O problemach z wodą, o tym, do czego mogą one doprowadzić i co w związku z tym powinniśmy robić rozmawiamy z pracownikiem SGGW oraz członkiem Stowarzyszenia Niezależnych Inicjatyw Nasza Natura, dr. hab. Mateuszem Grygorukiem.
Jędrzej Dudkiewicz: – Widział pan film „The Big Short” o kryzysie finansowym z 2008 roku?
Mateusz Grygoruk: – Nie, czemu pan pyta?
Jednym z bohaterów jest człowiek, który dokładnie przewidział, co się stanie i to na wiele lat przed tym, jak ten kryzys wybuchł. W napisach końcowych pojawiła się informacja, że jeśli jeszcze w cokolwiek inwestuje, to jest to związane wyłącznie z jednym zasobem: wodą. Przyznaję, że już wtedy przeszły mnie ciarki. W 2019 roku w Polsce ogłoszono już przynajmniej 302 apele o oszczędzanie wody lub wręcz całkowity zakaz używania jej do podlewania ogrodów. Stan rzek jest coraz niższy. Czy rzeczywiście jest aż tak źle?
– Zacznę od tego, że to, iż dziennikarze obecnie interesują się tymi tematami jest dobrym oddźwiękiem coraz większej świadomości społecznej związanej z wodą. Problem w tym, że mówi się o niej tylko wtedy, gdy coś się dzieje: jest albo powódź, albo susza. Innymi słowy, społeczeństwo widzi rzekę jako zagrożenie, bo wody jest albo za dużo, albo za mało. Sytuację, którą pan przedstawił możemy jednak opisać tak: dziecko ugryzł kleszcz i dostało ono gorączki. Od razu diagnozujemy chorobę odkleszczową, podczas gdy przyczyna może być równie dobrze zupełnie inna.
Kwestie klimatyczne to jedno, jednak przyczyna kryzysu wodnego leży głębiej i jest związana z nieprawidłowymi działaniami adaptacyjnymi podejmowanymi przez człowieka.
Dobrze, że zaczynamy postrzegać klimat jako coś, co może istotnie wpłynąć na nasze życie. Tyle, że to, co obserwujemy obecnie to dokładne spełnienie prognoz przyszłości, które były tworzone od początku badań nad zmianami klimatu. Wszyscy mówili, że na naszej szerokości geograficznej średnio niewiele się zmieni, ale za to narażeni będziemy na więcej ekstremów: susz, burz, powodzi, etc.
Zaskakujące jest więc nie to, że ma to miejsce, tylko to, że dopiero teraz zaczynamy o tym rozmawiać. Był bowiem czas na lepszą i przemyślaną adaptację, wprowadzenie koniecznych zmian, ale nikt nie chciał się tym zajmować. Jakby tego było mało mamy tendencję do wprowadzania błyskawicznych rozwiązań, nie zdając sobie sprawy, że dają one tylko doraźne efekty.
Ale nie odpowiedziałem na pana pytanie. Tak, jest źle, chociaż sytuacja nie jest jeszcze ekstremalna. Szybko może jednak się to zmienić, na gorsze oczywiście. Zmiana na lepsze wymaga podjęcia szybkich działań, choć ich efekty zapewne będą rozłożone w czasie.
Chciałem właśnie zapytać, z czego te problemy wynikają? Czy to lata zaniedbań?
– O zaniedbaniu można mówić wtedy, gdy o czymś wiemy, ale to ignorujemy. W tym przypadku lepszym słowem jest ignorancja. Ludzie nie brali tego po prostu pod uwagę. Większość osób, które zabierają głos na temat wody mieszka w miastach, a tam jest ona zawsze. Z tego względu mówienie o tym, że kiedyś zabraknie wody może się wydawać mało wiarygodne. Niezależnie bowiem od tego, czy chcemy się umyć, zrobić zupę, czy podlać kwiatki na balkonie, woda w kranie jest. Te lata ignorancji wynikały też z tego, że rozwiązywaliśmy problem wody poprzez pozbywanie się jej.
Co ma pan na myśli?
– Odwadnianie, betonowanie powierzchni, tworzenie takich, a nie innych rynków we wszystkich miastach, budowanie podjazdów z kostki, asfaltu… Jest bardzo mało obszarów, które pozwalają na infiltrację wody. Jak deszcz pada, to zamiast pozwolić mu wsiąknąć i zostać w miejscu, w którym spadł, jak najszybciej odprowadzamy go do najbliższego kanału czy pobliskiej rzeki. Bo mamy metro, które może być zalane, bloki z garażami podziemnymi, etc. Przez wiele lat na siłę staraliśmy się tej wody pozbyć, zamiast zbudować trwały i zrównoważony system gospodarowania tym zasobem.
Powiedział pan, że sytuacja nie jest jeszcze ekstremalna. Ale może taka być. Co się wydarzy, jeśli nie zaczniemy dbać o wodę. Czy dojdziemy do momentu, gdy zaczniemy się o nią w Polsce po prostu bić?
– W Polsce nie, ale na świecie pewnie tak. Kiedy patrzę na to oczyma wyobraźni, chociaż nie jestem tak dobry, jak bohater filmu, o którym pan opowiadał, to widzę, że powoli wzrastają szanse na realizację takiego scenariusza: Państwowy Instytut Geologiczny ogłasza ostrzeżenie, że w ujęciach gospodarskich może zabraknąć wody. W wielu wioskach ludzie mają własne studnie, ale gdy poziom wody spada, to one wysychają. Muszą więc skądś tę wodę brać. Trzeba ją dowozić, kombinować, co zrobić, by na polu cokolwiek wyrosło. Zwłaszcza mali producenci żywności zaczną inwestować w nawadnianie. Wodę będą pobierać z wód podziemnych, w efekcie czego zacznie brakować jej w rzece. Ta będzie mieć coraz głębszą niżówkę, a to spowoduje, że w okresach krytycznie niskich stanów wody np. Wisły w Warszawie będzie trzeba wyłączyć pompy, czyli Grubą Kaśkę. Dodatkowo w elektrowni, na przykład w Kozienicach, też nie będzie wody do chłodzenia, więc zacznie brakować prądu. To będzie samonapędzająca się maszyna. Trochę jak w Doktorze House’ie: kilkanaście pozornie niezależnych od siebie symptomów, które w rzeczywistości mocno na siebie oddziałują i w ten sposób pogłębiają najróżniejsze problemy, obrazując właściwą chorobę – niedobór wody.
Co jeszcze się wydarzy?
– Inną kwestią jest to, że na ekstrema związane z brakiem wody najbardziej narażone są kraje położone w strefach suchych, czyli kraje śródziemnomorskie, w tym północna Afryka. Naszym problemem będzie to, że ludzie stamtąd po postu będą szukać miejsca do życia, bo u nich będzie to niemożliwe. I będą go szukać w Europie. I co, mamy się przed nimi bronić? Moim zdaniem nie. Bo jak w XVIII czy XIX wieku europejskie kraje wykorzystywały swoje kolonie budując na tym swój dobrobyt, było super? A teraz, w obliczu kryzysu niech te kraje i społeczeństwa radzą sobie same? Musimy jako tzw. „bogata północ” wziąć odpowiedzialność za to, co dzieje się gdzieś indziej.
I naprawdę będą chcieli osiedlać się w Polsce? Abstrahując od najróżniejszych kwestii społecznych, z tego, co czytałem polskie zasoby słodkiej wody można porównać z tymi, którymi dysponuje… Egipt.
– Nie chodzi o to, że będą szukali krajów bogatych w wodę, tylko po prostu lepszych do życia. A Polska takim krajem pod wieloma względami z pewnością jest. Swoją drogą, z tym co pan powiedział o zasobach słodkiej wody, to jednocześnie prawda i nie do końca. Zasoby oblicza się w ten sposób, że sprawdza się na przykład, ile deszczu spada na terenie kraju, albo ile wynosi odpływ ze wszystkich rzek kraju, a potem dzieli się to przez liczbę mieszkańców. W tym sensie rzeczywiście jest u nas podobnie, jak w Egipcie, bo mamy dużo małych rzek, a oni mają jedną dużą, która wpływa do nich już jako duża rzeka, a wypływa jako jeszcze większa.
Nie powiedziałbym, że to co pan powiedział to manipulacja, obrazowo na pewno jest to wartościowe. To trochę jednak tak, jakby były dwa polskie miasta bez kantoru. W jednym ma pan sto złotych, za które może kupić jedzenie i picie, a w drugim milion dolarów, za które jednak nic nie załatwi, bo nie ma jak tych pieniędzy wymienić. Mamy po prostu innego typu zasoby wodne i inaczej je wykorzystujemy.
Będę jednak jeszcze drążyć. Świetnie, że nie będziemy się bić o wodę. Jak będzie jednak wyglądać sytuacja w gospodarstwie domowym, rolnictwie, energetyce?
– Ostrzegam, że znajomi się ze mnie już śmieją, że ciągle straszę ludzi. Według mnie jednak nie ma innego scenariusza, jak powolne problemy wynikające z ograniczonych zasobów wodnych.
Zdecydowanie grozi nam blackout, bo nie będzie wody do chłodzenia elektrowni. W rolnictwie będą kłopoty, bo nie mamy stworzonego systemu zasilania obszarów rolnych w wodę z innych źródeł niż lokalne ujęcia gospodarskie. A nawet gdybyśmy je mieli, to wody i tak będzie za mało, by móc prowadzić zrównoważone uprawy. Ceny żywności już rosną i będą dalej rosnąć. A inwestycje w nawadnianie sprawią, że w innych miejscach wody będzie jeszcze mniej. Może wręcz dojść do sytuacji, jak w Kapsztadzie, gdzie w wyniku kryzysu każda osoba miała do dyspozycji pięćdziesiąt litrów wody dziennie.
A czy są jeszcze jakieś mniej oczywiste zagrożenia, na przykład pożary?
– Jeśli chodzi o pożary, nie umiem powiedzieć. Natomiast na pewno dodatkowym zagrożeniem będzie jakość wody. Jak jest jej mało, to znaczy, że jest mało rozpuszczalnika dla tego, co do niej wlewamy. Nie trzeba tu nawet tworzyć scenariuszy, wystarczy pojechać do Danii, Holandii, Niemiec, by zobaczyć, jak to wygląda. Produkcja mleka i mięsa wiąże się z olbrzymią ilością odchodów zwierzęcych, z którymi coś trzeba zrobić. Oczywiście są to najlepsze możliwe substancje organiczne i można je wykorzystać do nawożenia. Ale już teraz w krajach zachodnich na pola wylewa się maksymalne dopuszczalne ilości gnojówki, a to i tak nie wystarcza, bo jest jej o wiele więcej.
Tak więc gnojówka, osiemdziesiąt procent dostępnych form azotu i fosforu, spływa do rzek. To duże zagrożenie. W rzekach nadmiernie rozwija się roślinność, która podnosi poziom wody. Gdy spadnie pierwszy lepszy deszcz, rzeka wylewa na łąki. Rolnicy wymagają więc, by kosić dno rzeki. To z kolei przyspiesza spływ, pogłębia i wydłuża niżówki. Wszystkie nawozy płyną więc szybko do morza, w efekcie nikogo już nie dziwi, że codziennie kilka kąpielisk na Bałtyku jest zamkniętych z powodu sinic.
Gdy nałożymy na to ocieplanie się klimatu, wzrost temperatury wody, długie okresy suszy, to wszystko to razem będzie powodować problemy o dużo większej skali niż tylko jedno gospodarstwo, czy nawet województwo.
Zastanówmy się teraz, co można z tym zrobić? Na razie na poziomie najwyższym, rządowym. Jakie muszą być fundamentalne zmiany, a jakie są małe kroki, które można wykonać od razu?
– Małych kroków nie ma, działania muszą być duże i systemowe. Widzę kilka możliwości. Pierwsza to zastosowanie mechanizmów Unii Europejskiej do promowania retencji wody. Nie chodzi mi przy tym bynajmniej o budowę zbiorników retencyjnych. Wystarczy dzisiaj (sierpień 2019) spojrzeć na krytycznie niskie stany wody w obecnie istniejących zbiornikach oraz na ich oddziaływanie na rzeki poniżej polegające na pogłębianiu niżówek. Chodzi mi tutaj o retencję lokalną.
Jeżeli rolnik ma łąkę, to niech nie czyści rowów melioracyjnych, niech one zarastają, a woda trochę dłużej tam zostanie. I taki rolnik powinien za to dostać pieniądze, bo spowalnia odpływ wody, czyli zwiększa jej retencję w skali kraju.
Na temat dopłat retencyjnych od dłuższego czasu rozmawia się w Ministerstwie Rolnictwa, Ministerstwie Środowiska. Moim zdaniem da się to zrobić. Zwłaszcza kiedy skorzysta się z potężnego narzędzia, jakim jest realizowana w UE wspólna polityka rolna. Zwróćmy uwagę, że jeżeli odpowiedzialne za nią osoby powiedzą, że będą dopłaty do ziemniaków, to w ciągu trzech lat wszyscy przerzucą się na ich produkcję, jeżeli dopłaty będą do hodowli jedwabników, wszyscy zaczną hodować jedwabniki. Tak samo z wodą: jeżeli będą dopłaty, to zacznie się ją retencjonować.
Jakie są pozostałe działania?
– W zeszłym roku wydano katalog dobrych praktyk robót hydrotechnicznych oraz prac utrzymaniowych na rzekach. Nakazuje on inwestorom przynajmniej zastanowić się, czy niektóre działania są rzeczywiście potrzebne i uzasadnione oraz czy nie szkodzą środowisku. Gdyby ten katalog zaczął być porządnie realizowany, można by do minimum ograniczyć dużą część negatywnych działań związanych z negatywnym oddziaływaniem prac utrzymaniowych na rzekach na zasoby wodne i środowisko Polski.
Inną kwestią jest to, że w ramach programu rolno-środowiskowego Wody Polskie ogłosiły przetarg na opracowanie krajowego planu renaturyzacji wód powierzchniowych. Chodzi o planowe i systemowe podejście do przywrócenia odpowiednich warunków środowiskowych naszym wodom: rzekom, jeziorom, bagnom, mokradłom, etc.
Czyli różne rzeczy się dzieją. Przynajmniej teoretycznie, bo przecież politycy mają i inne pomysły…
– Zgadza się. Nie umiem nawet do końca powiedzieć, czy to, o czym przed chwilą powiedziałem nie wynika ze strategii, które musimy z pewnych względów realizować. Może się więc okazać, że to po prostu dokumenty, które trzeba przygotować, a potem odłoży się je do szuflady. Warto zresztą spojrzeć na inne działania. Próbuje się chociażby przekonać społeczeństwo do zbudowania kaskady dolnej Wisły, by mogły po niej pływać statki. Nie wiem co, po co i za ile będziemy nimi wozić, ale taki jest pomysł. Naganny i bezsensowny, trzeba dodać.
Jest również planowany kanał łączący Wisłę i Bug, po którym mają pływać statki towarowe. Ta droga wodna ma ciągnąć się dalej na Białoruś i Ukrainę. Co będziemy stamtąd przywozić lub tam wywozić? Mało tego, ta droga wodna przebiega przez strefę bezpośredniego zagrożenia promieniowaniem elektrowni w Czarnobylu, więc towary i ludzie będą narażeni na promieniowanie. Nikt o tym jednak nie myśli, tak jak i o tym, co to w ogóle będą za towary.
W rzeczywistości żegluga śródlądowa to marginalny temat w większości krajów Europy. Jej funkcjonowanie w kilku krajach Europy Zachodniej jest wynikiem tego, że dawno temu przygotowano odpowiednią infrastrukturę, bo nie było innych możliwości transportu. Nikt jednak nie robi tego od nowa. Pamiętajmy, że inwestycje w drogi wodne to nie tylko rzeki. To mosty przekraczające rzeki (trzeba je będzie zapewne dostosować do ewentualnych dróg wodnych), to linie kolejowe, drogi, rolnictwo.
A co miasta mogą robić, by zapobiegać potencjalnemu brakowi wody?
– Jest nawet książka na ten temat: „Miejska wyspa ciepła” profesora Krzysztofa Fortuniaka.
Miasta muszą być przede wszystkim chłodne, a tymczasem nie mają cienia, są zabetonowane. W miastach potrzebne są cień i woda. Potrzeba parków, mokradeł, bo powodują one schładzanie pobliskich terenów. W zasadzie jedynym możliwym działaniem jest więc odtworzenie wszystkich małych zagłębień, parków, zieleni.
Chodzi też o to, by zostawiać przestrzeń dla wody, zamiast ją odprowadzać. A jeśli już odprowadzamy ją do cieków, to mogłyby być przy nich tworzone niewielkie mokradła, które nie dość, że akumulują wodę, to jeszcze ją oczyszczają. Można by też zająć się uszczelnieniem systemu zaopatrzenia w wodę, bo przez ich nieszczelności tracimy duże ilości wody.
Rozumiem więc też, że należy ograniczyć koszenie trawników i zamiast nich tworzyć łąki kwietne?
– To teraz flagowy i dobry pomysł. Rozwinięte rośliny powodują zacienienie gruntu, dzięki czemu jest on chłodniejszy, więc parowanie nie następuje tak szybko. Plus oczywiście brak koszenia jest też dobry dlatego, że kosiarka to ciepło i spalanie paliw kopalnych. Jak zwykle jednak, o łąkach kwietnych w miastach mówiono już dziesięć lat temu. Dobrze, że w końcu włodarze i mieszkańcy dostrzegają korzyści z ich istnienia.
Zejdźmy jeszcze niżej. Co my, jako zwykli obywatele, powinniśmy robić na co dzień w związku z tym wszystkim? Czy nasze oszczędzanie wody w ogóle ma jakieś statystyczne przełożenie na cokolwiek?
– Myślę, że tak. Po pierwsze, warto pić kranówkę. Po drugie, nie używać plastikowych butelek. Po trzecie, brać prysznic, a nie kąpiel w wannie. Po czwarte, starać się nie podlewać ogródków wodą z wodociągów, tylko spróbować robić to, co jest modne na świecie – zbierać wodę opadową. Tak, by woda zostawała w miejscu, w którym spada. Po piąte, jeśli ktoś ma możliwość, należy wymienić sprzęt – pralkę, zmywarkę – na nowszy, wodooszczędny. Po szóste, z punktu widzenia globalnego zużycia wody, powinniśmy jeść coraz mniej mięsa. Jego produkcja, szczególnie wołowiny, powoduje ogromne zużycie wody: wyprodukowanie kilograma mięsa wymaga użycia 40 tysięcy litrów wody.
Czyli musimy też w ogóle zacząć myśleć o wodzie?
– Koniecznie. To musi być temat, o którym mówi się na co dzień, a nie tylko w momentach ekstremalnych. Swoją drogą powstały ciekawe analizy książek dla dzieci, pokazujące, jak postrzegana jest w nich rzeka. Od małego uczą nas, że rzeka jest uregulowana, płynie po niej statek, czasem wylewa i są powodzie. Musimy akceptować rzeki z pełnym dobrodziejstwem inwentarza. Teraz jest trochę tak, jakbyśmy obrażali się, że ogień jest gorący i ktoś się oparzył. Ogień ma być gorący i parzyć, a rzeki muszą płynąć i mieć miejsce na wylewanie. Rzeki muszą uzyskać lepszą percepcję w społeczeństwie. Musimy mówić, gdzie tylko się da i jak często się da, że bez rzek nasze funkcjonowanie będzie niemożliwe. Rzeki są fundamentalnym elementem krajobrazu i gospodarki, a woda musi stać się strategicznym zasobem kraju. Zacznijmy się cieszyć, gdy pada deszcz.
Skoro mniej więcej wiemy, co należy robić, to jakie są szanse – pytam oczywiście o poziom rządowy i samorządowy – że rzeczywiście tak będzie? Z jednej strony mówił pan, że są pozytywne działania, z drugiej jednak chcemy betonować rzeki, robimy przekop Mierzei Wiślanej, planujemy puścić trasę szybkiego ruchu przez Mazury, Biebrzański Park Narodowy. Czy może znów okaże się, że woda ma niezwykłą właściwość – tak, jak powódź jest wielkim wydarzeniem dopiero wtedy, gdy zagraża Warszawie, tak i może, gdy wody zabraknie w stolicy, decydenci zrozumieją powagę sytuacji?
– Wszystkie omówione problemy będą nas coraz mocniej dotykać i w pewnym momencie masa krytyczna zwyczajnie przeważy. Wtedy zaczniemy się tym porządnie zajmować. Problematyczny jest okres od momentu ogłoszenia problemu do momentu wdrożenia działań mogących ograniczać jego negatywne oddziaływanie. To czas, który tracimy. O możliwym wpływie zmian klimatu na gospodarkę, przyrodę i społeczeństwo mówiło się trzydzieści lat temu. Gdyby wtedy zacząć działania adaptacyjne, teraz być może bylibyśmy w lepszej sytuacji, a kryzysowi klimatycznemu można by było zapobiec. Obecnie wiele rzeczy będzie znacznie trudniejszych do odwrócenia, niż gdybyśmy zajęli się nimi kiedyś.
Znamienna może być zresztą wypowiedź wójta jednej z gmin, z którą współpracuje organizacja, w której działam. Rozmawialiśmy o nowoczesnych rozwiązaniach wodno-gospodarczych. On nagle powiedział: „nie wrzucajcie nas na siłę z XIX w XXI wiek. Dajcie nam wpierw przeżyć wiek XX”. Jest wielu ekspertów, którzy wiedzą, co trzeba robić. Trzeba ich słuchać i nie szukać na siłę „naszej” drogi. Większość krajów rozwiniętych podejmuje przemyślane działania adaptacyjne i mitygacyjne: Szwedzi, Finowie, Norwegowie… W końcu i w Polsce zaczniemy wdrażać takie działania. Niestety, nie z powodu chęci ograniczenia negatywnych skutków zmian klimatu na środowisko i zasoby wodne, ale z powodu tego, że zwyczajnie nie będzie już innego wyjścia.
Źródło: inf. własna (ngo.pl)
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.