Jestem psycholożką dziecięcą z Kijowa. Gdy wybuchła wojna, potrzebowałam pomocy. Teraz pomagam innym
Olena Yaroslavska: Pacjenci onko czasem sami zadają pytania. Skąd jesteś? Jak tu przyjechałaś? Opowiadam im swoją historię i oni wiedzą, że jestem jedną z nich.
Przed wojną mieszkałam w Kijowie, pracowałam w szkole jako psycholog.
24 lutego rano dzwoni telefon od koleżanki:
– Olena, powiadom wszystkich rodziców, zamykamy szkołę!
– Co się stało?
– Nie słyszałaś wybuchów rano?! Wojna się zaczęła!
Wtedy jeszcze nie wierzyłam. Jaka wojna? Mieszkałam w nowoczesnej dzielnicy Kijowa na 15. piętrze. Miałam pracę, rodzinę, swoje plany na życie. My nigdy nie przypuszczaliśmy, że będzie wojna. XXI wiek, Europa i co? Wojna? Tak nagle, tak otwarcie, to dla nas było niemożliwe. Rosjanie przyjeżdżali w Ukrainę na wakacje. Przyjmowaliśmy ich z otwartym sercem. Dla nas to byli bracia.
Nie potrafiłam tego zrozumieć.
Było strasznie, gdy obok domu przejechały czołgi, pojawiły się grupy dywersyjne. W Kijowie pozamykano sklepy, brakowało jedzenia i czystej wody. Nie było prądu. Każdego dnia schodziłam piętnaście pięter po wodę. Ciągłe alarmy. Mam starszą mamę. Nie miała sił schodzić do schronu. Obłożyliśmy ściany materacami i tak przeczekiwaliśmy każdy alarm schowani jak w klatce.
Droga do Warszawy
5 marca zadzwonił brat. – Olena musisz uciekać, ratować dzieci i mamę! Proszę wyjeżdżaj!
To było straszne. Płakałam. Nie wiedziałam, dokąd jechać. Nie mieliśmy nikogo znajomego za granicą. Trudno było zostawić mieszkanie, rzeczy, przyjaciół, całe swoje życie i jechać w nieznane. Pojechaliśmy na dworzec w Kijowie, który w tym czasie był ostrzeliwany. Budynek dworca był zaciemniony, w środku straszny tłok, histeria i panika. Nie miało znaczenia, w jaki pociąg wsiadasz, byle na zachód! Pierwszy do pociągu wsiadł syn, potem mama. Stałam na peronie z córką. Wtedy powiedzieli, że pociąg jest pełen i odjeżdża. Nigdy tak nie krzyczałam! Nawet nie wiedziałam, dokąd jedzie ten pociąg! Oni jadą, a ja zostaję?! Krzyk pomógł. Zabrali jeszcze mnie i mamę. Wagon był pełen. W przedziałach dzieci, dorośli z bagażami w korytarzu. Baliśmy się ostrzałów.
Szesnaście godzin jechaliśmy do granicy ze Słowacją. Na granicy byli już wolontariusze. Były koce, jedzenie, słodycze, zabawki. Był Czerwony Krzyż.
Napisała do mnie znajoma, że jest w Warszawie, żebyśmy tam jechali.
7 marca wysiedliśmy wszyscy na Dworcu Centralnym w Warszawie. Tu skierowali nas do hotelu. W końcu normalny nocleg w bezpiecznym miejscu.
Następnego dnia wybraliśmy się na spacer, obejrzeć Warszawę. Nigdy wcześniej tu nie byłam. Na ulicach ludzie uśmiechnięci, z kwiatami. To był Dzień Kobiet. Normalne życie, święto, a tam giną ludzie! Na sygnale przejechał ambulans. Dzieci odruchowo rzuciły się na ziemię. Pomogli nam przechodnie. Zrozumiałam wtedy po raz pierwszy, że nie jesteśmy sami w tym nieszczęściu, że jest wsparcie od ludzi obok.
Trzeciego dnia po przyjeździe zapisałam dzieci do szkoły i mamę do lekarza. Teraz mogłam zająć się szukaniem pracy.
Opowiadam im swoją historię i oni wiedzą, że jestem jedną z nich
Na początku sprzątałam w hotelu, popołudniami ucząc się polskiego. Koleżanka z kursu pokazała mi ogłoszenie w internecie. Ktoś w Warszawie szuka psychologa ze znajomością języka ukraińskiego. Tak trafiłam do świetlicy dziecięcej Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM).
To było moje życie! Zawsze pracowałam z dziećmi. Znowu mogłam czuć się potrzebna, pomagać innym. Życie zaczęło wracać do normy. Mogłam wynająć mieszkanie.
Kilka miesięcy później – we wrześniu – zaproponowano mi pracę w centrum ewakuacji medycznej MEDEVAC PCPM w Jasionce pod Rzeszowem, gdzie przyjeżdżają pacjenci z Ukrainy ranni z powodu wojny lub pacjenci onkologiczni, dla których brakuje leków i możliwości leczenia.
Gdy zaczynałam pracę, więcej było żołnierzy, teraz więcej jest pacjentów onkologicznych.
Żołnierze ze strefy zero są zamknięci. Nie zawsze są skłonni do rozmów z psychologiem. Był chłopak, który walczy od 2014 roku. Dziewięć lat na froncie! Ranny trafił do naszego hubu ewakuacyjnego w Rzeszowie. Długo nie mógł zrozumieć, że tu jest bezpieczny i nic mu nie grozi. Po tylu latach na wojnie bez pomocy psychologa trudno jest wrócić do normalnego życia. To samo nie minie, będzie wracać co jakiś czas.
U żołnierzy więcej jest objawów posttraumatycznych (PTSD), u pacjentów onkologicznych przeważają depresje. Niedawno rozmawiałam z panem, którego syn zaginął w okolicach Bachmutu i od połowy maja nie ma z nim żadnego kontaktu. Początkowo myśleli, że syn nie żyje, bo z jego oddziału nikt nie został. Ktoś przysłał sms, że jednak żyje i ma rozległe i ciężkie rany.
Pacjenci onko czasem sami zadają pytania
Skąd jesteś? Jak tu przyjechałaś? Opowiadam im swoją historię i oni wiedzą, że jestem jedną z nich. Zaczynają rozmawiać, mają do mnie zaufanie i wtedy wiem, że mogę im pomóc. Oni są bardzo wdzięczni za każdą pomoc. Dla nich to szansa na drugie życie. Często mówią, że nie spodziewali się takiego przyjęcia i tego, co jest tu dla nich robione. Tu każdy traktowany jest indywidualnie. Tak traktowałam dzieci, kiedy pracowałam w Kijowie. Dużo się zmieniło od tego czasu. Kilka miesięcy temu potrzebowałam pomocy, teraz ja pomagam innym.
Nie wyobrażam sobie innego życia
Gdy byliśmy na Słowacji, zapytał mnie dziennikarz, co planuję robić w Polsce? Jak to co? Pracować. Nie wyobrażam sobie innego życia. Teraz tu jest moje miejsce. Córka szykuje się do matury w polskiej szkole, syn do ósmej klasy. Na dziś Polska jest jedynym miejscem, gdzie mogę żyć.