Krótko po tym, jak media przypomniały o powodzi tysiąclecia, internet obiegły zdjęcia wyschniętych koryt górskich rzek na Podkarpaciu. Dwie strony medalu: to fraza, którą powtarza każdy z rozmówców portalu, pytany o zagrożenia, jakimi są powódź i susza. A raczej „medalu”, biorąc pod uwagę, że dyscypliną jest katastrofa klimatyczna.
Ubrany w zieloną koszulkę mężczyzna, niesie na plecach starszego mężczyznę, na którego twarzy malują się zmęczenie i strach, w tle łódź, blokowiska, inni brodzący w wodzie ludzie – to jedno ze zdjęć Krzysztofa Millera, fotografa „Gazety Wyborczej”, zrobione 12 lipca 1997 roku podczas ewakuacji mieszkańców osiedla Zaodrze w Opolu.
24 województwa. 976 miejscowości, w tym Wrocław, którego 40 procent powierzchni zajęła woda. Zginęło 56 osób. Ewakuowano 140 tys. Zniszczone dwa procent powierzchni kraju. 12 miliardów strat. Minęło 25 lat od powodzi tysiąclecia.
Jej pamięć utkana z różnego rodzaju wspomnień. Jednym od razu na myśl przychodzi wypowiedź, która przeszła do politycznej historii Polski, a więc słowa ówczesnego premiera Włodzimierza Cimoszewicza o tym, że „trzeba było się ubezpieczyć”. Dla innych to przede wszystkim doświadczenie osobistej tragedii. Dla kogoś ostatni pociąg, którym udało się wrócić do domu. Albo wyczekiwany gość, który nie mógł dotrzeć na od dawna zaplanowane spotkanie. Dla niektórych osób w III sektorze początek działalności i stały punkt odniesienia. Dla ekspertów i ekspertek lekcja – w dobie katastrofy klimatycznej wciąż do pilnego odrobienia.
„Narodził się ruch samopomocowy”
W latach 80. Anna Jędryczka-Hamera rozpoczęła pracę we wrocławskim szpitalu psychiatrycznym. W jej pamięci szczególnie zapisał się 1995 rok: w życie weszła wówczas przyjęta kilka miesięcy wcześniej ustawa o ochronie zdrowia psychicznego. Była to rewolucyjna zmiana. Powstawały organizacje społeczne, w tym Koalicja na rzecz Zdrowia Psychicznego. Współpracowała z nią Anna Jędryczka-Hamera, która założyła Wrocławski Ośrodek Rehabilitacji „Art”– zaproponowaną przez nią formą terapii była aktywność w różnych dziedzinach sztuki. W 1996 roku pojechała z wizytą studyjną do Filadelfii na zaproszenie Joe Rogersa, który prowadził podobną działalność. 15 lipca 1997 roku miał odwiedzić Wrocław. Wylądował już w Polsce.
Ale do miasta nie dotarł, bo trzy dni wcześniej nadeszła tu fala kulminacyjna.
Anna Jędryczka-Hamera dobrze pamięta ten dzień. Sobota. Zapach skoszonej trawy. W okolicy szpitala wciąż było sucho. Nikt jeszcze nie spodziewał się, że kilkanaście godzin później wody będzie tu po sufit, a dwa oddziały zostaną ewakuowane. Do dziś wydarzenia te przypomina gruba kreska namalowana kredą na murze.
Psycholożka wraz z innymi pracownikami zastanawiała się, czy zabezpieczyć dokumentację przechowywaną w piwnicy od 1945 roku oraz znajdującą się tam pracownię plastyczną. Zdecydowali, że to zrobią. Ponownie w poniedziałek na miejsce dotarła pontonem od Straży Pożarnej. Do budynku weszła oknem.
Przez trzy tygodnie w szpitalu nie było prądu i bieżącej wody. Anna Jędryczka-Hamera w lokalnej telewizji „Echo” prosiła o pomoc. Zakonnice przyniosły kosz świec. Ludzie byli hojni – zebrali środki higieniczne. Dzięki Samopomocowej Grupie Rodzin i Przyjaciół Osób z Niepełnosprawnościami, którą założył w drugiej połowie lat 90. Stefan Budziński, część osób z doświadczeniem choroby psychicznej mogła wyjechać za miasto na zorganizowany dla nich obóz w Kraśnicach.
– Narodził się ruch samopomocowy. Pacjenci, którzy poznali się na zajęciach prowadzonych przeze mnie w ramach tzw. hospitalizacji domowej, troszczyli się zarówno o siebie nawzajem, jak i o szpital. Jeden z nich pokonał wodę – do szpitala dotarł płynąc. Kiedy już znalazł się na miejscu, krzyczał, czy wszyscy są bezpieczni i czy nikomu nic się nie stało – opowiada Anna Jędryczka-Hamera.
Psycholożka zapamiętała też inny obraz: wracając wieczorem w okolicy placu Jana Pawła II dołączyła do kobiet sypiących piasek do worków, które następnie mężczyźni układali, tworząc wał. – Wszyscy sobie pomagali – mówi. – Poradziliśmy sobie. Mobilizacja była ogromna. Zapał pozostał jeszcze w nas długo. W szpitalu został przeprowadzony pierwszy od wojny remont.
„Wszyscy staraliśmy się pomóc sami sobie”
Latem 1997 roku Dominik Dobrowolski, ekolog i podróżnik, przemierzył Islandię rowerem. Wyprawę tę wspomina jako jedną z najciekawszych. Wracając do Polski myślał, że dzieląc się wspomnieniami z podróży, będzie opowiadał o pokonanych w bród rzekach. Zweryfikowała to zastana na miejscu rzeczywistość. Brutalnie.
Do Wrocławia dotarł ostatnim pociągiem.
Potem przez jakiś czas żadne tu nie dojeżdżały. Z dworca do domu dostał się, idąc zalanymi ulicami.
25 lat temu podróżnik i ekolog współpracował z Fundacją Oławy i Nysy Kłodzkiej (dziś Fundacja Ekorozwoju). W piwnicy budynku, który zajmowała organizacja, znajdowała się „Zielona Galeria”: Dominik Dobrowolski wystawiał tam swoją instalację. Kilka tygodni po powodzi wciąż oczyszczał ją ze szlamu. – Zapamiętałem ten miesiąc, jako czas, w którym ratowałem zalaną i zniszczoną galerię w podziemiach Fundacji. Wszyscy staraliśmy się pomóc sami sobie – uratować, co się da i wrócić do normalności. Każdy z zespołu Fundacji miał też osobiste problemy, zniszczone mieszkania i domy przez powódź. Nie było wiadomo, jak to się ułoży – opowiada. – Powódź jednak okazała się impulsem do wielu zmian, remontów, choćby rewitalizacji wrocławskiego Starego Rynku. Biuro Fundacji też
zostało wyremontowane i rozpoczęliśmy kolejny etap naszej działalność – dodaje.
W czerwcu tego roku, podróżnik po raz trzeci pokonał kajakiem szlak wodny z Wrocławia do Berlina. Podczas rozmów toczących się w portach, w których się zatrzymywał, wracał temat powodzi tysiąclecia. – Zwielokrotniamy – nie tylko w Polsce, ale również w Europie – popełnione wcześniej błędy. Niczego się nie nauczyliśmy. Odra jest przykładem bezmyślności, która doprowadzi do katastrofy. Ryzyko powodzi wzrasta – mówi Dominik Dobrowolski. – Na szczęście istnieją organizacje społeczne i samorządowcy, którzy próbują coś z tym zrobić – dodaje.
Jedną z takich inicjatyw jest Międzynarodowa Koalicja Czas na Odrę. Zaangażowany w nią jest m.in. Radosław Gawlik.
„Wojsko obywatelskie”
– Powinniśmy być mądrzejsi. Ale 25 lat później nie jesteśmy bezpieczniejsi. Nie nauczyliśmy się zbyt wiele, obserwując doświadczenia Amerykanów czy Niemców, których hydrotechnika – a to na nią głównie postawiliśmy – zawiodła, podobnie jak nas: zbiorniki, które miały zatrzymać wodę, paradoksalnie stworzyły jeszcze większe zagrożenie, zawężone przy rzecznych dolinach wały pękały i powodowały większe straty – uważa Radosław Gawlik, Stowarzyszenie EKO-UNIA, współzałożyciel partii Zieloni.
W 1997 roku Radosław Gawlik był posłem. Jednym z obrazów, który zapamiętał, jest zniszczona droga w centrum Kłodzka – woda zerwała asfalt, tworząc potężny kanion. Inne wspomnienia opisują słowa, takie jak zaskoczenie i chaos, ale także samoorganizacja i „wojsko obywatelskie”.
Zdaniem Radosława Gawlika zaangażowanie sprzed 25 lat porównać można z tym, które zapamiętamy z wiosny tego roku, kiedy po rosyjskiej agresji miliony uchodźców i uchodźczyń z Ukrainy znalazło schronienie w polskich domach.
Co więc, jeśli nie technika? – Rozwiązaniem jest renaturyzacja rzek i potoków. Odra, uregulowana 100 lat temu, zresztą bardzo dobrze się jej poddaje. Niestety, właśnie ponownie ujarzmiamy Środkową Odrę, odbudowując kamienne ostrogi i zwiększając zagrożenia powodziowe i przyrodnicze. Należy zlikwidować wały tam, gdzie są niepotrzebne, a więc pozwolić rzece na retencję, na rozlanie się na łąki, lasy i doliny z użytkami rolnymi. Zamiast przyspieszać spływ wody, powinno się stawiać na jej zatrzymywanie w dolinach rzek, na retencję. Zwłaszcza w obliczu suszy, która jest drugą stroną medalu w gospodarce wodą. Podobnym problemem, zwiększającym powodzie i susze pozostaje betonowanie miast. Zabrakło także odwagi, by zakazać zabudowywania terenów zalewowych. Istnieje potrzeba rozwijania działań miękkich – ostrzegania, prognozowania i sporządzania lokalnych planów – odpowiada Radosław Gawlik.
Dwie strony „medalu”
– Gospodarka wodna jest obszarem najbardziej wrażliwym na zmiany klimatu. Katastrofa klimatyczna prowadzi do jej rozregulowania – mówi Ryszard Gajewski, prezes spółki Gdańskie Wody.
Krótko po tym, jak media przypomniały o powodzi tysiąclecia, internet obiegły zdjęcia wyschniętych koryt górskich rzek na Podkarpaciu. Dwie strony medalu: to fraza, którą powtarza każdy z rozmówców portalu, pytany o zagrożenia, jakimi są powódź i susza. A raczej „medalu”, biorąc pod uwagę, że dyscypliną jest katastrofa klimatyczna.
– Coraz częstsze występowanie susz jest konsekwencją zmiany klimatu. Przyczyn tego zjawiska należy szukać m.in. w tym, że opady są rzadsze, ale bardziej gwałtowne: w krótkim czasie spada na ziemię bardzo dużo wody, której gleba nie jest w stanie przyjąć i pozostać dobrze nawodnioną. Dłuższe są także okresy bez opadów. Zmiany te niosą za sobą również ryzyko tzw. błyskawicznej powodzi, szczególnie w górach i na terenach zurbanizowanych – komentuje dr hab. inż. Zbigniew Karaczun, profesor SGGW, ekspert Koalicji Klimatycznej.
– Ryzyko powtórzenia się scenariusza sprzed 25 lat jest realne, ponieważ intensywność opadów nie zmniejsza się, a zwiększa. Tym bardziej, że rośnie średnia globalna temperatura, a wraz z nią prawdopodobieństwo występowania intensywnych opadów. W 2001 roku powódź w Gdańsku przyniosła spore straty. Kolejna przyszła piętnaście lat później. Niepokojące wieści nadeszły w 2021 roku z Niemiec: w ciągu doby spadło tam 900 mm deszczu, a średnia norma roczna to 700 mm. Liczyłem się z tym, że sumy opadów w Europie będą coraz większe, ale nie że nastąpi to w tak szybkim tempie i na tak wielką skalę. Powinniśmy się z tym liczyć i przygotowywać – mówi Ryszard Gajewski.
Czy Polska wyciągnęła wniosku z 1997 roku? – W ostatnich 25 latach poprawiliśmy system ostrzegania i prognozowania. Nie nauczyliśmy się natomiast tego, że rozwiązania techniczne nie gwarantują bezpieczeństwa. Ono zapewnić może właściwa gospodarka przestrzenna, a więc niedopuszczanie do zabudowy terenów zalewowych, ochrona terenów podmokłych, tworzenie polderów oraz niepozwalanie na wycinanie drzew w terenach górskich. Gęsta sieć dróg zrywkowych, prowadzących w dół stoków dodatkowo ułatwia wodzie zalanie terenów niżej położonych. Wciąż nie odrobiliśmy lekcji, że wodę należy zatrzymywać tam, gdzie opada, a utrzymanie i ochrona zadrzewień, zwłaszcza na zboczach, służy ochronie przeciwpowodziowej – odpowiada Zbigniew Karaczun.
Zdaniem Ryszarda Gajewskiego wiele zmieniło się na poziomie przepisów, ale wciąż za mało w podejściu do retencji wód. – Możemy działać mądrzej i pomóc przyrodzie zatrzymywać wodę, czemu służy retencja rozproszona. Zmiany wymaga również prowadzona w tym obszarze polityka – dostrzegam m.in. problem braku współdziałania Lasów Państwowych i Wód Polskich – wyjaśnia. – Poza tym, że musimy redukować emisję dwutlenku węgla, należy zmienić politykę zatrzymywania wody oraz stosować dobre praktyki w rolnictwie, tak aby zatrzymywana woda zastępowała mechaniczne nawadnianie. Zmieniać się muszą również polityki miast, wdrażając małą retencję. Oprócz profilaktyki, powinniśmy ćwiczyć także procedury zarządzania kryzysowego, aby zmniejszać skutki potencjalnych zniszczeń. Dobrym wzorem jest Ameryka Północna, gdzie odpowiednie służby są dobrze zorganizowane do przeciwdziałania ogromnym pożarom, które stały się w tym regionie codziennością – puentuje.
Źródło: informacja własna ngo.pl
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.