– Rozmowa o bobrach, to rozmowa o bieżących wyzwaniach i problemach – o różnorodności, o retencji, o odwracaniu negatywnego wpływu człowieka na krajobraz – z Adamem Robińskim, autorem książki „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów” (Czarne 2022) rozmawiamy na Bagnie Całowanie.
Prolog
18 lipca, poniedziałek, przestrzeń wirtualna.
– Czy zgodziłby się Pan na wywiad o „Pałacach na wodzie” (a właściwie o bohaterach książki, a więc o bobrach)?
– Może zamiast stacjonarnej, rozmowa w terenie?
Zwierzę patriotyczne
3 sierpnia, środa, godzina 19. Ciepły wieczór, krótko przez zachodem słońca. Droga na bagno Całowanie. Adam Robiński, autor książki „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów” nie gwarantuje, że na miejscu spotkamy jej bohaterów, ale zobaczymy efekty ich pracy: tamy i żeremie. Z książki Adama dowiaduję się, że zdaniem archeolożki Bryony Coles cztery tysiące lat temu bobry miały na wyspach brytyjskich większy wpływ na kształt przestrzeni niż ludzie, ba, stawia nawet tezę, że „dokonania wczesnych ludzi można w zapisie archeologicznym pomylić z efektem pracy gryzoni” i miało się to przytrafić niejednemu brytyjskiemu badaczowi.
– Możemy mieć pewność, że bóbr pojawił się na ziemiach, które dziś należą do Polski, zaraz po wycofaniu się stąd lodowca, czyli kilkanaście tysięcy lat temu. Był tu od zawsze. To rodzimy gatunek, świetnie przystosowany do funkcjonowania w tutejszych realiach. Mówienie więc o inwazji bobrów jest absurdalne – zaczyna Adam. – Nienormalne było to, że bobra przez kilka wieków nie było, ponieważ został wytępiony. Jego powrót jest czymś zupełnie zwyczajnym i świadczy o tym, że krajobraz naszego kraju unaturalnia się. Walka z bobrem to próba jego wynaturzenia. W naszej strefie klimatycznej powinniśmy być przyzwyczajeni do widoku żeremi, tamy czy zalewiska. Tymczasem nie mamy sięgającej kilka pokoleń wstecz pamięci krajobrazowej, dlatego wiadomość o pojawieniu się gdzieś bobra okraszana jest alarmistycznymi wizjami o mnożących się na potęgę zwierzętach, które zaraz nas pożrą. My, 38 milionów wstrzemięźliwych istot i one, kierowane chucią i niepohamowanym apetytem żarłoczne stwory, który dybią na polski krajobraz. Tymczasem przecież to my, ludzie, jesteśmy ekspansywnym gatunkiem, który innym zostawia coraz mniej przestrzeni życiowej, w efekcie czego zwierzęta pojawiają się w miejscach, w których nigdy byśmy się ich nie spodziewali, jak np. centra naszych miast.
W tzw. międzyczasie rozmawiamy o szczurach, które okazują się być dobrym przykładem zjawiska „upupiania” zwierząt, o czym pewnie za jakiś czas przeczytamy w kolejnym tekście Adama. Nie miałam np. pojęcia, że pułapka na szczury nazywana jest „karmnikiem deratyzacyjnym”. – A wracając do bobrów, z zagadkowych dla mnie powodów mamy do nich niekiedy ambiwalentny stosunek i traktujemy go na niezrozumiałych zasadach. Tymczasem to zwierzę jest naturalną składową naszego otoczenia, jak lipcowa burza, grudniowa śnieżyca czy dąb, który jesienią gubi liście.
– No dobrze, ale skąd się wziął czarny PR bobra? – drążę dalej. – I dlaczego na kilka wieków zniknął z Polski?
– Przez wieki był traktowany niczym surowiec – to było mięso, futro i zęby, z których tworzono liczne narzędzia. W tradycyjnej medycynie i przemyśle perfumeryjnym wykorzystywano też kastoreum bobra [tzw. strój bobrowy, czyli wydzielina odbytnicza, która w naturze służy zwierzęciu znaczeniu terenu i natłuszczaniu fura; zapach ten opisywany jest skrajnie – dla jednych to smoła, innym – rozcieńczony – przypomina piżmo]. Bobra można było rozebrać na czynniki pierwsze i każdy z nich spożytkować.
I znów niewielka dygresja: z lektury „Pałaców na wodzie” dowiaduję się, że w latach 70. Polska odniosła pewien sukces w pozyskiwaniu kastoreum, nie robiąc przy tym krzywdy zwierzętom. Wykorzystywała je Pollena, pod wrażeniem byli Szwajcarzy i tu kropka – więcej w książce.
– Uważano też, że bóbr, a raczej któraś z jego składowych, może być afrodyzjakiem. Przekonanie to przetrwało długo, bo w 2019 roku Jan Krzysztof Ardanowski, ówczesny minister rolnictwa, powiedział, że jest nim bobrza płetwa – kontynuuje Adam.
I tu suspens od mojego rozmówcy, proszę sobie wyobrazić, że czyta Krystyna Czubówna: bóbr nie ma płetw. Nie je także drzew, co najwyżej łyko spod kory. Ani ryb – to zupełny jarosz, mitem jest więc to, że wchodzi w paradę właścicielom stawów hodowlanych (choć znane są przypadki, że spuszcza z nich wodę, po potrzebuje jej gdzieś indziej). W skład bobrzej diety wchodzi ponad 200 gatunków roślin rosnących w Polsce.
– Pod koniec XVIII właściwie w całej Europie bóbr był gatunkiem na skraju wymarcia. Przestał być surowcem, dla przyrodników stał się tym, czym jest dziś dla nich np. nosorożec. Bytem niezwykle cennym, zagrożonym zupełnym zniknięciem, takim, na który się chucha i dmucha. W drugiej połowie XX wieku, nie tylko w Polsce, ale również np. w Rosji, rozpoczął się proces odtwarzania gatunku – wyjaśnia autor „Pałaców na wodzie”.
Podsumowując, mój rozmówca zauważa, że bóbr to właściwie zwierzę patriotyczne. Co zgrabnie rymuje mi się z tym, o czym przeczytałam w książce: bobry długo mieszkały we włościach Radziwiłłów nad Niemnem (a czy można sobie wyobrazić bardziej mityczną, utraconą po wojnie polską krainę?), skąd zaczęły migrować. Nadniemeńskie bobry cechuje czarne futro. Miało je około 60 proc. tamtejszej populacji. Reszta była brązowa. Duża ilość brązowych bobrów na obecnych ziemiach polski ma świadczyć o ich kresowym pochodzeniu, a więc o pewnej historycznej ciągłości.
– Kiedy rozniosła się wieść o tym, że polskim naukowcom na fermie założonej w 1958 roku w Popielnie dobrze idzie rozmnażanie bobrów, zgłaszali się chętni z innych krajów. Np. w Szkocji można dziś zobaczyć potomków naszych czarnych, mickiewiczowskich bobrów – puentuje autor książki. – Dla mnie to opowieść o spektakularnym sukcesie naukowym, przyrodniczym i trudno tę historię odpowiedzieć inaczej. Dziś bobry dobrze sobie radzą nawet w zurbanizowanym środowisku.
Mniej więcej o tej godzinie, a więc w porze kolacji – a czytamy o tym w „Pałacach na wodzie” – pięćdziesiąt lat temu pracownik stacji naukowej w Popielnie wyciągał z maszyny faks z zapytaniem od Brytyjczyków, czym karmić bobry, bo oni dają im ananasy. Na wszelki wypadek odpowiedź: w hodowli (albo w warunkach udzielania pomocy rannemu zwierzęciu) polecana jest bardziej marchewka, zboże.
Zanim dotrzemy na bagno Całowanie, gdzie zajdzie słońce, niewielka łącząca wątki z trzech ostatnich akapitów odmalowana w książce impresja (po więcej warto do niej zajrzeć): August (Gustaw) Dehnel, polski zoolog, który obserwował bobry niedaleko Grodna w latach 1937-1939 ostatni raz zajrzał do nich tydzień przed wybuchem II wojny światowej.
Bobry robią swoje
Jesteśmy na Bagnie Całowanie. Ma na to miejsce czujne oko Stowarzyszenie Nasz Bóbr. Cisza. Trochę żab. Ale gryzoni nie widać. Nieźle zarosło, nikt więc nie zawraca im głowy. Choć nad powierzchnią wody wznoszą się ich domy – „pałace” jak pisze Adam Robiński, albo „zamki”, jak ujął to w tytule jednej ze swoich książek August Dehnel. Widać, że jedna z bobrzych rodzin przygotowuje sobie sporych rozmiarów magazyn, z którego korzystać będzie zimą: może to duża rodzina, a może zapamiętała ciężką zimę, kiedy w spiżarni stale jej czegoś brakowało, więc dziś jest już wyjątkowo przezorna. Kawałek dalej zobaczymy tamę. Bardzo chcę się dowiedzieć od mojego rozmówcy, dlaczego bobry. Ale najpierw pytam o kultowy nagłówek w portalu metrowarszawa.pl: „Bóbr uciął sobie drzemkę przy chodniku na Mokotowie. »Wstał niechętnie, był zaspany«”.
– Bóbr na lądzie czuje się nieporadnie, ociężale. W wodzie jest bezpieczny, nie wskoczy tam za nim żaden drapieżnik. Migrując przez miasto od jednego akwenu do drugiego zamienia się w ciamajdę, która dodatkowo może być przerażona – jedna zagadka rozwikłana, za chwilę dowiem się, czemu bobry.
Na początku było zadane sobie przez Adama Robińskiego pytanie „A co ty wiesz o bobrach” oraz coś w rodzaju „hobby tylko dla siebie” i chęć poszerzenia wiedzy – i będzie z tym empatyzować każda pisząca osoba – tak po prostu, nie na potrzeby zawodowe. Potem był reportaż dla „Pisma”. I zgłoszona wydawnictwu potrzeba: przydałoby się tłumaczenie jednej z amerykańskich prac. Ale czy nadniemeńskie bobry nie zasługują na własną opowieść? Zwłaszcza, że rozmowa o bobrach, to rozmowa o bieżących wyzwaniach i problemach – o różnorodności, o retencji, o odwracaniu negatywnego wpływu człowieka na krajobraz. No i wreszcie: jest to historia ze szczęśliwym zakończeniem, bo bobry są dziś właściwie wszędzie. Stąd „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Teraz autor odwiedza bohaterów, sprawdzając co się u nich zmieniło, bo jak się okazuje, ciągle się u nich coś dzieje – wody przecież czasem bywa więcej, innym razem mniej, a rytm ich pracy wyznaczają pory roku.
– Z wizyt w miejscu takim jak to rodzi się bardzo krzepiąca świadomość: niezależnie od okoliczności bobry po prostu robią swoje. Barry Lopez, jeden z ważniejszych dla mnie autorów, na łożu śmierci prosił bliskich, aby przynieśli mu znad rzeki, nad którą leżał jego dom, obgryzione przez bobry patyki, co mu o tej stałej przypominało.
– Co Ci się najbardziej podoba w bobrach? Co Cię ujęło, co Ci imponuje?
– To w jaki sposób zmieniają krajobraz, rzeczywistość dookoła siebie. Tak skutecznie robią to w naszych realiach dwa gatunki: bóbr i człowiek. Bóbr po to, aby przetrwać. Człowiek również z chciwości. Skala przemian, których dokonują bobry jest dla mnie imponująca. Są w stanie stworzyć cały system tam, kaskady zapór – zmyślność ich konstrukcji zachwyca mnie za każdym razem, tym bardziej, że nie zawsze ogarniam ich sens. Skomplikowane bobrze inwestycje to jeszcze jeden dowód na to, że ekosystemy to złożone organizmy, w których każdy element jest po coś. No ale zachwycająca jest też sama obserwacja tych zwierząt.Czułości okazywane sobie przez bobrze rodzeństwo, ich zabawy w wodzie albo zabiegi kosmetyczne, jakim poddają swoje futra.
Idziemy drewnianą kładką przez „Marszałkowską”, bo tak Adam nazwał tę część bagna w swojej książce: zobaczył tu bobra po raz pierwszy – czarnego, tłustego; to ważny dla nich w tym miejscu szlak komunikacyjny.
– Jak wygląda bobrza doba?
– Zaczyna się o zachodzie słońca, a nawet przed. O tej porze roku noc jest krótka, a mają dużo spraw do załatwienia. Czas ten, mam wrażenie, podzielony jest mniej więcej równo na pracę i relaks, zabawę. Najpierw muszą opłynąć swoje stanowisko, sprawdzić, czy wszystko działa, obejrzeć tamę. Następnie zdobyć pożywienie. Kiedy przychodzi świt, znikają w swoich norach, gdzie spędzają większość dnia. To oczywiście wszystko spore uogólnienie, my też funkcjonujemy przecież według różnych zegarów.
Uwaga dla potencjalnych obserwatorów gryzoni: bobra, mając szczęście, można zobaczyć w dzień, ale trzeba pamiętać, że temu szczęściu można pomóc nie hałasując. Podpowiedź dla szczególnie zdesperowanych: częściej bobra w dzień można spotkać w Kanadzie, przy czym bóbr kanadyjski, Castor canadensis to inny gatunek niż ten europejski, Castor fiber.
Zamiast epilogu
– Oburzamy się, że bobry ścinają drzewa. Ludzie robią to samo. Z tym że bóbr je wykorzysta tu i teraz – budując tamę, albo umacniając swój dom. A my ładujemy na statki, które płyną do Chin – mówi Adam, który nie jest optymistą: cieszy go każdy przykład troski o przyrodę, ale wciąż więcej widzi przejawów jej zupełnego braku.
– Co najbardziej dziś zagraża bobrom? – dopytuję.
– To, że wciąż nie zaakceptowaliśmy ich obecności: osuszamy przestrzeń dookoła, przekopujemy rzeki, meliorujemy pola. Powielane są złe, PRL-owskie wzorce zarządzania przestrzenią. W realiach katastrofy klimatycznej piłujemy gałąź, na której siedzimy: zamiast dbać o retencję, wolimy wodę szybko spuścić, albo zbudować betonowy zbiornik, wokół którego nie będzie życia, a więc wszystkich korzyści wynikających z różnorodności biologicznej. Nie akceptujemy dzikiej przyrody, wciąż się jej boimy, najchętniej byśmy ją zabetonowali. Wszystko musi być od linijki. Betonoza to mentalność: niepozorne działania, prowadzone często w białych rękawiczkach i pod pozorem dbałości, które tak naprawdę służą eliminacji dzikiej przyrody. Jak niszczenie bogatych w życie siedlisk po to, żeby zbudować tzw. ścieżkę przyrodniczą. Bo w powszechnej opinii chaszcze są przecież nieładnie, lepsze są równo posadzone sosny, pomiędzy którymi łatwo można iść, tylko to nie jest już las, a uprawa leśna. Jesteśmy świetni w greenwashingu – pozornych, zakłamanych działaniach które nie mają nic wspólnego z troską o świat więcej niż ludzki. Nie potrafimy natomiast wykonać ani jednego kroku w tył, żeby po prostu dać przyrodzie trochę przestrzeni i spokoju. Pewnie dlatego, że za to się nie wystawia faktur.
Adam Robiński (ur. 1982) – autor książek i dziennikarz związany m.in. z „Życiem Warszawy”, „Rzeczpospolitą”, „National Geographic Polska”, „Tygodnikiem Powszechnym” i miesięcznikiem „Pismo”. Za debiutanckie Hajstry oraz za drugą książkę Kiczery otrzymał kilka nagród oraz nominacji do nagród literackich i podróżniczych. W Pałacach na wodzie przygląda się relacjom między ludźmi a bobrami. Zajmuje się pisaniem o przyrodzie oraz wszystkim, co dzieje się na styku natury i sztuki. Mieszka w Warszawie, krąży po całej Polsce. Jest certyfikowanym przewodnikiem po Kampinoskim Parku Narodowym.
Źródło: informacja własna ngo.pl
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.