Pracuje z bezdomnymi, których nie traktuje jako ofiar poszkodowanych przez los, ale jako ludzi w trudnej sytuacji mieszkaniowej. Zadaniem, jakie na siebie nałożyła, jest jak najszybsze „wypchnięcie” ich ponownie w normalne życie. Po pierwsze: mają mieć dach nad głową, pod drugie: zarabiać na siebie.
Pierwsze zadanie: znaleźć ziemię na Kubie
Adriana pracę w sektorze pozarządowym rozpoczęła około dziesięciu lat temu. Wtedy jeszcze jako pracownik socjalny jeździła na spotkania warszawskiego KDS-u ds. bezdomności. – Był to zresztą pierwszy KDS, od którego wszystko się zaczęło – wspomina. – Poznałam środowisko od kuchni jako pracownik socjalny. W pewnym momencie zostałam wiceprzewodniczącą KDS-u, potem przewodniczącą. Teraz po raz drugi przychodzi mi pełnić tę funkcję– dodaje. I podejrzewa, że ludziom dość łatwo jest na nią głosować, gdyż nie ukrywa swoich poglądów, wiadomo na co się zgadza, co chce wdrożyć, a czego z całą pewnością nie zaakceptuje.
Kamiliańska Misja Pomocy Społecznej, którą od 2009 roku zarządza Adriana, prowadzi schronisko dla stu bezdomnych mężczyzn, w wieku od 40 lat, choć można spotkać tu i młodszych, gdyż jak twierdzi dyrektorka misji „nie zawsze można brać pod uwagę wiek osób, które potrzebują pomocy”. Misja prowadzi też spółdzielnię socjalną pod nazwą „Piękne miejsce”, gdzie osoby bezdomne składają drukarki 3D, robią catering, sprzątają zielone tereny miejskie, oraz remontują pomieszczenia.
– Jak przyszłam do pracy w Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej, byłam pracownikiem socjalnym w schronisku osób bezdomnych. Szef misji, ojciec Bogusław Paleczny, był charyzmatyczny, ale był też osobą, za którą nikt nie nadążał. Pierwsze zadanie, którym miałam się zająć w misji, to szukanie ziemi na Kubie, gdzie ojciec chciał kupić działkę i postawić dom pomocy społecznej – wspomina Adriana.
A potem było nie mniej ciekawie. – W siódmym miesiącu ciąży przyszło mi robić kurs żeglarski z bezdomnymi mężczyznami przebywającymi w naszym ośrodku. Udało się zorganizować grupę, panowie zdali patent (czego mnie już zabronił lekarz ze względu na zaawansowaną ciążę). Sama historia zaczęła się bardzo zabawnie. Zanim bowiem pojawiliśmy się w szkole żeglarskiej, wszystkie sprawy z tym związane załatwiał telefonicznie o. Bogusław. Prowadzący kurs byli przekonani, że przyjadą zakonnicy. Tymczasem zobaczyli grupkę facetów, wyglądających jak piraci z Karaibów, którymi dyrygowała kobieta w ciąży – śmieje się Adriana.
Emocje i twarda ręka
– Moja praca od samego początku była więc inna. Mój dziewięcioletni syn, Nikodem, przychodzi ze mną często do pracy, ma tu bardzo dużo dziadków i wujków. Zdarza się też, że przechodząc razem z Nikodemem przez Dworzec Centralny spotykamy byłych podopiecznych misji. Gdy są podpici, wstyd powstrzymuje ich przed przywitaniem się ze mną, jednak nie potrafią nie podejść i zagadnąć do Nikodema – opowiada Ariadna.
Jak mówi dalej Adriana, przy takiej pracy nie da się podzielić przestrzeni na biuro i dom. Tym bardziej, że dyrektorce misji przychodzi towarzyszyć bezdomnym mężczyznom w bardzo ciężkich chwilach. Bywa, że osoby te, przebywając w szpitalu, nie chcą, aby fakt, iż nie mają dachu nad głową, ujrzał światło dzienne. Po prostu się tego wstydzą. Wówczas Adriana, bądź dziewczyny z nią pracujące, grają rolę kuzynek, sióstr, opiekunek „swoich” pacjentów. Nierzadko przychodzi im wtedy zmierzyć się z bardzo poważnymi problemami.
– W jednym przypadku dowiedziałam się, że zostaje już tylko leczenie paliatywne. Lekarz opowiadał mi, jak podopieczny naszej misji będzie umierał. A ja musiałam dopytywać się o szczegóły, żeby wiedzieć, jak temu człowiekowi pomóc. Ten mężczyzna zmarł, ale mam przecież świadomość, że inni tu przebywający to obserwują, każdy z nich myśli wtedy, jak to będzie z nim w tych ostatnich chwilach – tłumaczy.
Mężczyźni przebywający w ośrodku mówią o jego dyrektorce „Pani matka”. Wszyscy ją bardzo szanują i lubią. Zdają sobie sprawę, ile jej zawdzięczają. W twardych, a przez to też wzruszających słowach, ujął to przebywający w ośrodku, uzależniony od alkoholu pan Sławek: „Co powiedzieć o pani Adzie? Uratowała mi życie”.
Te nietypowe warunki pracy powodują, że kadra ośrodka jest bardzo zżyta z osobami, którym pomaga. Jednak jest wiele przypadków, gdzie trzeba na nowo stawiać jasne granice. – Gdy po wypiciu alkoholu – czego konsekwencją jest bezwzględne usunięcie osoby z ośrodka – przychodzi do mnie mężczyzna płacząc i obiecując, że to się już nie powtórzy, nie mogę zachować się jak współuzależniona żona i zaniechać wyciągnięcia konsekwencji – wyjaśnia Adriana.
Nie marzenia, a cele
„Nie mam marzeń jako takich, a cele do osiągnięcia. Zastanawiam się, jak to zrobić, kiedy, za co i kto mi może w tym pomóc”. Zdaniem dyrektorki misji, właśnie to odróżnia „zwykłych” ludzi od tych będących w wyjątkowo trudnej sytuacji mieszkaniowej, jak określa bezdomnych.
– Kiedyś przyszedł do nas człowiek, który mieszkał w kanałach. Co go skłoniło, aby w końcu opuścić to podziemie i wyjść na powierzchnię? Okazało się, że pewnego dnia podpalili ich nastolatkowie. Kolega spłonął żywcem, zaś mężczyzna, który do nas trafił, przebywał najpierw w szpitalu – opowiada. – Dla „zwykłych” ludzi utrata rodziny, pracy byłaby pewno bodźcem do tego, aby coś zmienić w swoim życiu. Tutaj jest inaczej, nawet wegetacja w kanałach sama w sobie nie wystarczyła, aby podjąć wysiłek do zmiany tej sytuacji. To jest główny kłopot osób bezdomnych: nie mają marzeń, a przede wszystkim nie mają celów w życiu. Jak się pyta tych ludzi, co będą robili, to mówią, że o dwunastej jest obiad, a wcześniej może jeszcze muszą wybrać się do urzędu podpisać jakiś papier. Ale ja pytam: co będzie pan robił za rok? I w odpowiedzi słyszę: Ależ proszę pani, ja nie wiem, czy ja będę żył za rok. I tak odpowiada mi 40-letni człowiek! – dodaje.
Nauka pokory
Czego dyrektorka misji – w swoim przekonaniu – na pewno powinna się jeszcze w życiu nauczyć? – Przede wszystkim cierpliwości i pokory. Zrozumienia tego, że inni myślą inaczej niż ja. Ja reaguję spontanicznie, potrafię huknąć, a nie zawsze to ma sens – wyznaje.
Cierpliwość, jak twierdzi Adriana, pomoże jej w przekonaniu ludzi do tego, by nie patrzyli na bezdomność jak na wybór tych osób. – Ci ludzie nie podejmują decyzji: od dziś będę bezdomny! Ten stan rzeczy nie jest także ich winą. To my jesteśmy winni, źle prowadzimy politykę społeczną i krzywdzimy tych ludzi bylejakością pomagania – martwi się.
Robert Starzyński, Sekretarz Zarządu Głównego Stowarzyszenia Monar, współpracujący z dyrektorką misji, przyznaje, że nie jest ona osobą, z którą łatwo znaleźć kompromis: – Z Adą pracuje się dobrze, o ile osoby współpracujące też od siebie wymagają tyle, ile ona wymaga sama od siebie. Jest osobą konkretną i na pewno nie cofnie się przed niczym, jeżeli będzie to dotyczyło słusznej sprawy. Nie łatwo jest z nią ustalić kompromis, choć trzeba być twardym w negocjacjach.
Statek z ludzi
Budowa jachtu pełnomorskiego, którym mężczyźni opłyną świat dookoła, to idea nieżyjącego już szefa misji – ojca Bogusława. Kontynuowana teraz pod okiem Adriany, ale przede wszystkim kapitana oraz Polskiego Rejestru Statków. – Ten statek to moje najtrudniejsze wyzwanie – przyznaje. – Główna oś sporu między mną a kapitanem to sposób podejścia do tego procesu. Celem kapitana jest wybudowanie jachtu, wodowanie go i wyruszenie w rejs. Ja to oczywiście rozumiem, ale moim celem jest pomoc ludziom w wyjściu z bezdomności. Jeśli więc któryś z mężczyzn przy budowie statku nabędzie już kompetencje np. w stolarce czy spawalnictwie, zdobędzie odpowiednie certyfikaty, to ja „wyrzucam” go do pracy na wolnym rynku. On już tam nie utonie. A dla kapitana taki pracownik jest na wagę złota, chciałby, aby został tu dłużej i służył swym doświadczeniem przy budowie jachtu. Dla mnie jednak ten statek składa się z ludzi i on już płynie. Nie mam przy tym wątpliwości, że w odpowiednim czasie wypłynie w prawdziwy rejs – przekonuje.
Adriana wymienia także inne projekty misji, których nierzadko sama jest inicjatorką. Na przykład streetworking, prowadzony obecnie w trzech dzielnicach: Ursusie, Ochocie i we Włochach. Praca polega na rozmowach, mających w ostatecznym wymiarze doprowadzić do zmiany sytuacji, z osobami żyjącymi w miejscach nie nadających się do zamieszkania, np. w pustostanach. Rozmowy prowadzą: psycholog, terapeuta ds. uzależnień oraz pracownik socjalny.
Inny projekt – autorski pomysł dyrektorki, czerpiącej inspiracje z rozwiązań zachodnich – to mieszkania treningowe. – Prowadzimy jedyny w Polsce program mieszkań treningowych. Zobaczyliśmy bowiem, że ludzie, którzy znajdują pracę, nie są w stanie jej utrzymać i żyć na własny koszt tak zupełnie od razu. Gra tu rolę wiele czynników, nie tylko niskie zarobki, ale też brak kapitału społecznego, zgubne nawyki, nałogi etc. Zrobiliśmy więc taki eksperyment: jako misja wynajęliśmy mieszkania na wolnym rynku, udostępniliśmy części mężczyzn przebywających dotychczas w ośrodku, zapewniając im przy tym kontakt z pracownikiem socjalnym, terapeutą i psychologiem. Obecnie na takich zasadach mieszkają 22 osoby w siedmiu mieszkaniach – opisuje.
Czego brakuje?
Dyrektorka misji, mówiąc o swej pracy w KDS-ie, podkreśla, iż jest to bardzo specyficzna Komisja. Gromadzi ona stosunkowo dużo organizacji, bo ponad dwadzieścia, a jednocześnie jest to zamknięte grono. – Mało organizacji bowiem chce pracować z bezdomnymi. A już pomaganie bezdomnym mężczyznom jest bardzo trudne. Często zarzuca mi się, że pomagam samym sobie winnym alkoholikom i „alimenciarzom” – opowiada.
To, czego naprawdę brakuje, to pieniędzy na taką działalność: – Wysłaliśmy list do pani prezydent, w którym apelujemy o podniesienie środków na walkę z bezdomnością. Taki przykład: mam pieniądze na żywność, ale nie mam na kucharza. Miasto twierdzi, że mam dowolną pulę pieniędzy i mogę robić, co chcę. To ja pytam: czy mam zwolnić pracownika socjalnego, a zatrudnić kucharza? A może gotować u nas powinien wolontariusz? Tylko czym innym, jak nie usankcjonowaniem pracy na czarno jest wolontariat siedem dni w tygodniu po kilka godzin? – pyta Adriana. I podkreśla, że obecnie dla KDS-u przyszedł przełomowy moment: podpisywanie kolejnych wieloletnich umów z miastem na działania dla bezdomnych. – Jeśli nie uda się tu zwiększyć budżetu, to pieniądze publiczne będą nadal marnowane, tzn. przeznaczane na utrzymanie status quo – martwi się.