Janina Ochojska: „Trudno powiedzieć, że rak to dar, ale przyjmuję go jako zadanie. Dać sobie z nim radę – to moja misja”
– Bardzo potrzebujemy dziś mężów stanu. A skoro nie ma nikogo takiego w partiach, to może trzeba poszukać kandydata na prezydenta poza gronem aktywnych polityków? – sugeruje Janina Ochojska, założycielka i prezeska Polskiej Akcji Humanitarnej oraz europarlamentarzystka. W rozmowie z NGO.pl opowiada także o swoim doświadczeniu choroby, działaniach w PE, kryzysie moralności w Europie i wsparciu dla młodych ludzi działających na rzecz klimatu. Zapraszamy do lektury!
Ignacy Dudkiewicz, NGO.pl: – Po co pani ta polityka?
Janina Ochojska: – Sama w sobie? Po nic. Można dziś nazwać mnie politykiem, proszę bardzo. Natomiast ja o sobie mówię, że jestem działaczką społeczną, która postanowiła pokazać, że polityka może być terenem etycznej działalności – tak samo, jak działalność społeczna.
Wierzy w to pani?
– Tak. I znam ludzi, którzy potrafili stosować zasady etyki w polityce.
To pytanie pada zawsze, gdy ktoś z kartą tak wieloletniej działalności społecznej wchodzi do polityki: nie boi się pani, że się ubrudzi? Że jest to świat, w którym nie sposób pozostać czystym?
– Każdy, kto angażuje się w życie publiczne, musi dbać o czystość moralną, nie tylko politycy. Od 25 lat jestem osobą publiczną, wypowiadam się w wielu kwestiach, również trudnych, podejmuję się niełatwych zadań. Wydaje mi się, że nie można mi zarzucić, żebym dotąd się ubrudziła. Nigdy nie wzięłam żadnych pieniędzy dla siebie, wszystkie nagrody, które dostawałam, oddałam. Zawsze starałam się, żeby moje życie społeczne oraz działalność fundacji były jak najbardziej przejrzyste.
I wciąż nie zamierzam niczego zmieniać w sferze zasad, którymi się kieruję.
Skąd zatem biorą się te pytania? Przecież nie z braku zaufania do pani.
– Ludzie przyzwyczaili się, że politycy wchodzą w szemrane układy i zaprzeczają głoszonym przez siebie wartościom. Stało się to na tyle zwyczajne, że aż akceptowalne.
Nie boję się, żeby mi to groziło, bo się zwyczajnie nie dam.
Jeśli ktoś sądzi, że zgodzę się zrobić coś za korzyści majątkowe czy pozycję, to się myli. Mnie nie zależy na zdobywaniu urzędów. W ogóle nie potrzebuję kariery.
Układy są mi do niczego niepotrzebne. Mam już swoje osiągnięcia. A jeżeli w Parlamencie Europejskim uda mi się zrobić coś dla Europy, dla świata, dla Polski, dla ludzi – to tym lepiej.
„Nie wszystko da się załatwić z poziomu polskiego sejmu”
Czym zajmuje się pani w Parlamencie?
– Po pierwsze, co oczywiste, pomocą humanitarną i rozwojową. Spotykam się z różnymi absurdami związanymi z tą dziedziną. Widziałam marnowanie pieniędzy. Byłam świadkiem niedopuszczania organizacji pomocowych do terenów, na których trwają konflikty albo wydarzyła się katastrofa.
Działanie w Parlamencie Europejskim pomoże to zmienić?
– Niejednokrotnie spotykałam się z przedstawicielami Unii Europejskiej odpowiedzialnymi za pomoc humanitarną. Sporo działań Polskiej Akcji Humanitarnej jest zresztą finansowanych z pieniędzy Unii. I tak – obecność w Parlamencie pozwoli mi wpływać na tę rzeczywistość w większym stopniu.
Nie zmienimy jednak sytuacji, jeśli – tak, jak obecnie – finansowanie tych działań będzie zmniejszane. To oraz zmiana zasad finansowania uderzy przede wszystkim w mniejsze organizacje. W Europie Wschodniej tylko Czesi oraz PAH są w stanie korzystać z tych pieniędzy. Inne organizacje nie mają wystarczającego potencjału i siły instytucjonalnej.
Może to nie szkodzi? Niech robią duzi i najsilniejsi?
– Nie zgadzam się. Odbierając mniejszym organizacjom możliwość aplikowania o pieniądze, Unia zmniejsza udział społeczeństw Europy Wschodniej w działaniach humanitarnych i rozwojowych. A ważne jest, żebyśmy myśleli o tym jako o wspólnym zadaniu. Tym bardziej, że pieniądze z Unii, które pozwalają nam działać, przyczyniają się także do tego, że ludzie nas wspierają. Jeśli nie będziemy w Jemenie, w Syrii, w Sudanie Południowym, w Somalii, na Ukrainie – to na co ludzie będą wpłacali nam środki? A nie łudźmy się, że zachodnie organizacje dotrą do Polaków z prośbą o wsparcie lepiej niż polskie. To więc kwestia nie tylko efektywności, ale także budowania solidarności we wszystkich europejskich społeczeństwach.
Czym jeszcze chce się pani zajmować?
– Jestem osobą niepełnosprawną, obecnie choruję też na raka. Widzę niedoskonałości w systemie ochrony zdrowia, które wynikają z różnicy standardów obowiązujących w różnych krajach europejskich. Chciałabym doprowadzić do ich ujednolicenia w całej Unii, do tego, by wszyscy obywatele i obywatelki wspólnoty mogli oczekiwać podobnego traktowania.
Trzeba też uporządkować sprawę zaświadczeń o niepełnosprawności. Obecnie jeden jego rodzaj uzyskuje się w ZUS-ie, drugi – w Powiatowym Centrum Pomocy Rodzinie. Te dwa rodzaje zaświadczeń mają różną wagę i są wystawianie na podstawie innych kryteriów. W moim przypadku jedno z nich orzeka całkowitą niezdolność do samodzielnej egzystencji, drugie zaś – umiarkowaną niepełnosprawność i zdolność do samodzielnego życia.
Cudowne ozdrowienie?
– Na to wygląda. Potrzebne jest ujednolicenie przepisów na poziomie międzynarodowym. Gdy ktoś wyjeżdża za granicę, nie wie, które zaświadczenie będzie tam uznawane.
Wiele zmian jest też potrzebnych w sferze zatrudnienia osób z niepełnosprawnością w taki sposób, by je realnie wspierać. A przecież praca – poza wymiarem zarobkowym – ma też wymiar społeczny i integracyjny. Podobnie jak wspólna nauka. Grandą jest wykluczanie z rzeczywistości szkoły dzieci z niepełnosprawnościami, które mają indywidualny tok nauczania.
Część tematów, o których rozmawiamy, to wielkie europejskie wyzwania. Inne dotyczą jednak polskiej rzeczywistości i jej niedomagań. Dlaczego zatem Parlament Europejski, a nie polski?
– Wie pan, wiele razy proponowano mi start do Sejmu…
Dlaczego pani odmawiała?
– Bo zawsze robiła to partia. A ja nie jestem i nie zamierzam być partyjna. Również teraz, gdyby kandydowanie do Parlamentu Europejskiego zaproponowała mi partia, nie zgodziłabym się. Odpowiadała mi formuła różnorodnej Koalicji Europejskiej, bo nie narzucała mi wyznawania konkretnych poglądów politycznych.
Od dawna mam zresztą kontakt z instytucjami europejskimi, interesuje mnie ich sposób działania. Jest też wiele dziedzin, w których potrzebne są regulacje europejskie, które nie pozwolą na rozmaite praktyki – niezależnie od tego, kto będzie akurat ministrem w tym czy innym resorcie. Dotyczy to na przykład ochrony środowiska. Chciałabym, żeby wprowadzono w Polsce kaucję za plastikowe butelki. Ale jeszcze bardziej chciałabym, żeby to był standard w całej Unii.
Czyli potrzebujemy głębszej integracji?
– Nie rozwiążemy największych wyzwań stojących przed Europą i światem – związanych z migracjami, jakością ochrony zdrowia, starzeniem się społeczeństw czy ochroną klimatu – z poziomu tylko krajowego parlamentu.
Przy otwartym oknie w moim mieszkaniu czuję smród zanieczyszczonego powietrza. Czuje pan?
Czuję.
– Nie chodzi jednak o to, by akurat w Krakowie można było bez obaw otworzyć okno, ale o to, żeby mogli to zrobić mieszkańcy i mieszkanki wszystkich miast w Polsce i Europie.
„Musimy posłuchać młodych”
To samo przekonanie przyświeca na całym świecie organizatorom i organizatorkom Młodzieżowego Strajku Klimatycznego. Patrzy pani na nich z sympatią?
– Olbrzymią! Absolutnie musimy ich wesprzeć. Z kilkorgiem europarlamentarzystów myślimy o tym, jak pokazać tym młodym ludziom, że ich strajki są dla nas naprawdę ważne. Oni walczą o swoją przyszłość, a w tej chwili my mamy możliwości, żeby coś zmienić.
Chciałabym ich przekonać, że warto angażować się w politykę po to, by te fantastyczne ruchy przerodziły się w konkretne zmiany, ustawy, przepisy. Nie stanie się to jednak, jeżeli te osoby nie będą miały dostępu do władzy ustawodawczej. Trzeba zaczynać od samorządów, potem pchać się do Sejmu – również po to, by zmienić jego obraz. Jeżeli można było – jak to się stało w tym roku – zmienić 61% składu Parlamentu Europejskiego, to i w polskim Sejmie taka zmiana mogłaby się dokonać. Wie pan, co by to oznaczało?
Rewolucję?
– Na pewno wielką, jakościową zmianę.
W nowym Sejmie zasiądzie 30% debiutantów i debiutantek. Choć trzeba zaznaczyć, że niektórzy z nich to polityczni wyjadacze, którzy akurat nigdy nie byli w parlamencie.
– Cieszy mnie to wietrzenie.
Niemniej, żeby młodzi w jeszcze większym stopniu poszli do polityki, ktoś ich musi do tego przekonać, pokazać im, że to możliwe, pomóc już dziś wpływać na różne sprawy – także na poziomie europejskim. Może mi się to uda. Bardzo bym chciała.
Podczas ostatnich demonstracji zrobiło na mnie wrażenie skandowane pod Sejmem hasło: „Idzie uliczna ustawa klimatyczna”. Żądania młodych rzeczywiście mają charakter polityczny.
– A widział pan w poprzednim parlamencie kogoś, kto rzeczywiście poparłby tych młodych ludzi i zechciał ich postulaty przedłożyć Sejmowi?
Nie widziałem. Teraz się to trochę zmieniło.
– I bardzo dobrze.
Warto, żeby posłowie realnie współpracowali z młodymi. To nasza przyszłość. Ktoś, kto ma dzisiaj 17 lat i organizuje strajk klimatyczny, za dziesięć lat może zasiadać w parlamencie i doprowadzić do istotnych zmian. Ale już teraz warto ich słuchać. Na serio.
„Poszukajmy prezydenta poza gronem aktywnych polityków”
Udaje się pani – mimo leczenia – uczestniczyć w pracach Parlamentu?
– Nie na tyle, na ile bym chciała. Ale gdy trwało przesłuchanie kandydatki na Komisarza do spraw Partnerstwa Międzynarodowego, Jutty Urpilainen, to zadałam swoje pytanie na piśmie i wysłuchałam całego posiedzenia. Zgłosiłam cztery poprawki do budżetu, z czego dwie przeszły, a pozostałe dwie zostały uwzględnione w ramach innych poprawek. Podjęłam już też szereg innych inicjatyw. Działam, choć brakuje mi bezpośredniego kontaktu z parlamentarzystami.
Posiadam niewątpliwie jeden talent…
Jeden? Proszę nie przesadzać ze skromnością.
– Ten akurat jest wyjątkowo ważny w tym kontekście, a wcześniej pozwolił mi stworzyć PAH. Otóż uwielbiam poznawać ludzi i potrafię łączyć ich ze sobą. Umiem znajdywać osoby wyznające podobne ideały i zapalać je do wspólnego działania, do robienia rzeczy, które wydają się niemożliwe. Lubię się ich podejmować. Będąc nikim, wysłałam konwój do Sarajewa, zbudowałam dużą organizację. Wierzę więc, że także w Parlamencie znajdę sojuszników. Jest w nim dużo fajnych, młodych ludzi. Wśród owych 61% nowych posłów i posłanek jest też wiele osób, które mają doświadczenie w działaniach społecznych. To daje dużą nadzieję.
Z kim już pani współpracuje?
– Zaprzyjaźniłam się z Pietro Bartolo, słynnym lekarzem z Lampedusy, na którą docierają uchodźcy. Nawiązałam też kontakt mailowy z innymi osobami, które wypowiadały się w debacie dotyczącej sytuacji w basenie Morza Śródziemnego, w którym wciąż codziennie toną ludzie.
Widzę, że w Parlamencie jest wiele osób, które myślą o wielu sprawach podobnie do mnie. Trzeba się jednak zebrać i tchnąć w tę instytucję nowego ducha. Gdy w styczniu lub lutym wrócę do Parlamentu, będę to robić.
Chciałaby pani, by więcej osób z doświadczeniem w działalności społecznej wchodziło do polityki?
– To doświadczenie pomaga. Byłam gorącą zwolenniczką tego, by na listach do Senatu znalazło się więcej osób ze środowiska organizacji społecznych. Niestety, na pomysłach i wstępnych obietnicach się skończyło.
Najważniejsza jest jednak edukacja obywatelska – i dotyczy to nie tylko młodzieży. Zaniedbaliśmy to. Chciałabym wiedzieć, ilu wyborców uczestniczyło w spotkaniach z kandydatami, którzy startowali po raz drugi. Ilu próbowało rozliczyć ich z tego, co obiecywali? Myślę, że niewielu.
W efekcie, gdy spotyka nas coś złego, ludzie piszą albo do telewizji, albo do Owsiaka, Dymnej czy Ochojskiej. A my wszystkiego nie załatwimy. Czemu nie pójdą do swojego posła, którego sami wybrali?
Czemu nie zapukają do instytucji, które mają obowiązek im odpowiedzieć?
Może do was mają większe zaufanie?
– Jasne, ale kiedy pani z Rzeszowa opowiada mi o tragedii swojej mamy, która wykryła u siebie raka piersi w tym samym momencie, co ja, a jeszcze nie rozpoczęła leczenia (a nie zostałam wcale potraktowana wyjątkowo), to co mogę w tej konkretnej, indywidualnej sprawie zrobić?
Nagłośnić problem?
– Robię to, ale to nie pomoże na tu i teraz tej akurat pani.
Rozumiem, że ludzie szukają kontaktu z innymi, którzy mają podobne doświadczenia. Po moich wystąpieniach związanych z rakiem, dostaję wiele wiadomości od osób, które opisują swoje przypadki, problemy z działaniem ochrony zdrowia, na przykład karty Diagnostyki i Leczenia Onkologicznego. Owszem, chcę być ich orędowniczką, również w kontakcie z ministerstwem. Ale, po pierwsze, często potrzeba błyskawicznej interwencji, a nie tylko mozolnej pracy rzeczniczej. Po drugie zaś, warto, by w tych sprawach ludzie pisali do swoich posłów, do lokalnych i krajowych instytucji. Nie znam szefa szpitala w Rzeszowie i nie mam władzy, żeby mu powiedzieć: „proszę pana, proszę zacząć leczyć tę panią”. Nawet jeśli czytam, że rozgrywa się tam tragedia.
Co zatem z tego, że ludzie mają do nas większe zaufanie? Jurek Owsiak do parlamentu? Ania Dymna? Siostra Chmielewska? Szymon Hołownia? Nie daj Boże.
W zasadzie: dlaczego?
– Bo kto będzie robił ich robotę, którą trzeba zrobić? Kiedyś w parlamencie były nam potrzebne autorytety i symbole, jak świętej pamięci Gustaw Holoubek. Ale dziś potrzebujemy w większym stopniu tych, którzy wychodzą na ulice z powodu klimatu, ACTA czy w obronie sądów.
Skoro nie do parlamentu, to może na prezydenta? Może w tej roli potrzebujemy autorytetu z doświadczeniem społecznym? Kogoś spoza partyjnego układu?
– Musiałby to być ktoś o dużym zaufaniu społecznym i mocnym kręgosłupie moralnym. W przypadku prezydenta wymiar etyczny jego decyzji ma największe znaczenie. Dlatego myślę, że to dobry pomysł.
Taka kandydatura byłaby lepsza niż kolejny człowiek z układu politycznego, związany interesem partyjnym.
Żadnej z osób, które wymieniłam – oraz wielu innych, które mają olbrzymie zasługi w działalności społecznej – nie chciałabym ubierać w taką decyzję, ale gdyby ktoś taki się pojawił, poparłabym tę ideę, bo bardzo potrzebujemy dziś mężów stanu. A skoro nie ma nikogo takiego w partiach, to może trzeba go poszukać poza gronem aktywnych polityków?
„Europa nie jest zagrożona, a już na pewno nie przez migrantów”
Sytuacja Polski i Europy bardzo tych mężów czy dam stanu wymaga?
– Niezwykle. Widzimy wielki kryzys wartości, który jest związany i sam wpływa na wiele innych spraw: problemy gospodarcze, klimatyczne, związane z migracjami czy pogłębiającym się ubóstwem. Widzimy tendencję do wzmacniania państw narodowych, gdy potrzebna jest ponadnarodowa współpraca, oraz do wykluczania określonych grup społecznych w poczuciu zagrożenia.
Pani nie czuje się zagrożona?
– Nie. Europa nie jest zagrożona, a już w najmniejszym stopniu zagrażają jej migranci. W zrozumieniu tego nie pomagają nam jednak media, które lubują się w sprawach tragicznych, nawet jeśli z punktu widzenia społeczeństwa nie najważniejszych. Gdy gdzieś zostaje zabite dziecko, to jest to niewątpliwa tragedia, mamy prawo oczekiwać, że dojdzie do ujęcia sprawcy, który zostanie sprawiedliwie osądzony, ale nie ma potrzeby, by społeczeństwo żyło tą sprawą przez tydzień. Tym bardziej nie powinniśmy żyć tygodniami jedną czy drugą skandaliczną wypowiedzią tego czy innego polityka.
W efekcie ludzie wciąż boją się na przykład islamistycznych zamachów terrorystycznych, chociaż trzeba wysilić pamięć, by przypomnieć sobie, kiedy ostatni tego typu miał miejsce w Europie.
Szybciej dotrzemy do zamachu, którego sprawcami byli biali suprematyści, jak ostatnio w Niemczech…
– Do tego doprowadza manipulowanie ludzkimi lękami i uprzedzeniami.
Ponadto, na pytanie, kiedy został dokonany ostatni zamach terrorystyczny, prawdopodobnie należałoby odpowiedzieć: „dzisiaj albo wczoraj”. Tyle tylko, że gdzieś daleko od nas.
– Otóż to – w Somalii, Nigerii, Wenezueli, Iraku, Syrii… Wszędzie tam, gdzie toczą się wojny lub wielkie konflikty społeczne, do których – bądźmy szczerzy – Europa również się dołożyła. Nie bierzemy za to odpowiedzialności, tylko odwracamy wzrok i pozwalamy, by ktoś zarządzał naszym strachem.
Kiedyś „w modzie” były zamachy terrorystyczne i uchodźcy, dziś – osoby LGBT, przed którymi rzekomo trzeba chronić dzieci.
Kiedyś – jak mówił minister Gowin – islamiści mieli wysadzać polskie noworodki. Dziś „geje chcą adoptować dzieci, żeby je gwałcić”.
– Nie można poddawać się tej narracji i szukaniu wrogów. A robią to nie tylko Polacy. Poddają się wszyscy.
Jak się temu przeciwstawiać?
– Mądrze. Trzeba o tym mówić. I trzeba umieć o tym mówić. Najważniejsza jest więc edukacja.
Edukacja jest w rękach tych, którzy wygrają wybory.
– Ale edukacja odbywa się nie tylko w szkołach! Moja edukacja polityczna i społeczna odbywała się w duszpasterstwie akademickim, w akademikach i na spotkaniach towarzyskich. Potrzebujemy takich nieformalnych sposobów edukacji i wychowania. Powinno się to też odbywać w rodzinach.
Niektórzy – jak arcybiskup Marek Jędraszewski – twierdzą jednak, że „dla rodziców szczerze kochających swe dzieci nie może być większej tragedii” niż „stanie się ofiarami ideologii gender, LGBT i Karty WHO”.
– To właśnie jest zarządzanie strachem.
Dla mnie to też kolejny dowód na skalę kryzysu moralnego, w jakim tkwimy, skoro jednocześnie obojętniejemy na dzieci codziennie tonące w Morzu Śródziemnym.
– W pewnym sensie to też jest zamach terrorystyczny. Godzimy się na to, żeby ludzie tonęli po to, by inni bali się do nas przypływać. Odmawiamy im realnej pomocy, zamiast niej finansując straż graniczną, łodzie, broń.
Wystarczy poczytać o warunkach, jakie panują w obozach u wybrzeży północnej Afryki czy w Grecji, by złapać się za głowę, widząc, co my robimy.
„Pomoc na miejscu to slogan, za którym nie poszły działania”
Parę tygodni temu na wyspie Lesbos wybuchł pożar w jednym z ośrodków dla uchodźców. Działacze i działaczki organizacji mówią, że to było nieuniknione, biorąc pod uwagę sposób jego funkcjonowania.
– W obozach powinno istnieć realne wsparcie. Edukacja dla dzieci. Pomoc medyczna. I poszukiwanie szansy na to, żeby ludzie, którzy w nich mieszkają, mogli kiedyś powrócić do swoich miejsc pochodzenia, jeżeli tylko kwestie bezpieczeństwa na to pozwolą. Zamiast stawiać mury, powinniśmy zadać sobie pytanie o to, dlaczego tak wielu ludzi przyjeżdża do Europy, puka do naszych drzwi. Oraz: co możemy zrobić, żeby nie musieli uciekać z miejsca swojego pochodzenia. Bo naprawdę bardzo wiele można poprawić, jeśli chodzi efektywność pomocy humanitarnej i rozwojowej.
Czy pani popiera zatem ideę „pomagania na miejscu” zamiast przyjmowania uchodźców?
– Nie zamiast! Jasne, że popieram „pomaganie na miejscu”. Ale zwracam pańską uwagę, że nawet gdy dwie osoby mówią to samo, to nie musi to tego samego znaczyć.
Slogan o „pomocy na miejscu” został stworzony przez PiS po to, żeby wytłumaczyć, dlaczego nie będziemy przyjmowali uchodźców. To tylko i wyłącznie pretekst, za którym nie poszły realne działania.
Czyli i nie przyjmujemy uchodźców, i nie pomagamy na miejscu?
– Bardzo chciałabym przeczytać raport na temat tego, jak zostało wydane 38 milionów, które były w dyspozycji pani minister Beaty Kempy. Według mojej wiedzy te fundusze są wykorzystywane w niewielkim stopniu, po części zupełnie niewłaściwie. To pozory.
To jak pomagać na miejscu?
– Przede wszystkim długofalowo. Jeśli popatrzy pan na historię PAH-u, to dostrzeże pan, że od pierwszego konwoju do Sarajewa mówiliśmy o pomaganiu na miejscu. Od początku jednak naszym marzeniem, które zrealizowaliśmy w 2000 roku, po ośmiu latach działalności, było zakładanie stałych misji. Po to, by byli w nich obecni pracownicy humanitarni, by nadzorować działania i dostosowywać pomoc do zmian sytuacji. Na terenach katastrof czy konfliktów rzeczywistość zmienia się cały czas. Nie można robić tego samego przez sześć lat.
A fundusze, które ma w dyspozycji rząd, nie zapewniają organizacjom takim, jak nasza, możliwości, by w terenie na stałe był obecny koordynator z Polski. Tak naprawdę zaś – ze względów bezpieczeństwa – powinno być ich dwóch.
To jak teraz wyglądają polskie działania humanitarne?
– Gdy przyznawane przez władzę budżety są jednoroczne, organizacje nie mają czasu zrobić rekonesansu. Jadą, wykonują zadania i wracają. A brak ciągłości skutkuje często marnotrawstwem pomocy, która nie przynosi realnego efektu. Nie dlatego, że ludzie ją realizujący nie potrafią tego robić, ale dlatego, że rok to po prostu za mało czasu na to, żeby wprowadzić prawdziwą zmianę. A długofalowych działań w programie pani Kempy nie było. Nie było też strategicznych celów, określonych zasad przyznawania grantów, ogłoszonych terminów konkursów czy rozliczeń…
Amatorka.
– Naprawdę bym chciała, żeby ktoś bardzo porządnie prześledził, na co zostały wydane te pieniądze. Bo gdy pani Kempa pojechała do Kenii i miała między innymi odwiedzić nasz projekt, to się nie pojawiła. Nie wiem, po co przyjechała.
Jej wyjazd do Jordanii to była zwyczajna farsa…
Dlaczego?
– Bo wożenie z Polski plecaczków i buciczków nie ma sensu! UNICEF co roku wyposaża dzieci w wyprawkę. A podróż pani minister kosztowała tyle, że można by te pieniądze przeznaczyć na coś naprawdę potrzebnego – na przykład na toalety przy szkołach.
Obecne władze instrumentalnie przywłaszczyły sobie termin „pomocy na miejscu”. Ale z realnymi efektami ma to niewiele wspólnego.
„Nie zamieniłabym mojego życia na żadne inne”
Czy mogę zadać pani osobiste pytanie?
– Proszę bardzo.
Skąd czerpie pani siłę do tego wszystkiego?
– Często słyszę to pytanie. Z siebie, z życia. Miałam bardzo dużo szczęścia – poczynając od tego, że zachorowałam na polio…
Słucham?
– Komuś może się to wydawać absurdalne, ale proszę zobaczyć, jak to zmieniło moje życie. Nie wiem, jakby ono wyglądało, gdyby nie choroba. A ja bym swojego życia nie zamieniła na żadne inne.
Zaakceptowałam swoją niepełnosprawność i nauczyłam się z nią żyć. I to najpełniejszym życiem, jak tylko potrafię. Podejmując się niemożliwego, a potem to robiąc.
Kiedyś się nie udało?
– Jasne. Myśleliśmy o założeniu misji w Etiopii, ale procedury rejestracyjne i koszty nas przerosły. Ale spróbowaliśmy.
Cały czas wierzę, że mogę i powinnam zrobić jeszcze więcej.
Także mimo raka?
– Całe dobro, które mnie spotyka, a także trudne rzeczy – to wszystko mnie zobowiązuje. Dotyczy to także raka piersi.
Media chcą mnie słuchać, więc mogę powiedzieć coś o tej rzeczywistości. Mogę słuchać innych ludzi i przekazywać ich słowa. Nie idę żadną uprzywilejowaną ścieżką. Leżę na tych samych salach, czekam na tych samych korytarzach, włóczę się po tych samych szpitalach.
Co by chciała zatem pani powiedzieć na podstawie tych doświadczeń?
– Chcę dawać świadectwo tego, że jakiekolwiek zmiany będą wprowadzane w systemie ochrony zdrowia, to muszą szanować pacjentów. Chcę mówić o tym, że na onkologii ludzie dostają kroplówki na korytarzach, bo nie ma wystarczającej liczby miejsc w pokojach, gdzie powinno się podawać chemię. Że na tym korytarzu jest jedna toaleta. Że wybitna onkolożka, pod której opieką jestem, ma dla pacjenta siedem minut, bo czekają kolejni. Myśli pan, że ona chce tak pracować?
Nie sądzę.
– Na pewno nie! To warunki poniżające dla niej i dla pacjenta. To wszystko nie jest wina lekarzy, pielęgniarek czy pacjentów, ale rządzących.
Potrzebujemy dużych inwestycji w ochronę zdrowia. Ale jest niezbędne, by dotyczyły one nie tylko infrastruktury i sprzętu, ale przede wszystkim ludzi. To wszystko się nie uda bez porządnego zwiększenia finansowania całego systemu.
Chcę o tym mówić. Bo choć trudno powiedzieć, że rak to dar, to przyjmuję go jako zadanie, które może jeszcze przynieść dobro mnie i innym. Mogę dzięki niemu dać coś z siebie innym. Może dzięki temu coś się poprawi, coś się zmieni. To mnie napędza.
Da pani radę?
– To moja misja. Mam ogromną szansę, bo istnieją leki, które są bardzo skuteczne w przypadku raka, którego mam. A do walki jestem przyzwyczajona. Mam za sobą około czterdziestu operacji, nie potrafię już ich zliczyć. I wiem, że wiara w powodzenie pomaga.
A ja chciałabym jeszcze długo żyć. Widzę, że jest wiele rzeczy do zrobienia, wiele książek, które czekają na przeczytanie. Jest we mnie żądza życia.
Ma pani marzenia?
– Nie. Chciałabym dobrze robić to, czego się podejmuję. A jesteśmy – ja także – na ziemi po to, żeby służyć innym. Skoro mogę to robić, to mam właściwie wszystko, czego mi potrzeba.
Janina Ochojska – polska działaczka humanitarna, założycielka i prezes zarządu Polskiej Akcji Humanitarnej. Od 2019 roku europarlamentarzystka.
Komentuj z nami świat! Czekamy na Wasze opinie i felietony (maks. 4500 znaków plus zdjęcie) przesyłane na adres: redakcja@portal.ngo.pl
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.