Paweł Szczuciński: To, co słyszałem i widziałem w Ukrainie kilka razy mnie przerosło [wywiad]
– Misja w Lombardii też była ciężka, bo pojechaliśmy do Bergamo i Brescii, gdzie była olbrzymia śmiertelność wśród personelu medycznego, więc mieliśmy świadomość ryzyka. Ale był to intensywny, krótki wyjazd na dwa tygodnie. Na wojnie w Ukrainie jestem, z przerwami, od 28 lutego i bardzo dużo tam przeżyłem – rozmawiamy z lekarzem Zespołu Ratunkowego Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej, Pawłem Szczucińskim.
Jędrzej Dudkiewicz: Wraca Pan właśnie z Afryki, gdzie zajmował się kwestią wirusa Eboli. Jak wygląda sytuacja w tym zakresie i czym się Pan zajmował?
Paweł Szczuciński: Z wirusem Ebola miałem już wcześniej do czynienia, kiedy byliśmy z misją Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej w Ugandzie w 2018 roku. Teraz wyjazd był dość krótki, naszym zadaniem było szkolenie personelu w krajach, w których wirus ten jeszcze się przesadnie nie rozpowszechnił. W moim przypadku chodziło o pokazywanie, jak rozpoznawać i organizować bezpieczne miejsce, do którego trafia pacjentka lub pacjent, u której rozpoznawany jest przypadek Eboli. Innymi słowy chodzi o prewencję.
Był Pan na wielu misjach, w Lombardii, Syrii, Ukrainie. Jak to się stało, że zaczął Pan robić to, co robi?
– Wszystko zaczęło się w 2013 roku. Skończyłem wtedy szkolenie w zakresie medycyny tropikalnej w poznańskiej Fundacji Redemptoris Missio i w jego trakcie usłyszałem o Centrum Rehabilitacji Trędowatych Jeevodaya w Indiach. Stoi za nim Helena Pyz, lekarka, która od blisko trzydziestu lat prowadzi ten ośrodek w centralnej części kraju, w dodatku – tak, jak Janina Ochojska – porusza się na wózku. Zafascynowało mnie to miejsce, koniecznie chciałem poznać Helenę, więc pojechałem tam i spędziłem trzy tygodnie ucząc się w praktyce leczenia trądu. Byłem wtedy lekarzem psychiatrą i miałem silne poczucie niedosytu jeżeli chodzi o medycynę somatyczną. Wahałem się, czy nie zrobić specjalizacji z interny, ale Helena powiedziała mi, że jest ona różna w wielu krajach – potrzeby i wymagania są zupełnie różne w Europie i chociażby właśnie Indiach. Doradziła, że skoro chcę być międzynarodowym lekarzem, to lepiej zrobić specjalizację w pediatrii. Posłuchałem jej, a doświadczenia z pierwszego pobytu przełożyłem na kolejne miejsce, którym jest Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej. To fundacja mająca medyczny zespół ratunkowy, jako jedyny w Europie Środkowo-Wschodniej certyfikowany przy Światowej Organizacji Zdrowia. Kolejne misje odbywały się więc już w ramach PCPM.
Co Pana do tego popchnęło?
Myślę, że moją motywacją jest świadomość, że jako lekarz w Polsce jestem zastępowalny. Natomiast lekarz w krajach globalnego południa jest niezastąpiony – jeżeli się w dane miejsce nie pojedzie, to mieszkające tam osoby będą ciężej chorować lub umrą.
Jest duża satysfakcja płynąca z tego, że często niewielkim nakładem pieniędzy – bo leki czy antybiotyki nie zawsze są drogie – a wręcz odpowiednią diagnozą czy zaopatrzeniem w wodę, można komuś uratować życie. To dla mnie istotne, podczas wyjazdów zajmuje się pediatrią, więc wiem, że kiedy uratuję trzyletnie dziecko, to ma ono potem szansę żyć kolejnych 70-80 lat, mieć własne dzieci i wnuki.
A co jest w tym wszystkim najtrudniejsze?
– Trudnych rzeczy jest wiele. Przeszedłem długą drogę. W Afryce, w głębi Ugandy, Tanzanii, Etiopii panuje duża bieda, ale na swój sposób wszyscy są w niej równi. To oczywiście przykre, ale ludzie ci nie mają poczucia, że jedni są gorsi od drugich. Tym niemniej nie jest łatwo na to patrzeć. Ogromnym problemem był dla mnie los dzieci uchodźczych i ich rodziców. Dużo z nimi pracowałem na granicy libańsko-syryjskiej i wiem, że to osoby, które przyjechały z często bardzo komfortowych warunków, cywilizowanego świata, a znaleźli się w tragicznej sytuacji.
Zawsze mnie szokowało, że w warunkach takich, jak namioty czy wręcz zabudowania przypominające śmietniki, napotykałem ludzi z nowoczesnymi rozrusznikami serca, dzieci z przerwaną chemioterapią.
Pamiętam jedno czteromiesięczne dziecko z niedowagą. Po zbadaniu okazało się, że ma refluks, nie mogło pić mleka matki. Prosta rzecz, za 20 dolarów kupiłem opakowanie antyrefluksowego mleka. Zaniosłem je matce i zastanawiałem się, jak jej wytłumaczyć, w jaki sposób z niego korzystać. Tymczasem kiedy je zobaczyła, to oczy się jej zaświeciły i powiedziała, że wie, co to jest, w Damaszku dawała takie starszym dzieciom. Uświadomiło mi to, że ci ludzie są dokładnie tacy sami, jak my. Co jest też przerażające, bo co, jeśli nam by się to przytrafiło?
Coś podobnego dzieje się za naszą granicą…
– Dokładnie tak. Ukoronowaniem tego, co przeżywam jest Ukraina. Kiedy znalazłem się osiemdziesiąt kilometrów od polskiej granicy, we Lwowie, by ewakuować dzieci chore na nowotwory, dotarło do mnie, jak niesamowicie bliska jest ta tragedia. Taka więc była chronologia – najpierw ludzie z innej kultury, trąd w Indiach, później uchodźcy syryjscy w Libanie, mimo bariery kulturowej mający do czynienia z nowoczesną medycyną, potem pandemia w Lombardii, części cywilizowanego kraju, a obecnie to, co dzieje się w Ukrainie, która jest prawie identyczna, jak Polska, ludzie mówią w bardzo podobnym języku, tak samo się ubierają, etc. Czuję w związku z tym wszystkim niesprawiedliwość. Nie akceptuję też cierpienia dzieci. Oczywiście w ogóle nie należy akceptować cierpienia ludzi i trzeba je potępiać, ale bardzo silnie oddziałuje na mnie sytuacja, w której w sposób absolutnie niezawiniony cierpi dziecko. To, co słyszałem i widziałem w Ukrainie kilka razy mnie przerosło. Opowiedzieć?
Tak, proszę…
– Najgorsza sytuacja to konwojowanie grupy dzieci z Charkowa. Po polskiej stronie granicy, w pociągu sanitarnym jedno z nich zmarło. Wiedzieliśmy, że prawdopodobnie to nastąpi, bo było bardzo chore. Rodzice postanowili wrócić do Ukrainy i zostałem poproszony, by im w tym pomóc.
W ostatniej chwili dowiedziałem się, że będą jechać z urną. To coś makabrycznego i dotkliwego – w jedną stronę jechałem z wciąż żywym dzieckiem, w drugą już z jego prochami.
Albo taka dramatyczna sytuacja, która mną wstrząsnęła także dlatego, że jestem ojcem dwóch synów. Wiozłem człowieka, który stracił nogę. To był mieszkaniec Kijowa, młody chłopak, który postanowił pojechać pod Kijów, bo uważał, że tam będzie bezpieczniej niż w stolicy. Nikt jeszcze nie wiedział, że będzie Bucza, Irpień. Zatrzymał się w jednej z tych miejscowości, miał tam daczę. Kiedy dwunastoletni syn bawił się w ogródku, usłyszał, że rakieta w coś uderzyła. Wybiegł, zobaczył, że jego dziecko nie żyje. Za nim był dziesięcioletni syn, który chwilę później zginął od strzału w głowę przez snajpera, a sam mężczyzna został ciężko ranny w nogę i trzeba było ją amputować. Stracił dwóch synów i cały czas obwinia się za to, co się stało. Trudna sytuacja była też trzy tygodnie temu. Trzydziestoletnia kobieta spłonęła żywcem podczas zmasowanego ataku rakietowego na Kijów. Nie znałem jej osobiście, ale współpracowałem przy ewakuacji dzieci z zespołem, którym kierowała. Sześć miesięcy wcześniej zmarł jej mąż, a ona osierociła pięcioletnie dziecko, które w kilka miesięcy straciło rodziców. Takie doświadczenia są naprawdę bardzo ciężkie.
Rozumiem, że Ukraina to najtrudniejsza misja, w której brał Pan udział.
– Zdecydowanie tak. Misja w Lombardii też była ciężka, bo pojechaliśmy do Bergamo i Brescii, gdzie była olbrzymia śmiertelność wśród personelu medycznego, więc mieliśmy świadomość ryzyka. Ale był to intensywny, krótki wyjazd na dwa tygodnie. Na wojnie w Ukrainie jestem, z przerwami, od 28 lutego i bardzo dużo tam przeżyłem.
Czy rzeczy, którymi się Pan zajmuje mają coś wspólnego, czy każdy kryzys jest zupełnie inny i wymaga innego podejścia?
– Tym, co jest wspólne jest to, że zawsze staramy się ratować zdrowie i życie ludzi. Natomiast różne są zagrożenia. Boleśnie odczuwałem to w północnym Kurdystanie, byliśmy blisko Mosulu, na terenach gdzie działało ISIS, które porywało i zabijało lekarzy. Musieliśmy cały czas uważać, do szpitala jeździliśmy różnymi drogami, często zmienialiśmy samochody. Poczucie, że ktoś mógłby mnie porwać było mocno stresujące. Niby była świadomość, że pewnie się to nie wydarzy, ale jednak z tyłu głowy cały czas mi to towarzyszyło. W Ukrainie jest inna sytuacja, tam trzeba mieć uszy i oczy otwarte, bo jak zaczyna się alarm, np. w Charkowie lub Mikołajowie, to natychmiast należy zniknąć z otwartego terenu i udać się do schronu. To innego rodzaju zagrożenie. Przyznam szczerze, że zagrożenie bombowe mniej mnie stresuje niż to związane z potencjalnym porwaniem. Opowiem Panu zresztą o jednej różnicy. Zarówno w Ukrainie, jak i Libanie jest dużo checkpointów, w tym drugim, im bliżej granicy z Syrią, tym więcej. Pamiętam ciągłe napięcie związane z ich przekraczaniem. Na jednym z nich mocniej zawiał wiatr, strącił mi okulary przeciwsłoneczne z czoła i wykonałem bardzo gwałtowny ruch, by je złapać. Mogło to sprowokować reakcję uzbrojonych strażników. Często słyszałem strzały, serie z broni maszynowej. W Ukrainie, w ciągu pięciu miesięcy, poza bronią artyleryjską, nigdy nie słyszałem wystrzałów z broni palnej, niezależnie czy mówimy o Lwowie, Charkowie czy Kramatorsku. To pokazuje spokój i zjednoczenie tych ludzi.
Za to jeśli chodzi o czas pokoju, to wtedy najbardziej trzeba obawiać się zarazków. Na jednej misji w Peru cały nasz zespół bardzo ciężko się rozchorował, bo zeszły powodzie i lawiny błotne w górach, przez co w powietrzu pojawiło się mnóstwo drobnoustrojów. Trzeba było ewakuować koleżankę, która miała ogromne problemy zdrowotne, ale na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Tak więc zagrożenia są różne i trzeba jak najbardziej przestrzegać zasad, by je zminimalizować.
Mówi Pan o stresie. Jak Pan sobie z nim radzi, umie się Pan wyciszyć?
– Może to dziwne, ale bardzo pomaga mi słuchanie utworów zespołu Sabaton. Tego typu muzyka generalnie daje mi dużo energii. Najgorzej tak naprawdę jest, kiedy wróci się na jakiś czas, by wypocząć. Mam kłopot z dojściem do normalnego życia. Kiedy ewakuuje się dzieci, wymaga to bardzo dużo energii, niekiedy trzeba wyskoczyć z autobusu, zatrzymać tira, który chce wjechać między konwój, na granicy są różne sytuacje, dużo stresu. Człowiek jest cały czas rozpędzony, naładowany. Kiedy wracam do kraju, to bliscy mówią, że zwłaszcza na początku mają wrażenie, jakbym był pod wpływem jakiegoś narkotyku. Dopiero potem zaczynam dochodzić do siebie, ale jest to bardzo trudne. Przywykłem już nieco do tego, ale ta nasza normalność czasami stanowi większe wyzwanie, niż pobyt w Ukrainie, gdzie jest się otoczonym ludźmi, z którymi jest się w jakiś sposób zjednoczonym, są na tym samym poziomie zaangażowania.
Jak to wszystko wpływa na życie rodzinne?
– Na całe szczęście mam duże wsparcie i akceptację tego, co robię. Wynika to pewnie z tego, że pomagam dzieciom. Mój starszy syn powiedział, że to dla niego wzór, sam chce zostać lekarzem, młodszy nieco bardziej się stresuje. To na pewno trudne dla całej rodziny i mam w sobie ogromną wdzięczność, że to znoszą. Tym bardziej, że wcześniej wyjeżdżałem na krótkie misje. Stresujące, wymagające, ale krótkie. A sytuacja wojenna jest długotrwała. Dziś jednak wybieram się w góry, mam nadzieję, że zrekompensuję rodzinie okres nieobecności.
Proszę jeszcze powiedzieć, czym kieruje się Pan jeśli chodzi o pomoc, co jest najważniejsze?
Zawsze miałem to szczęście, że pracowałem w dobrze przygotowanych projektach. PCPM to profesjonalna organizacja, w inicjatywę Save the Ukraine są zaangażowani dyplomaci, międzynarodowi onkolodzy, etc.
To bardzo ważne, żeby właśnie takie osoby jechały pomagać, bo jak ktoś nie ma kompetencji, to może przynieść więcej problemów niż pożytku. Ważne więc, by za wszystko zabierać się z głową, z ludźmi, którzy znają się na tym, co robią. Inaczej można zrobić krzywdę sobie i innym. A nie o to przecież chodzi.
Paweł Szczuciński – polski lekarz, specjalista psychiatra, pediatra. Lekarz Zespołu Ratunkowego Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej. Uczestnik medycznych misji humanitarnych, w tym Wojskowo-Cywilnej Misji Medycznej w Lombardii w 2020 na początku epidemii COVID-19, za udział w której został odznaczony przez Prezydenta RP Krzyżem Zasługi za Dzielność. Od 28 lutego 2022 Koordynator ewakuacji dzieci chorych na nowotwory z terenów objętych działaniami wojennymi na Ukrainie.
Źródło: własna
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.