Ewa Kulik-Bielińska: Mówiłam moim koleżankom i kolegom, że to się źle skończy [wywiad]
– Media, w tym prowadzona przez moich przyjaciół z podziemia „Gazeta Wyborcza” w latach 90. promowały postawy przedsiębiorczości, bohaterami nowych czasów byli Grobelny, twórcy „oscylatora” Bagsik i Gąsiorowski. To były ikony kapitalizmu. Pokazywano, jak świetnie sobie radzą. Społecznik to był głupek lub frajer. Nie wzorzec. Dominował kult wartości jednostkowych, indywidualizmu, osobistego rozwoju i kariery – mówi Ewa Kulik-Bielińska.
Estera Flieger: – Nie chciałabym żyć w PRL, ale jednego bardzo zazdroszczę: 31 sierpnia 1980 roku – tego dnia, tych emocji, nadziei. Jak zapamiętałaś ten moment?
Ewa Kulik-Bielińska: – Rozumiem, bo sama sobie tego dnia zazdroszczę. To była euforia, radość i prawdziwe szczęście. Mam dwa takie momenty. Pierwszy to pierwsza pielgrzymka Jana Pawła II do Polski w 1979 roku. Kiedy przez te kilka dni Jego wizyty chodziłam ulicami Krakowa, widząc we wszystkich w witrynach sklepowych i oknach mieszkań zdjęcia Karola Wojtyły i flagi papieskie, miałam poczucie, że w Polsce nie ma już komunistów, że kraj jest wolny, że władzę w mieście przejęli tacy jak ja papiescy wolontariusze. A drugi to właśnie 31 sierpnia 1980 roku. Podpisanie porozumień gdańskich. To było to samo uczucie. Radości i euforii. Nadziei na wolność. I solidarności z wszystkimi, którzy pragnęli tej wolności. Podobne uczucia towarzyszyły nam podczas znakomicie zorganizowanego I Krajowego Zjazdu Delegatów NSZZ „Solidarności”.
Słusznie ten czas nazywano karnawałem wolności. Dokładnie tak bym to opisała: brałam udział we wspaniałym karnawale wolności i solidarności.
23 lipca Sejm przyjął uchwałę na cześć kobiet „Solidarności”. Nareszcie doceniono opozycjonistki?
– Uchwała sejmu po ponad 30 lat wolnej Polski. Długo trzeba było czekać, żeby je zauważyć… A tak poważnie, rola kobiet w opozycji przedsierpniowej i w Solidarności zostanie doceniona, jeśli będzie się o nich pisać, udokumentuje i opisze się ich wkład w walkę o demokratyczną Polskę. Warto byłoby zrobić np. encyklopedię kobiet działających w opozycji demokratycznej.
Opozycjonistki zostaną docenione, kiedy w dyskusjach o narodzinach „Solidarności” będzie się mówiło o nich i pokazywało ich zaangażowanie, zarówno w pierwszych kilkunastu miesiącach jej legalnej działalności, jak i w okresie, kiedy zeszła do podziemia, na równi z mężczyznami. I gdy będzie oddawało się im głos, żeby same o tym mówiły.
Podczas tegorocznych obchodów rocznicy podpisania Porozumień Sierpniowych w większości paneli udział brali wyłącznie mężczyźni. Wyjątkiem był ostatni, poświęcony mediom podczas Zjazdu Solidarności.
Bo historia „Solidarności” wciąż jest historią wyłącznie mężczyzn?
– Mówi się o ojcach „Solidarności”, jakby nie miała matek. A przecież strajk w Stoczni Gdańskiej wybuchł z powodu wyrzucenia z pracy kobiety – Anny Walentynowicz (która swoją drogą, pracując na suwnicy, wykonywała typowo męski zawód). W 10-milionowym związku kobiety stanowiły 53 procent'y. Ale jeśli historię tego ruchu opowiada się głównie przez perspektywę jego kierownictwa, to rzeczywiście, ta narracja jest uprawniona. Bo faktycznie liderami „Solidarności” byli w większości mężczyźni – do władz regionalnych i krajowych związków szli przywódcy z dużych zakładów, najczęściej przemysłu ciężkiego. Choć odgrywający bardzo ważną rolę w gospodarce przemysł włókienniczy – podobnie jak oświata i ochrona zdrowia – był sfeminizowany. Nie pamiętam statystyk, ale kobiety stanowiły mniejszość w kierownictwie związku. W Krajowej Komisji Porozumiewawczej NSZZ Solidarność wybranej na zjeździe było ich tylko dwie na 105 mężczyzn. I tylko jedna przy Okrągłym Stole.
Prawdą jest, że kobiety „nie wyrywały się” do kandydowania na stanowiska kierownicze w „Solidarności”, bo miały poczucie, że mężczyźni zrobią to lepiej. Ale też ci wcale ich do tego nie zachęcali, przekonani, że one się do tego nie nadają. Mogą pomagać, ale nie kierować. Nie pamiętano ich kluczowej roli na strajku w Gdańsku, kiedy kierowane solidarnością właśnie, zatrzymały stoczniowców opuszczających stocznię po wywalczeniu ustępstw dla siebie, czy, gdy jak Alinka Pienkowska, upominały się o wypuszczenie więźniów politycznych i aresztowanych działaczy KOR.
Ale to właśnie kobiety, które od samego początku pracowały na zapleczu, tworzyły niezbędną dla rozwoju i przetrwania ruchu infrastrukturę.
Widziałam to bardzo dobrze w biurze „Solidarności” na Mazowszu, gdzie najpierw pracowałam społecznie, a następnie na etacie – to kobiety odpowiadały za logistykę, całkowicie nad nią panując. Również opozycyjne media były w dużej części kobiecą domeną.
Może mogłabyś więc porównać pracę kobiet w opozycji demokratycznej do Twojej pracy jako tłumaczki literatury? Tłumacze przeważnie pozostają w cieniu, niezauważeni, nie zwraca się uwagi na ich nazwiska, otwierając książkę, choć wykonują kawał ciężkiej i dobrej pracy.
– Nie myślałam tak o tym. Ale masz rację. To trafne określenie. Podoba mi się.
Zacznijmy więc od początku. Jak to się wszystko zaczęło?
– W działalność opozycyjną zaangażowałam się na pierwszym roku studiów, kiedy przeczytałam przyklejoną do bramy na ul. Szewskiej w Krakowie, klepsydrę informującą o tym, że Stanisław Pyjas, student piątego roku polonistyki, został zamordowany przez Służbę Bezpieczeństwa. To był odruch, moralny imperatyw sprzeciwu domagający się reakcji na rzeczywistość, w której młody chłopak, jeden z nas, studentów UJ, pomagający wyrzuconym z pracy i bitym przez milicję robotnikom z Ursusa i Radomia, traci życie. Wzięłam udział w marszu żałobnym. W proteście przeciwko tej politycznej zbrodni. Pod Wawelem koledzy Pyjasa odczytali deklarację o założeniu Studenckiego Komitetu Solidarności – niezależnej organizacji, która miała reprezentować interesy studentów. Podpisało ją dziesięć osób, podając obok nazwisk swoje adresy, zapamiętałam jeden, bardzo prosty, do dziś go pamiętam: Chocimska 3/3.
Czyj to był adres?
– To był adres Bronka Wildsteina, najbliższego przyjaciela zamordowanego Stanisława Pyjasa. Kilka dni później pojawiłam się u niego z koleżankami ze studiów – namówiłam je, żeby poszły ze mną. I zgłosiłam się do SKS. W ten sposób zostałam działaczką opozycji.
Co było dalej?
– Organizowaliśmy różne akcje na rzecz wolności nauki, słowa i stowarzyszania się. Odwoływaliśmy się do dwóch dokumentów. Po pierwsze, do konstytucji. Władze PRL zapisały w niej m.in. wolność wyrażania poglądów, zrzeszania się. Wszyscy wiedzieli, że to fikcja, ale my korzystaliśmy z tej hipokryzji władz komunistycznych, cytując odpowiedni artykułu. A po drugie, do umów międzynarodowych – Polska ratyfikowała porozumienia helsińskie, zobowiązując się do przestrzegania praw i wolności człowieka i obywatela. To dawało nam poczucie, że nawet w zniewolonym kraju jesteśmy w prawie i możemy się do prawa odwoływać.
Dlaczego było to takie ważne?
– Świadomość prawa jest bardzo ważna. Daje poczucie wewnętrznej wolności i słuszności działania. System komunistyczny, jak każdy system autorytarny, łamał ludzi również dlatego, że nie mieli wiedzy, jakie mają prawa.
Nie wiedzieli na przykład, że kodeks postępowania karnego pozwala im odmówić zeznań lub udzielenia odpowiedzi na pytania podczas przesłuchania.
Ważne było dla mnie to, że działaliśmy w sposób jawny, nie konspirowaliśmy, nie ukrywaliśmy się. Przeciwnie. Podawaliśmy nasze adresy do publicznej wiadomości. Wychodziliśmy z ulotkami na ulice. Władze starały się przedstawić to, co robiliśmy za nielegalne. Ale przecież nasza działalność miała oparcie w prawie, które właśnie ta władza ustanowiła. Był to rodzaj gry w branie na serio tego, co sama władza wiedziała, że jest fikcją i pozorem, ale przecież nie mogła się do tego głośno przyznać.
Ważnym elementem naszej działalności było przełamywanie partyjnego monopolu informacji, walka z kłamstwem i z cenzurą. Domagaliśmy się zniesienia tzw. resów – ograniczania dostępu do części księgozbioru w bibliotekach, konkretnie wydawnictw przedwojennych (np. Miłosza i Gombrowicza) i emigracyjnych, z których korzystać mogli wyłącznie akademicy za specjalną zgodą przełożonego. Walczyliśmy też o swobodę poruszania się i podróżowania, sprzeciwiając się wymogowi opiniowania wniosku o paszport zagraniczny przez koncesjonowany komunistyczny związek studencki. Studenci, którzy otrzymali negatywną opinię o swoim „kręgosłupie moralnym” nie mieli szans na otrzymanie paszportu. Sprzeciwialiśmy się represjom i informowaliśmy o ich ofiarach. Prowadziliśmy działalność samokształceniową, organizując spotkania Uniwersytetu Latającego, prowadząc działalność edukacyjną, ulotkową. Ja odpowiadałam za bibliotekę wydawnictw: książek i czasopism emigracyjnych i wydanych poza cenzurą w niezależnym, drugim obiegu.
Współtworzyłaś również niezależne media.
– W drugim obiegu powstały czasopisma literackie: „Zapis”, „Puls”, oraz informacyjne: „Biuletyn Informacyjny KOR” , „Robotnik”. My w Krakowie stworzyliśmy również dwa pisma: "Sygnał" i "Indeks", który miał być niezależnym pismem związanym z ruchem studenckim. Byłam jego sekretarzem redakcji. Nawiązywaliśmy kontakty z różnymi środowiskami, nie tylko studenckimi, mając w pamięci to, że wszystkie wcześniejsze zrywy były odosobnione: w 1956 roku protestowali tylko robotnicy, w 1968 – tylko studenci, w 1970 – znowu tylko robotnicy. Zmieniło się to w 1976 roku, kiedy za robotnikami ujęła się inteligencja polska – studenci, artyści, intelektualiści. W chwili wybuchu strajku w 1980 roku droga była przetarta.
To był ruch wszystkich klas społecznych, włączający wszystkie grupy społeczne i cieszący się szerokim poparciem: chłopów, robotników, inteligencji i studentów.
Wspomniałaś o Bronisławie Wildsteinie. Niektóre przyjaźnie przetrwały, inne – jak właśnie ta – nie. Jakie to jest doświadczenie, kiedy rozmowa z dawnym przyjacielem staje się właściwie niemożliwa?
– To bardzo trudne. I boli, że widzę dziś u swojego dawnego bliskiego przyjaciela tyle nienawiści, żółci, pogardy do myślących inaczej niż on. Byliśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi i w latach 70., i potem w latach 90. Kiedy wrócił do Polski, często był naszym gościem.
Polityczne różnice, jakie ujawniły się w środowisku dawnej demokratycznej opozycji mają często aspekt silnych osobistych urazów. Właśnie z powodu dawnej bliskości i przyjaźni, trochę jak w rodzinie czy związku miłosnym towarzyszy im poczucie zdrady, zawodu, porzucenia i oburzenia wyborami dokonywanymi po 1989 roku.
Wciąż jestem blisko z wieloma osobami z tamtych lat ze środowiska SKS-u. Choć z częścią z nich, szczególnie z okresu krakowskiego trudno się nam politycznie porozumieć. Wielu z nich popiera to, co robi PiS i głosowali na Andrzeja Dudę. Jak się możesz domyślać, ja nie jestem zwolenniczką obecnego prezydenta i partii rządzącej. Jednak wciąż, kiedy się spotkamy, mogę z nimi rozmawiać, choć unikamy tematów politycznych.
Moim najbliższym przyjacielem przez te wszystkie lata pozostaje niezmiennie Olek Gleichewicht z wrocławskiego SKS-u. Został nawet ojcem chrzestnym mojej córki (wtedy był jeszcze wierzący). Jestem też blisko ideowo i emocjonalnie związana z Różą Woźniakowską-Thun i z Anką Krajewską z Krakowa. Moja najbliższa przyjaciółka z tamtych lat, z którą snułyśmy plany stworzenia po upadku komuny niezależnego szkolnictwa z prawdziwego zdarzenia, już niestety nie żyje. Czasami zastanawiam się, po której stronie sporu dziś by się opowiedziała. I dochodzę do wniosku, że po stronie przyzwoitości.
To, co jest dziś dla mnie niezrozumiałe, to zacietrzewienie, zapiekłość i buta dawnych kolegów. Stosowanie przez nich retoryki, która odbiera innym prawo do odmiennych poglądów, przypisując im głupotę, interesowność, konformizm czy chęć unicestwienia i zohydzenia politycznych oponentów.
Oburzające i niepojęte jest dla mnie pełna buty i poczucia nieograniczonej niczym władzy nad innymi postawa takich osób jak Ryszard Terlecki. Jego „wysłanie po pomoc do Rosji” Cichanouskiej za to, że wzięła udział w uroczystości odsłonięcia pomnika "Solidarności" w Warszawie pokazuje upadek i poczucie bezkarności tego człowieka, kiedyś (choć nie dla mnie) przewodnika intelektualnego młodzieży opozycyjnej w Krakowie.
Jest to dla mnie tym bardziej niezrozumiałe, bo to, co robiliśmy w latach 70. i potem naznaczone było głęboką odpowiedzialnością za słowo.
Tworząc prasę podziemną, przełamując monopol informacji, mieliśmy poczucie ważnej misji i ogromnej odpowiedzialności. Wiedzieliśmy, że słowo jest bronią, którą można użyć w dobrej i w złej sprawie. Że może inspirować i mobilizować do działania, ale też może skrzywdzić i zranić człowieka. Jeżeli pisaliśmy o tym, że ktoś został zatrzymany i represjonowany, musieliśmy mieć co do tego pewność. Zależało nam na tym, by podawać sprawdzone informacje, opisywać to, co widzieliśmy na własne oczy lub co otrzymaliśmy od wiarygodnego świadka wydarzeń. Ważyliśmy każde słowo. Oddzielaliśmy fakty od komentarzy, opinii i ich interpretacji. Było nie do pomyślenia, żebyśmy posługiwali się pomówieniem i uprawiali antykomunistyczną propagandę.
Jak to się stało, że „Solidarność” zaczęła dzielić? Przecież z definicji to niemożliwe.
– Dużo o tym myślę. Słowa „solidarność” użyliśmy po raz pierwszy w Krakowie do nazwania naszego ruchu. Solidarność wydawała się nam wtedy wartością, która była nam najbardziej potrzebna. Czuliśmy, że władza chce nas zatomizować, poszatkować i trzymać w osobnych zbiorach: robotnicy, chłopi, inteligencja, twórcy, studenci, przeciwstawiać i nastawiać nas przeciwko sobie. Idea solidarności, pomocy wzajemnej, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, budowania poczucia, że wszyscy tkwimy w tym samym komunistycznej beznadziei, miała niezwykłą moc, była rewolucyjna. W obliczu represji i przemocy wobec robotników Czerwca 76, wobec zakatowania jednego z nas Staszka Pyjasa, czuliśmy, że musimy być solidarni. Że to nasza jedyna broń.
Solidarność miała kilka wymiarów: wewnątrzśrodowiskowy – obrony praw studentów i studentek, międzyśrodowiskowy – pomocy w obronie i egzekwowaniu praw innych grup społecznych, w tym praw pracowniczych, swobód akademickich, twórczych, a także wymiar międzynarodowy. Do Polski napływały wyrazy solidarności i wsparcia z całego świata. A podczas I Krajowego Zjazdu Delegatów NSZZ „Solidarności” delegaci przyjęli Posłanie do narodów Europy Wschodniej, w którym wyrażali nadzieję, że kiedyś również oni będą mogły tworzyć wolne związki zawodowe i bronić w ten sposób interesów pracowników.
Solidarność jako wartość i idea była niezwykle silnie odczuwana w stanie wojennym: poprzez niesienie pomocy uwięzionym, internowanym, zwalnianym z pracy i ukrywającym się działaczom Solidarności i ich rodzin. Jej szczególnym wyrazem było oddawanie na potrzeby podziemnej Solidarności prywatnych mieszkań, a więc wpuszczania nas do tego co dla każdego z nas jest sferą najbardziej chronioną i prywatną, dającą nam poczucie bezpieczeństwa i schronienia. Przez pięć lat ukrywaliśmy się w mieszkaniach prywatnych wśród rodzin, które żeby nas przyjąć ścieśniały się w jednym lub dwóch już wystarczająco ciasnych pokojach PRL-owskich bloków.
Solidarność jako związek została rozbita i zniszczona podczas stanu wojennego. Jej struktury nie odrodziły się w pełni po 89 roku. Ale w podziemiu jako wartość i idea i związane z nią poczucie wspólnoty przetrwała. Zniszczył ją dopiero budowany po 89 roku kapitalizm i liberalizm, gospodarka wolnorynkowa, gloryfikacja przedsiębiorczości rozumianej często jako cwaniactwo i bogacenie się po trupach, skrajny indywidualizm. Zobaczyłam to bardzo szybko w 1989 roku.
Nie podobało mi się to zachłyśnięcie się nowymi możliwościami rozwoju indywidualnego i bezkrytyczne rzucenie się w budowę nowej rzeczywistości, zbywanie głosów krytycznych inwektywami „oszołomstwa” i „niezałapania się”. Mówiłam moim koleżankom i kolegom, że to się źle skończy. Ukąszenie komunizmem zastąpiło ukąszenie liberalizmem. Oczywiście, zdawałam sobie sprawę z tego, że transformacja ekonomiczna będzie oznaczała likwidację wielu socjalistycznych zakładów pracy i wymagała przekwalifikowania się tych, dzięki którym nastąpił przełom. Ludzie mieli jednak wtedy nadzieję, że ich wyrzeczenia mają sens. Że jeśli zacisną pasa, to za pięć lat będzie lepiej. Dla tej perspektywy i dla ich dzieci byli gotowi na poświęcenia. Ale tak się nie stało – jeżdżąc wówczas po kraju widziałam, że transformacja nie wszystkim zaproponowała równy udział w dobrach gospodarki wolnorynkowej. I wielu z nich miało poczucie odstawienia na boczny tor. Bycia niewidocznymi.
Czegoś jeszcze po 1989 roku zabrakło?
– Kiedy tylko rozpoczęły się przemiany, uważałam, że musi się zmienić model szkolnictwa. Że to czas na budowę nowego modelu szkoły, takiej jaką widziałam w Stanach Zjednoczonych, takiej, o której opowiadali i przyjaciele ze Skandynawii. Uważałam, że powinniśmy postawić na edukację obywatelską, na budowę poczucia wspólnoty i odpowiedzialności społecznej. Jesteśmy bardzo przedsiębiorczym społeczeństwem. Historia nauczył nas radzić sobie mimo czy wbrew niesprzyjającym okolicznościom, żeby utrzymać rodzinę, żeby polepszyć swój byt. Zawsze „kombinowaliśmy” – w pozytywnym tego słowa znaczeniu: pod rozbiorami, za okupacji i w komunizmie. Natomiast dużo gorzej jest u nas z budowaniem instytucji i kompetencji demokratycznych, poszanowaniem dla procesów demokratycznych, budową demokratycznej kultury, zaufania do siebie nawzajem, do instytucji publicznych i instytucji państwa, z praktykowaniem na co dzień demokracji.
Uważałam, że konieczne było odczarowywanie tego, co zohydził komunizm, nazywając przymus pracą społeczną. Media, w tym prowadzona przez moich przyjaciół z podziemia „Gazeta Wyborcza” w latach 90. promowały postawy przedsiębiorczości, bohaterami nowych czasów byli Grobelny, twórcy „oscylatora” Bagsik i Gąsiorowski. To były ikony kapitalizmu. Pokazywano, jak świetnie sobie radzą.
Społecznik to był głupek lub frajer. Nie wzorzec. Dominował kult wartości jednostkowych, indywidualizmu, osobistego rozwoju i kariery.
To, co kolektywne, zespołowe uważano za przeżytek, relikt komunizmu. I tym przesiąknięta była szkoła, która poprzez i sprawdziany i testy, uczyła współzawodnictwa, i widzenia w kolegach i koleżankach rywali i konkurentów, a nie partnerów i uczestników działań wspólnych, w których każdy i każda ma swoją ważną rolę i zadanie do wypełnienia.
Płacimy za to cenę w 2021 roku? Albo inaczej: czy to, co wydarzyło się w 2015 roku, nie jest pokłosiem wypieranych błędów transformacji?
– Tak. Na tym skorzystał PiS. Przez osiem lat rządów PO dużo się zmieniło. Ludzie, co potwierdzały badania, mieli poczucie rozwoju i osobistego szczęścia. Ale już pytani o jego źródła, stwierdzali, że zawdzięczają to sobie. I że to, co mają, osiągnęli mimo, czy nawet wbrew władzy państwowej. Rzeczywiście, biurokracja nam się nie udała – układ kompetencji jest na tyle skomplikowany, że nie wiadomo, kto ma załatać dziurę w drodze. Nie umieliśmy wprowadzić prostego systemu załatwienia sprawy w jednym okienku. Państwo i władza publiczna jawiły się więc jako rzucające kłody pod nogi. Brak kontaktu z ludźmi i rosnące dysproporcje finansowe, a do tego ignorowanie tych, którzy nie mają w sobie żyłki przedsiębiorczości zbierają dziś swoje żniwo. Z jednej strony, dzięki zdobyciu wykształcenia wiele osób z małych miejscowości zdobyło awans społeczny i odniosło sukces, a z drugiej wielu miało poczucie, że nie mieli równych szans i utknęli w tym samym miejscu, w którym byli ich dziadkowie i rodzice. W okresie kiedy Donald Tusk żegnał się ze stanowiskiem premiera, Unia Europejska rekomendowała Polsce podniesienie płacy minimalnej i likwidację śmieciówek, które nie dają żadnego zabezpieczenia.
Niestety, rząd Platformy i PSL w ostatnich czterech latach nie podjął społecznych wyzwań i minął się ze społecznymi nastrojami. Serwując ciepłą wodę w kranie, nie widział Polski powiatowej. Do niej odwołał się PiS. I dał ludziom widomy znak, że dostrzega ich potrzeby, wręczając do ręki żywą gotówkę: od początku uważałam, że 500+ to bardzo trafiony pomysł, przede wszystkim na poziomie psychologicznym.
Dlaczego?
– Bo przywracał tym, którzy nie są i nigdy nie będą „przedsiębiorczy” poczucie godności, lepszej samooceny. Jak wiemy program nie zlikwidował biedy i nie poprawił demografii, ale na pewno – i to widzę co roku wyjeżdżając w to samo miejsce na wakacje – pomógł w budżetach domowych wielu rodzin i pozwolił im zabrać dzieci na letnie wakacje: zobaczyć morze, jeziora, góry. Program wsparcia dla najniżej zarabiających powinno się było skonstruować inaczej, powiązać z pracą, żeby nie wypychał ludzi, głównie kobiet, z rynku. Ludzie zamożni nie powinni pobierać tego świadczenia.
Ale z drugiej strony, danie wszystkim bez względu na dochód 500 zł na dziecko odjęło temu świadczeniu pewnej stygmatyzacji, jaka wiąże się z wypłatą pomocy uboższym. Dla mnie bardzo ważne w tym programie jest to, że ludzie otrzymują do ręki pieniądze. To dowód zaufania państwa do obywatela: że on najlepiej wie, czego potrzebuje jego rodzina i dobrze je wyda. Upokarzające w systemie pomocy społecznej było to, że starający się o nią musieli przedstawić rachunek np. za buty czy kurtkę dla dziecka i dopiero wtedy otrzymywali zwrot pieniędzy.
Zbyt często tworząc prawo państwo kierowało się przekonaniem, że obywatel chce go oszukać i my stanowiący prawo i urzędnicy państwowi wiemy lepiej, co mu potrzeba. Projektowano prawo pod złodzieja, zamiast kierować się zaufaniem do obywateli, bo złodziej zawsze znajdzie sposób, by prawo ominąć. Dlatego uważam, że 500+ jest bardzo dobry posunięciem godnościowym.
„A jeśli mówimy dziś o dziedzictwie »Solidarności«, to właśnie tę solidarność gdzieś zgubiliśmy” – powiedziałaś w Gdańsku rok temu. Znajdziemy ją jeszcze kiedyś?
– Wydaje mi się, że właśnie to robimy. I paradoksalnie pomaga nam w tym rząd PiS, który atakując demokratyczne instytucje i szczując przeciwko mniejszościom i „innym”, wprowadzając w miejsce rządów prawa rządy prawem tworzonym przez siebie i pod siebie, uruchomił w ludziach pokłady niezgody na dzielenie i potrzeby solidarnego sprzeciwu wobec bezprawia, korupcji, niszczenia i chaosu.
Tę nową solidarność budujemy też dzięki młodemu pokoleniu, dla którego wartości materialne nie mają już takiego znaczenia, jak dla ich rodziców.
Coraz więcej ludzi nie chce brać udziału w wyścigu o więcej: pieniędzy, rzeczy, dóbr materialnych i rozumie, że ten pęd i chęć bogacenia się pcha nas do katastrofy, w tym katastrofy klimatycznej, której zagrożenie dostrzegają dziś wszyscy. Globalne ocieplenie, wybuchające co chwilę klęski żywiołowe, a ostatnio pandemia dobitnie pokazują, że problemów, przed jakimi stoimy, nie rozwiąże się inaczej niż razem, we współpracy i współdziałaniu. Że wymagają one – właśnie – solidarności. Procesy, których jesteśmy świadkami, wymuszą na nas poszukiwanie i odwołanie się do tej wartości, bo inaczej zginiemy.
Ewa Kulik-Bielińska – dyrektorka Fundacji Batorego, działaczka opozycji demokratycznej w PRL, tłumaczka literatury pięknej. Od lat zaangażowana w działania na rzecz poprawy warunków funkcjonowania organizacji pozarządowych, rozwoju filantropii i aktywności obywatelskiej w kraju i zagranicą. Była przewodnicząca Europejskiego Centrum Fundacji (EFC) w Brukseli, zrzeszającego ponad dwieście największych fundacji europejskich.
Źródło: informacja własna ngo.pl
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.