często czytają mój profil FB. Jeden z podopiecznych nawet odniósł się do tej sprawy i opisał swoją historię. Zachęcam ich do tego, żeby stanęli w prawdzie: ci, którzy już sobie dają radę. Staram się im mówić, czym się zajmuję, jak działam na rzecz zmiany sposobu postrzegania osób w kryzysie bezdomności. Oni ze mną jeżdżą na debaty do Rzecznika Praw Obywatelskich, na komisje ekspertów. Zawsze są mile widziani. Na żywym przykładzie pokazujemy rzeczy, które trzeba zmienić. A oni dzięki temu zyskują poczucie, że mają wpływ na to, co ich dotyczy. Nie mówię im „o was mówią”, tylko mówię „o nas mówią”. O nas mówią źle, więc powinniśmy zadziałać.
Czy to, że w Warszawie działa Rada Opiekuńcza powstrzymuje warszawskich radnych przed podobnymi wystąpieniami?
– Tak. Jestem w 100% pewna, że dzięki komisjom dialogu społecznego, nie tylko Warszawskiej Radzie Opiekuńczej, radni są nauczeni, że jest dialog, że muszą jakieś dokumenty wysyłać, konsultować. Zresztą krakowski radny też już zaczyna pisać coraz mądrzej. Jest w tym nadal nuta szaleństwa, ale wpadł na pomysł, że trzeba zwiększyć ilość pieniędzy na łaźnie w Krakowie. No, brawo! Przecież to cudownie. Napisał też, że jedzenie da za pracę i za to, że bezdomny raz w tygodniu się wykąpie. Ciekawe, co zrobi z upośledzonymi, z autystykami, z osobami zaburzonymi psychicznie? Ich zagłodzimy? Złapiemy w siatki i wywieziemy?
Chcę pojechać i powiedzieć radnemu: OK, angażuj się! Potrzeba jest wariatów w bezdomności. Ale posłuchaj i nie walcz z nami, tylko razem z nami przeciwko zjawisku. A nie przeciwko ludziom.
Ja też się denerwuję, gdy któryś z moich podopiecznych nie chce się myć, jest agresywny. Sama złożę doniesienie do prokuratury, jak ktoś próbuje straszyć mnie czy podopiecznych. Ale nigdy w życiu nie powiedziałabym o 30 tysiącach osób – bo tyle oficjalnie jest osób bezdomnych – menele, żule, śmierdziele. Tak się nie robi. Radny o tym powinien wiedzieć.
Chcę też pokazać osobom, które są w kryzysie bezdomności, że mają prawa. Najmniej skarg wpływa od osób w kryzysie bezdomności. Oni nawet nie wiedzą, że na mnie mogą się poskarżyć. Śmieję się z Rzecznikiem Praw Obywatelskich, że pierwsze skargi, które wpłyną od bezdomnych będą na mnie, bo ich tak elegancko uczę.
Skoro o prawach osób w kryzysie bezdomności rozmawiamy, jak się mają prace związane z przyjęciem w Warszawie Karty Praw Osób Bezdomnych?
– W grudniu 2018 r. na Kongresie Praw Obywatelskich uzyskaliśmy deklarację pana prezydenta Rabieja, że Warszawa będzie chciała przystąpić do tych prac. Spotkanie w tej sprawie miało być 3 lipca, ale z jakichś przyczyn zostało przeniesione na drugą połowę lipca. Ale to już nie jest tak odległy termin jak rok.
Dla mnie Karta Praw Osób Bezdomnych to nie jest tylko zestaw punktów do odhaczenia. To w ogóle nie o to chodzi. Chodzi o to, żeby do pracy usiadł zespół ludzi i to składający się w większości z urzędników. Skoro bezdomność jest „wyjęta” z dzielnic, to musi być 18 urzędników dzielnicowych albo przynajmniej jakaś reprezentacja z wydziałów zasobów lokalowych, zdrowia, z ośrodków pomocy społecznej. Powinni być także strażnicy miejscy, policjanci. I razem musimy się zastanowić, jak jedne przepisy wpływają na inne. Zaproponowałam panu prezydentowi taką formułę prac nad Kartą.
Te wszystkie służby miejskie i urzędnicy nie wiedzą o sobie nawzajem? O swoich kompetencjach względem osób w kryzysie bezdomności?
– Podam przykład. Zimą dostałam prośbę od mojego byłego podopiecznego, żeby ratować innego byłego podopiecznego, który w swoim samochodzie zapija się na śmierć. Pił i robił pod siebie. Odleciał totalnie. Smród był niemiłosierny. Nie był w stanie stać na nogach, organizm był bardzo zatruty. Wezwałam Straż Miejską. Przyjechali i strażnik dał mi wykład na temat praw obywatelskich, że każdy się może zapić, jak chce. Podziękowałam mu serdecznie, powiedziałam, żeby odszedł i mnie nie denerwował, bo będę dzwonić po karetkę. Odchodziłam od niego, bo mi przeszkadzał dzwonić. Też miałam plany na wieczór, nie chciałam stać nad tym człowiekiem, ale przecież nie mogłam go tak zostawić, bo by się zachłystnął własnymi wymiotami. Dzięki Bogu przyjechało dwóch miłych ratowników. Współczułam im. On nie wstawał od kilku dni z tego siedzenia. Zabrudził całą karetkę. W takiej sytuacji, gdy chodzi o osoby brudne, pod wpływem alkoholu, powinien przyjechać oddzielny, bezpieczny samochód. Taki samochód powinna mieć izba wytrzeźwień, bo on i tak tam trafi. W izbie jest lekarz, oni wiedzą, jak postępować. Nie z osobą bezdomną, ale z osobą nietrzeźwą. To by się przydało w wielu miastach. Odciążylibyśmy w ten sposób ratowników. Dlatego właśnie potrzebne jest tak szerokie grono do rozmowy, aby „zobaczyć” różne perspektywy.
Do prac nad Kartą Praw Osób Bezdomnych powinny być zaproszone osoby odpowiadające za realizację poszczególnych punktów zapisanych w tej Karcie. Mam poczucie, że dzięki temu nastąpiłaby też zmiana mentalności tych ludzi. Czasem mi się wydaje, że nawet niektórzy prezesi organizacji pomagających osobom w kryzysie bezdomności nie widzieli osób bezdomnych. Jak jest duża organizacja, to się okazuje, że z żywym człowiekiem nie bardzo jest kontakt, więc jest tylko takie „korespondencyjne” poznanie. A to nic nie załatwia.
Chciałabym, żeby przy pracach nad Kartą Praw Osób Bezdomnych były także ze dwie, trzy osoby doświadczające bezdomności. One doskonale wiedzą, co im pomogło, a co im zaszkodziło. Mało tego, ich obecność łagodzi obyczaje. Uwielbiam chodzić z moimi panami na spotkania z różnymi urzędnikami, ministrami. Wtedy nie mówi się już „ci”, „oni”, tylko trzeba się odnosić z szacunkiem do drugiego człowieka. Ktoś się tłumaczy: „Ale ja nie mówię o panu, ja mówię o tych żulach, co spali w parku”. A w odpowiedzi słyszy: „Ja też byłem żulem i też spałem w parku, czyli mówi pan o mnie”. Wtedy jest inaczej.
Gdyby udało się w ten sposób pracować, może rozwiązalibyśmy problem braku miejsc dla osób w kryzysie bezdomności. Wiem, że jest dużo lokalizacji w Warszawie, które moglibyśmy zagospodarować na wsparcie dla osób bezdomnych, ale są też pojedynczy radni, którzy to blokują. I tego już nie rozumiem. Jak to się dzieje, że cała rada temu ulega? Wolałabym być kontrowersyjna dla dobra drugiego człowieka. Nie ma równie silnego drugiego radnego, który poparłby rozwiązania sprzyjające osobom bezdomnym? Ciągle słyszymy, że władze miasta nie mogą znaleźć miejsca, bo Prezydent jest tu, ale budynki są w dzielnicach. Prezydent musi „żebrać” u burmistrzów, żeby zrobili łaźnie.
Od początku roku obowiązują nowe przepisy ustawy o pomocy społecznej, które narzuciły samorządom pewne wymagania dotyczące świadczenia usług osobom w kryzysie bezdomności. Osoby takie są obecnie kierowane do ośrodków, w Warszawie prowadzonych głównie przez organizacje pozarządowe, w drodze decyzji administracyjnej. W stolicy ta decyzja jest wydawana przez jeden, centralny Ośrodek Pomocy Społecznej na Woli. Pani krytycznie się wypowiadała na temat tego rozwiązania. Na ile to jest kwestia złych przepisów ustawowych, a na ile nieprzemyślanych decyzji lokalnych?
– Organizacje pozarządowe mają bardzo duże doświadczenie i wiedzę o tym, w jaki sposób osoby bezdomne trafiają do placówek. Gdy tylko dowiedzieliśmy, że w Warszawie ma być centralny ośrodek pomocy społecznej, który będzie zajmował się sprawami tych osób i kierowaniem ich do placówek, to wiedzieliśmy, że będzie z tego dużo problemów. I jest.
Szalenie mnie irytuje, gdy idę na kolejne spotkania z kolejnymi osobami, które wprowadzają te procedury, ale nie uczestniczyły w rozmowach zanim system został wprowadzony i mówią mi rzeczy, które przewidywaliśmy. Ja mam skurcz żołądka. Ostatnio zapytałam wprost, czy Miasto przewiduje rezygnację z tego pomysłu, ponieważ to bardzo przedłuża kierowanie osób do placówki.
Opowiem, jak to wygląda. Zadzwonił do nas pracownik ośrodka pomocy społecznej na Woli i powiedział, że przyjedzie do nas pan, który wymaga aktywizacji zawodowej. Ma 68 lat co prawda, ale chce szukać pracy. Lakoniczna informacja uzyskana korespondencyjnie, bo sam człowieka na oczy nie widział. Za jakiś czas zrobił się rumor na korytarzu i okazało się, że to jest pan, który nie może sam wejść po schodach, wymagał pomocy dwóch osób. I jest zacewnikowany. Cewnik miał założony na początku czerwca, w związku z czym smród był w całym budynku. Pan miał ten cewnik schowany i nie komunikował, że go ma. Przede wszystkim więc poprosiliśmy go, żeby się wykąpał i przebrał. Pan się wykąpał, dostał czyste ubranie, poszedł jeść. Zajęło mu to trochę czasu. W międzyczasie dzwonimy na Wolę i mówimy, że przecież on nie jest w stanie wejść po schodkach, potrzebuje pomocy opiekuna, pielęgniarki, kogoś, kto się zna na wymianie tych worków. U nas tego nie ma. U mnie jest doradca zawodowy i psycholog. Pani z OPS-u zaczęła wtedy dzwonić do innych placówek, schronisk z usługami opiekuńczymi. Na początku twierdziła, że jest bardzo dużo miejsc wolnych, potem się okazało, że właściwie jest jedno, w placówce podwarszawskiej. Musieliśmy dopytać tego pana o kolejne rzeczy, co i jak z tym cewnikiem, jakie jeszcze ma choroby. Ta pani znowu dzwoniła do tej placówki, opowiadała o tym, potem znowu do nas i powiedziała, że jednak ta placówka się nie decyduje i ona będzie szukała dalej. I dzwoniła z kolejnymi pytaniami. W końcu udało się znaleźć miejsce. Zaczęła się więc jazda pod tytułem straż miejska po niego przyjedzie. W całą tę sytuację było zaangażowanych mnóstwo osób od nas, z OPS-u, z tych dwóch organizacji, do których było dzwonione i ten człowiek, którego co chwila „ganialiśmy” przez cały dzień. A ja jako uzasadnienie dla tej procedury słyszę, że urzędnicy muszą poznać człowieka, aby mu dobrze pomóc. Oni go nie poznali. Poznałam go ja i moi pracownicy socjalni, bo myśmy go widzieli.
A jak by to wyglądało przed wprowadzeniem zmian?
– W listopadzie, zanim wprowadzono ten system byłoby tak: wyciągnęłabym telefon i zadzwoniła do dwóch schronisk, które w Warszawie przyjmują osoby ciężko chore. Urzędnicy mówią, że jest dużo miejsc, a naprawdę są tylko dwa schroniska, które przyjmują takie osoby: Mokotowskie Hospicjum Świętego Krzyża przy ul. Dojazdowej i Wspólnota Chleb Życia przy ul. Gniewkowskiej. Oni mają zestaw lekarzy, pielęgniarek, opiekunów i brak obrzydzenia. Cała reszta jest pod tym samym szyldem, ale ma na przykład pielęgniarkę na 20 godzin. Tam można być tylko trochę chorym. Albo mają wysokie łóżka piętrowe i osoba z padaczką tam nie może mieszkać. Wyciągnęłabym telefon i wolontarystycznie zadzwoniłabym do Pawła, do Renii – do prezesów tych organizacji – i powiedziała „Słuchaj, jest taka sprawa, przyszedł do mnie pan z cewnikiem”. Wtedy Paweł mówi „Ok, położę go u siebie, ale przytrzymaj go jeszcze z pół godziny, to po niego przyjadę, przewiozę”. Między sobą byśmy to skoordynowali.
Jakie są argumenty za tak scentralizowanym systemem?
– Właściwie nigdy nie słyszałam żadnego argumentu, który by mnie przekonał do tego rozwiązania. Był jeden, z którym właściwie się zgadzałam, że może rozwiązywać pewnego rodzaju problem. Skoro Warszawa jest jedną gminą, to jak urzędnicy wystawią decyzję administracyjną, to ona będzie ważna na wszystkie placówki. Osoby bezdomne często zmieniają placówki. A każde wydanie decyzji na placówkę to jest ogrom pracy: 2,5 godziny wywiadu, wypełniania dokumentów. Podopieczny sobie idzie i potem znowu trzeba wypełniać te wszystkie dokumenty, że poszedł. I kolejne dokumenty kolejny pracownik w kolejnej dzielnicy. Pomyślałam sobie, dobra, oszczędność. Tylko, że to nie działa. Przekonałam się o tym na własnej skórze.
Był u nas człowiek, który miał wydaną decyzję administracyjną do końca sierpnia, ale w międzyczasie dostał udaru. Udar okazał się na tyle duży, że został w szpitalu. I nie mógł do nas wrócić. W szpitalu leżał w Pruszkowie, a sam był z Zabrza. Jeszcze, gdy u nas mieszkał złożyliśmy wniosek o dom pomocy społecznej dla niego. Kiedy więc wylądował w szpitalu, zaczęliśmy dzwonić do Zabrza, na jakim etapie jest ten wniosek. Okazało się, że został właśnie odrzucony. Tłumaczymy więc, że pojawiły się nowe okoliczności, teraz jest jeszcze bardziej chory. Widział tylko na wprost, nie widział góra-dół, więc na przykład nie widział schodów. Nie pamiętał nas. Nie wiedział gdzie jest, gdzie wcześniej był, uciekały mu fakty. Zaczęliśmy rozmawiać z pracownikiem socjalnym, żeby zrobił z nim wywiad. Szpitale oczywiście dążą do tego, aby jak najszybciej się kogoś pozbyć, więc napisaliśmy, że nie ma takiej możliwości, aby do nas wrócił, chociażby dlatego, że są schody. Okazało się, że nie mogą mu wydać decyzji na inne schronisko dla chorych, bo ma decyzję u nas i trzeba ją odwołać. Na to są dwa tygodnie, a jeszcze ona musi się uprawomocnić. I ktoś musi pójść, zrobić wywiad i wypełnić dokumenty. I ma Pani miesiąc. A człowiek jest tu i teraz, i cierpi. W szpitalu podatnicy płacą, lekarze się denerwują i narasta frustracja między ludźmi.
W pewnym momencie – pomimo że do niego jeździliśmy z paczkami i wszyscy wiedzieli, że się nim opiekujemy, chociaż nie może do nas wrócić – okazało, że go nie ma w szpitalu. Zaczęliśmy go szukać, dochodzić do tego, co się stało. I dowiedzieliśmy się, że kobieta ze szpitala zajmująca się sprawami socjalnymi, która przekazywała nam informacje i wiedziała, że się tym panem zajmujemy, zwolniła się z pracy. Pojawiło się kilku innych pracowników, którzy przejęli jej obowiązki i wysłali naszego pana do placówki dla chorych. Nie informując tam o tym, że ma różne deficyty w pamięci, że nie funkcjonuje dobrze, że ma problemy z widzeniem. I on stamtąd uciekł. Nikt nic nie wie. Starszy człowiek zginął i nikt się tym nie przejmuje, nie ma winnego. Każdy ma papier na to, że zrobił to, co należy. A mnie krew zalewa i szukam pana Eugeniusza.
Dlatego ostatnio na spotkaniu zapytałam wprost, czy przewidują zerwanie z centralizacją, bo dla mnie nie ma ona żadnych plusów. I usłyszałam, że musieliby nauczyć w 18 OPS-ach 18 osób pisania do innych gmin o refundację kosztów. No i co z tego? To nie ma 18 mądrych ludzi w Warszawie?
A ile jest takich decyzji o odesłaniu do miejsca pochodzenia i wniosków o refundację kosztów?
– Decyzji jest dużo. Obecnie decyzje dla osób, które są spoza Warszawy, niemal w 100% są negatywne: człowiek gdzieś może sobie wrócić. Albo się okazuje, że nie jest bezdomny… Mam takiego pana, którego znam odkąd tu pracuję, a on znał jeszcze ojca Bogusława, czyli z 20 lat jest bezdomnym. Oczywiście, że jest gdzieś w Polsce dom rodzinny, z matką i ojcem. Ten człowiek bardzo często lądował w domu dziecka, bo był bity, maltretowany. Raz na czas nie wytrzymywał ataków ojca i uciekał. Ale gdy nie miał dokąd pójść, to wracał do tej patologii. Póki mu ojciec tak skutecznie nie dał w skórę i znęcał się psychicznie, że on znowu uciekał. Chłopak ma schizofrenię i jest alkoholikiem. Przez czas bycia na ulicy stał się alkoholikiem. Przeszedł terapię. Wysłaliśmy go do psychiatry. Przez te wszystkie lata nauczył się nas, ma poczucie bezpieczeństwa. I proszę sobie wyobrazić, jakież moje było wielkie zdziwienie, gdy się okazało się, że on nie jest bezdomny, bo ma meldunek. Rozmawiałam z jego rodzicami. Nie trudno sobie wyobrazić, że ich relacje nie są wzorcowe. On też nie jest w porządku wobec nich, szczególnie gdy nie bierze leków i pije. W wywiadzie było wprost napisane: ani matka, ani ojciec nie życzą sobie jego powrotu do domu. Ale co to kogo interesuje, skoro jest adres, pod który można go wysłać?
My go znamy 25 lat. A przychodzi pracownik socjalny z OPS-u na Ursusie, aby zrobić z nim wywiad. To jest jedna rozmowa. A z nim naprawdę jest trudno nawiązać kontakt. Coś tam ten pracownik napisze, wysyła to do OPS-u na Woli, tam następny urzędnik czyta tę beletrystykę. Tu emocji się nie odda, nie patrzy się w oczy drugiemu człowiekowi, nie opisze się całej jego postawy. Ten wywiad jest wysyłany do jego rodzimego OPS-u i tam pracownik socjalny, na tej podstawie, podejmuje jakąś decyzję. A płatnościami zajmuje się już nie OPS, tylko urzędnik gminy z urzędnikiem gminy. Ile jest takich refundacji u nas? Zero.
Byłam u prezydenta Rabieja i spytałam, czy on woli, żeby Ci ludzie siedzieli na murku, czy, żeby byli w Misji? Wszystkie systemy europejskie mówią: bieda była, jest i będzie, ale chociaż zlikwidujmy tę uliczną. I powiedziałam „Dziękujcie nam, że nie stosujemy się do tych waszych procedur”. W Misji dostaliśmy 25 odmów, czyli 25 osób powinno być na ulicy.
Często słyszę „Musimy pomagać tylko warszawiakom”, albo „Musimy pomagać tylko ludziom z Krakowa, z Gdańska, z Częstochowy, z Wrocławia itd”. A co my jesteśmy? Obywatel gminny? Ja chcę pomagać potrzebującym. Miałam przyjemność studiować u profesora Duszczyka i ciągle słyszałam o migracji zarobkowej i że to jest pozytywne zjawisko. Ale jak po 20 latach komuś noga się powinie, a tam już nie ma żadnych relacji społecznych, żadnych więzi rodzinnych, to ma tam wracać?
Okazuje się jednak, że wcale nie o Ustawę o pomocy społecznej chodzi, bo problemy pojawiają się ze względu na ustawy dotyczące finansowania gmin. Jedna gmina nie może płacić świadczeń za drugą gminę. To jest zupełnie inny przepis. Tu musi pojawić się dobra wola dwóch urzędników.
Warszawa ma bardzo specyficzną strukturę, co dodatkowo komplikuje sytuację. Gdy rozmawiam z organizacjami „z Polski”, to słyszę „To jest głównie problem Warszawy”. To jest w ogóle problem dużych miast. Tylko nie we wszystkich są wariaci, którzy walczą o osoby spod śmietnika. Osoby, które nie mogą trafić do nich do placówki, ale każe im się wracać do miejscowości, w której ma ostatni stały meldunek. A tam są cztery domy na krzyż i chyba u sołtysa by spał w snopku siana. Nie ma potrzeby, żeby budować wszędzie duże placówki. Po co on tam pojedzie? Przecież on ma zmienić życie.
Dzieciak, który trafia do placówki resocjalizacyjnej, głównie dlatego, że w domu była patologia. Kończy 18 lat i gdzie mu się każe jechać? Do mamusi i do tatusia. Co on w tej małej miejscowości ma? Tu możemy temu chłopakowi dać szansę. Na dzień dobry pójdzie do sieciówki do pracy, pójdzie między ludzi, zobaczy, że może coś więcej, że może normalnie, że nie trzeba pić, ćpać, chlać, że można pracować, zarobić sobie na wakacje, że można poznać fajnych ludzi, bo dużo jest różnych organizacji, które się nim zajmą.
U mnie jeden podopieczny czasem jest pod opieką siedmiu różnych organizacji. Z tymi robi teatr, z tymi żywą bibliotekę, z tymi wyjeżdża, z tymi idzie na konferencję. Staram się pokazać, że jest mnóstwo rozwiązań.
Jak od nas wyjdzie, to jest pod opieką tylu ludzi, że nawet, gdy zmieni miejsce pobytu w Warszawie, to będzie miał szerokie wsparcie. Na tym to wszystko polega. A jak trafi do tej małej miejscowości, w której nic dobrego się nie wydarzyło i nie ma pozytywnego wsparcia, to jest coś strasznego. Mogę udawać, że tego nie ma i rozłożyć ręce, jak to często urzędy robią. Znam wszystkie przepisy, na podstawie których nie powinnam połowy ludzi tu mieć. Pięknie to wyłożyć, wyklarować, nawet pocałować w rączkę i powiedzieć „Fruń motylu”. Tylko to kompletnie nic nie da. Nie umiem tak, nie potrafię.
Tłumaczę, pytam, dlaczego nie ma do nas, do organizacji zaufania? Płacą mi za to, żebym takiego człowieka ściągnęła z ulicy. Mam ich w placówce. I dlaczego nikt mi nie ufa, gdy mówię że ten człowiek potrzebuje wsparcia? Czemu moja opinia nie jest brana pod uwagę? Pomóżcie mi, żeby ta gmina jego zapłaciła, bo ja nie chcę go mieć do końca życia „na stanie”. Ale ustalę razem z nim, ile on potrzebuje czasu. Taki człowiek do nas trafia, zgadza się iść na terapię. Na to czeka się z miesiąc, dwa. Idzie na dwa miesiące terapii. Potem musi poszukać pracy. Potrzebuję przynajmniej pół roku, przy dobrych wiatrach, żeby on w miarę samodzielnie stanął na nogach. Mamy mieszkania treningowe. Bardzo chętnie „przepuszczę” ich szybciutko przez schronisko i pójdą do mieszkania. Ale potrzebuję te pół roku.
A tutaj, facet jest na terapii, a ja dostaję informację, że on ma skierowanie z adresem zupełnie innej placówki. Wie Pani, co się w głowie tego chłopaka dzieje? Mam jego list, mogę Pani pokazać. On był przerażony. Nie spał całą noc. Dopóki się nie dowiedział, jaka jest moja determinacja i gdzie ja mam te dokumenty. Ale tak nie można robić z ludźmi. Szczególnie z tymi, którzy mają zachwianą psychikę. Szczególnie z tymi, którzy próbują sobie poukładać życie na nowo, bo oni jedyne co mają, to szczątkowe zaufanie do ludzi. I nie można komuś wskazać „Ty idziesz tu, a ty tam”. Przecież między nami też buduje się nić wzajemnego zrozumienia. Oni mówią czasem o strasznych rzeczach, które wydarzyły się w ich życiu. Często to oni zrobili te straszne rzeczy. Aby cokolwiek zaczęli robić pozytywnego, to muszą sami siebie znowu pokochać. A my im to odbieramy.
Teraz jeszcze słyszę od urzędników, że jeśli nie będziemy chcieli współpracować z tymi decyzjami administracyjnymi, to następne umowy na realizację zadań publicznych będą takie, że pieniądze dostaniemy za osobodzień. Teraz robimy tak, że jak ktoś zapuka do naszych drzwi i mamy wolne miejsce, to po prostu go przyjmuję. I dopiero wtedy zaczynam całą procedurę z tymi papierami. A ma być tak: póki nie ma papieru, nie może do nas przyjść. Ale wydanie decyzji długo trwa, to gdzie on ma czekać? W parku? Procedury, regulaminy, uchwały i rozporządzenia można zmienić. A bardzo często pierwsza rozmowa z człowiekiem jest ważniejsza niż cokolwiek. Żeby nie pomyśleli „Aha, czyli wy też nie chcecie mi pomóc”. I traci się tę szansę. A w papierach wszyscy mają porządek.
To są dyskusje czysto teoretyczne z ich strony, a z naszej – praktyczne. Paweł Chachulski, prezes Mokotowskiego Hospicjum Św. Krzyża dobrze to podsumował, mówiąc, że jeśli chodzi o OPS na Woli są plusy, są minusy. On nawet dostrzega niektóre pozytywy, ale jest ich na tyle mało, że przysłaniają je wszystkie negatywy. Przy czym najważniejsze jest to, że dla osób doświadczających bezdomności nie ma ani jednego plusa. Ani jednego plusa. Ten system nie jest zbudowany dla osób bezdomnych, ten system zbudowany jest dla systemu.
Po 7 latach zrezygnowała Pani z przewodniczenia Warszawskiej Radzie Opiekuńczej. Jakie wyzwania stoją nadal przed organizacjami, przed Pani następcami?
– Wśród organizacji pozarządowych jest zmęczenie. To widać. Ludzie nie wierzą w jakąkolwiek dyskusję. Spotykałam się z moimi starszymi koleżankami i one mówiły, że od 20 lat mówią o pewnych problemach i jak było, tak jest. Głupia byłam i naiwna, i ciągle mi się wydawało, że jednak da się, gdy przedstawi się argumenty i pokaże, że to po prostu działa. Może, gdy przestanie się mówić tylko i wyłącznie o humanitaryzmie, a zacznie o pieniądzach, to policzą sobie i może to zadziała. Zawsze starałam się mieć sztab ludzi dookoła: naukowców, badaczy, którzy robiąc różne ekspertyzy też zobaczyliby inną perspektywę i wzięliby ją pod uwagę. Wydawało mi się, że do tego doprowadzaliśmy. Jednak okazuje się, że wszystko można obrócić przeciwko człowiekowi. I to jest bardzo frustrujące, jak się nie czuje skuteczności.
Wyzwań jest wiele i ciągle o nich mówimy. Na przykład łaźnia w każdej dzielnicy. Obiecał to prezydent Trzaskowski. Słyszałam opinie, że przecież są dwie łaźnie i nie są przepełnione. A po co w takim razie w każdym mieszkaniu łazienka? Można zrobić jedną w bloku, przecież ta łazienka nie jest non stop zajęta. Jaka to byłaby oszczędność wody i światła… Łaźnia powinna być w każdej dzielnicy po to, żeby mogły z niej korzystać nie tylko osoby w kryzysie bezdomności… Wie Pani, ilu mieszkańców Ursusa przychodzi do nas się kąpać? Bo im wodę odcięli. Albo z łazienki zostały szczątki. Regularnie przychodzi do nas kąpać się jeden pan, który prosto stąd idzie do pracy.
Jeszcze rzecznik Kochanowski mówił o braku dostępu do bezpłatnych toalet. Dla mnie to jest absolutnie uwłaczające godności ludzkiej.
Więźniowie, przestępcy za najgorsze kary skazani mają dostęp do toalety, do łazienki i do jedzenia. Bezdomni nie. Dla mnie to jest straszne, gdy takie rzeczy muszę tłumaczyć ludziom wykształconym…
Kiedyś mi jeden podopieczny powiedział, że bycie więźniem, to nic strasznego. Najgorsze było, gdy musiał powiedzieć, że jest bezdomny. Bo bezdomny to wszyscy wiedzą: brudny, śmierdzący, leniwy, nieudacznik. Dla faceta? 80% to są faceci. Przecież powinien być zaradny, przedsiębiorczy, młody, bystry i przystojny. Jak się potem któregoś na ławce w parku spyta „Czemu?”, to mówi, że sobie wybrał. A co ma powiedzieć? Że skopał własne życie? Że właściwie wszystko za co się zabiera jest źle? Albo że potrzebuje pomocy? Ile Pani zna osób, które potrafią powiedzieć „potrzebuję pomocy”? Okazuje się, że jest bardzo dużo super mądrych ludzi, co po prostu wiedzą za te osoby, jak powinno wyglądać ich życie.
Następna rzecz to szpitale.
Problem polega na tym, że właściwie w Polsce – nie tylko w Warszawie – nie ma łącznika między służbą medyczną a wsparciem socjalnym, ponieważ to są dwa różne budżety. Tu pięknie widać, że to się ni cholery nie zazębia i nie łączy, choć powinno iść ręka w rękę.
Podam przykład. Ostatnio miałam takiego pana. Głowa rozwalona. Po pobiciu trafił do szpitala. Założono mu tylko szwy na SOR-ze. Nawet nie dali mu karty wypisowej i powiedzieli „Idź sobie”. To było w piątek. W poniedziałek jego partnerka szukała do nas kontaktu i błagała, żebyśmy przyjechały. Dzwoniła na karetkę, ale usłyszała, że skoro pobicie było w piątek, to można sobie teraz pojechać do przychodni. Jego pobili i okradli, więc nie miał ani dowodu, ani ubezpieczenia. Musiałyśmy z nim jeździć po SOR-ze, a on ledwo chodził. Wtedy było 40 stopni upału. Jestem przekonana, że umarłby na tym pustostanie.
Tu powinna być służba medyczna. Ktoś, kto pojedzie, zobaczy i zdiagnozuje. W przychodni nie ma czegoś takiego, że bez ubezpieczenia przyjmą. Podstawowa opieka medyczna dla osób nieubezpieczonych nie istnieje. Mówimy o tym od lat. Gdy bezdomny jest przeziębiony, to infekcja musi się przekształcić w zapalenie płuc, a on musi paść na ulicy, żeby przyjechała karetka. Wszyscy zapłacimy za tę karetkę, dodatkowe badania, a on będzie leżał trzy miesiące w szpitalu. Lekarze Nadziei mówią o tym od dwudziestu kilku lat. Ja mówię od piętnastu, a rozwiązania nie ma. Chociaż jest bardzo proste. Dla tych osób powinna być oddzielna ścieżka. Karetka przyjeżdża. Bez tłumaczenia. Bez „są brudasami, śmierdziuchami, a jakby pan nie pił”. Nie ma co dyskutować, każdy powinien wykonać swoją robotę. Od zrzędzenia jest żona, ja jestem od pracy socjalnej, a oni są od spraw medycznych. Koniec kropka. Jak ktoś idzie w góry bardzo wysokie i odmraża sobie stopy, to leczymy go, czy dyskutujemy, że bez sensu polazł? Powinno być miejsce, do którego bezpiecznie straż miejska, policja, obywatel może odstawić taką osobę. Oni sami wiedzą, że mogą przyjść. Wykąpią się, opatrzymy rany i fachowiec na miejscu zdecyduje, co dalej. Nie ja, nie pracownik socjalny, chociaż już znam się na czytaniu rentgenów. Jednak powinien być ktoś mądrzejszy, łącznie z psychiatrą, który zdecyduje, w którym momencie jest zagrożenie zdrowia i życia tego człowieka.
Gdy przyjeżdżam do osoby, po której widać, że w zasadzie już umiera, to powinien być ze mną psychiatra, aby opisać co się dzieje i zdecydować co robić: mamy osobę, do której potrzeba karetkę psychiatryczną, na 10 dni obserwacji do szpitala psychiatrycznego. Tam dostanie leki, wyreguluje się, wyśpi w czystym, naje się i jest dużo większa szansa, że w ogóle dowiemy się, o co tam chodzi. Nawet zwykły człowiek, nie psychiatra, widzi, że to nie jest normalne, aby ktoś w upał siedział w futrze i miał reklamówki na nogach. Dla mnie jest oczywiste, że trzeba działać. Ale wiadomo, że jest zawsze tysiąc pięćset powodów, aby nic nie zrobić. To jest taki sposób myślenia: trzeba udowodnić, że po naszej stronie zostało wszystko zrobione prawidłowo, zabezpieczyliśmy. Nie pytam, czy zrobiliście prawidłowo, tylko dlaczego nieskutecznie?
Adriana Porowska – Z zawodu pracownik socjalny, aktualnie pełni funkcję Dyrektora Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej, jest koordynatorem merytorycznym w Pensjonacie Socjalnym Św. Łazarza dla 80 bezdomnych mężczyzn, mieszkaniach treningowych dla 35 osób oraz odpowiada za pracę streetworkerów. Organizacje pozarządowe skupione w KDS ds. bezdomności kolejny raz powierzyły jej stanowisko Przewodniczącej Warszawskiej Rady Opiekuńczej. Jest członkiem Rady Społecznej RPO powołanej przez profesor Irenę Lipowicz. Adam Bodnar, obecny Rzecznik Praw Obywatelskich, powołał ją w skład Komisji Ekspertów ds. Przeciwdziałania Bezdomności oraz powierzył jej funkcję współprzewodniczącej tej komisji.
Źródło: inf. własna warszawa.ngo.pl
Skorzystaj ze Stołecznego Centrum Wspierania Organizacji Pozarządowych
(22) 828 91 23