Janina Ochojska: Polska udziela za mało pomocy humanitarnej i rozwojowej i to powinno się zmienić [wywiad]
– Ludzie obawiają się uchodźców nie dlatego, że mają złe doświadczenia, tylko ze względu na propagandę strachu rozsiewaną przez rozmaite populistyczne partie i ugrupowania. Brakuje narracji o tym, że uchodźców musimy przyjąć ze względów prawnych i moralnych, a migrantów potrzebujemy ze względów ekonomicznych. Unia jest spora i wszyscy się tu pomieścimy – mówi Janina Ochojska.
Hanna Frejlak: Była Pani na granicy polsko-białoruskiej razem z aktywistkami i aktywistami Grupy Granica. Co tam Pani zobaczyła?
Janina Ochojska: Mówiąc szczerze niewiele zobaczyłam, bo nie udzielono mi pozwolenia na wjazd do strefy stanu wyjątkowego. Dzwoniłam do różnych komendantów, próbując uzyskać zgodę, ale za każdym razem słyszałam stanowcze „nie”. Odjechaliśmy stamtąd w deszczu, mając świadomość, że zostawiamy za sobą ludzi, którzy będą spać w mokrym lesie, w mokrych ubraniach, bez ciepłego jedzenia. Ludzi, którzy potrzebują naszej pomocy, a my nie możemy im jej udzielić.
Ale będąc przy granicy, spotkałam też ludzi, którzy zdecydowali się pomagać tam, gdzie jest to możliwe, czyli poza granicą stanu wyjątkowego. Dzięki temu, uchodźcy, którym uda się wyjść poza strefę, mogą liczyć na pomoc ze strony aktywistów, którzy dostarczają im ciepłe ubrania, żywność i inne rzeczy, które mogą im pomóc przetrwać.
Widok tych młodych zaangażowanych ludzi był dla mnie bardzo poruszający. Trochę jakbym zobaczyła siebie z przeszłości, choć byłam nieco starsza, kiedy zaczynałam organizowanie konwoju do Sarajewa. Ale tak jak nas wtedy, tak dzisiaj tych młodych ludzi, napędza bardzo ważna idea, żeby ratować ludzkie życie.
Dla nas nie było ważne, czy siedzimy do północy, czy nawet całą noc. Tak samo dzisiaj – właściwie wszystkie swoje siły, cały swój czas aktywiści poświęcają na to, żeby jak najlepiej tym ludziom pomagać. To spotkanie z nimi było dla mnie najważniejsze z całego wyjazdu. Pomyślałam sobie: są następcy.
Sytuacja na granicy wydaje się patowa. Rząd polski i białoruski idą w zaparte. Jakie widzi Pani szanse na zakończenie tego kryzysu?
– W zeszłym tygodniu widziałam się z Ylvą Johansson, która jest członkinią Komisji Europejskiej i komisarz odpowiedzialną za sprawy wewnętrzne. Przedstawiłam jej sytuację na granicy taką jaka jest – choć sama nie chodzę po lesie i nie szukam uchodźców, to jestem w stałym kontakcie z ludźmi, którzy tam działają, więc wiem co się dzieje. Pani komisarz była bardzo poruszona tym, co usłyszała.
Czego dowiedziała się od Pani Ylva Johansson?
– Opowiadałam o tym, że uchodźcy nie mają szans złożyć wniosków o ochronę międzynarodową, bo prawnicy nie są do nich dopuszczani, nawet w sytuacji gdy uchodźcy podpisali pełnomocnictwa. Mówiłam o dzieciach wywożonych do lasu. Tłumaczyłam, w jaki sposób uchodźcy są traktowani przez funkcjonariuszy polskiej i białoruskiej Straży Granicznej: strażnicy stosują wobec nich przemoc, bywa też, że zabierają im telefony czy plecaki. Zbyt wiele krąży takich historii, żeby uwierzyć, że ktoś mówi tak tylko dlatego, że nie lubi Straży Granicznej, To wszystko było dla Ylvy Johansson bardzo trudne do przyjęcia.
W zeszłym tygodniu do Polski przyjechała również delegacja z Komisji Europejskiej, która spotkała się z przedstawicielami rządu, a następnie z przedstawicielami organizacji społecznych. Mam ogromną nadzieję, że uda się przekonać Komisję, by naciskała na polski rząd. Tu widzę największą nadzieję na rozwiązanie kryzysu.
Jakich działań Komisja powinna się domagać od polskiego rządu?
– Przede wszystkim, żeby rząd dopuścił do strefy stanu wyjątkowego organizacje pozarządowe, pomoc medyczną (która zresztą udzielana jest przede wszystkim właśnie przez organizacje) i media.
Uważam też, że Komisja powinna naciskać na rząd, żeby zaczął prowadzić podobne negocjacje co Łotwa, która wysłała delegację, żeby zatrzymać loty z Iraku do Mińska.
Powinniśmy podjąć współpracę z krajami takimi jak Syria, Liban czy Irak i zaproponować im inną formę pomocy, niż przyjmowanie uchodźców, którzy dostają się do nas przez Białoruś. Cierpienie na naszej granicy jest tak nieludzkie, że lepiej jest zwiększyć pomoc na miejscu, na przykład tworząc ośrodki, gdzie w pobliżu swoich krajów ludzie mogliby przetrzymać ten najtrudniejszy czas.
Polska udziela za mało pomocy humanitarnej i rozwojowej i to powinno się zmienić.
A co z osobami, które już przyjechały?
– Gdyby to ode mnie zależało, wpuszczałabym wszystkich tych ludzi i rozpatrywała ich wnioski o ochronę międzynarodową. Pamiętajmy, że mamy do czynienia z cierpiącymi ludźmi, którzy nie decydują się na taką „podróż” z chęci przygody, ale żeby ratować życie swoje i swoich bliskich. Nie możemy odmawiać im prawa do rzetelnego rozpatrzenia ich wniosków.
Te osoby mogą też wiele wnieść do naszego społeczeństwa. Na zdjęciach widzimy ludzi w przemoczonych ubraniach, brudnych, zarośniętych. Nie widzimy w nich wykształconych osób, które mogłyby w Polsce wykonywać różnorodne zawody czy kontynuować studia. A przecież uchodźcy wzbogacają społeczeństwa przyjmujące, również w sensie ekonomicznym. 13,8% dochodu narodowego Niemiec wypracowują właśnie uchodźcy!
Jak wyobraża sobie pani na poziomie logistycznym przyjmowanie tych ludzi?
– W Polsce z jednej strony mamy rząd, jego instytucje i pieniądze, a z drugiej strony samorządy, społeczeństwo obywatelskie, parafie, z których część byłaby gotowa przyjąć uchodźców. Jest też wiele prywatnych osób gotowych pomagać. Można by zorganizować przyjęcie bardzo wielu ludzi. Gdyby każda z trzech tysięcy polskich gmin przyjęła po trzy rodziny, to już by oznaczało, że dziewięć tysięcy rodzin znalazłoby w Polsce schronienie.
A jednak debacie publicznej często przewija się argument, że „najpierw przyjmiemy kilkaset osób, a potem zaczną przyjeżdżać w tysiącach”.
– Nawet jeśli założymy, że do Polski przyjedzie około 50 tysięcy uchodźców, to oznacza, że w każdej parafii byłaby pięcioosobowa rodzina. To nie jest ponad nasze możliwości. Przecież Polska przyjęła już we wczesnych latach dwutysięcznych prawie 90 tys. uchodźców z Czeczenii. Czy ktoś z nas to odczuł, czy czegokolwiek nam zabrakło?
Nieprzyjmowanie uchodźców to też bardzo krótkowzroczna polityka. Pamiętajmy, że po II Wojnie Światowej świat przyjął bardzo wielu uchodźców z Polski: byłych żołnierzy AK, osoby pochodzenia żydowskiego czy te zaangażowane w opozycję demokratyczną. Nigdzie nie jest powiedziane, że już nas to nie spotka. Być może nasze wnuki będą zmuszone z powodu zmian klimatycznych prosić o azyl w Syrii czy w Iraku. Czy wtedy te kraje będą ich solidarnie przyjmować?
W prawie międzynarodowym wciąż nie ma definicji „uchodźcy klimatycznego”, jednak nie ulega wątpliwości, że coraz więcej osób będzie zmuszonych opuszczać swoje miejsce zamieszkania ze względu na zmiany klimatu. To już się dzieje. Jak Unia Europejska powinna odpowiedzieć na to wyzwanie?
Przede wszystkim musi się do tego poważnie i dobrze przygotować. W mojej ocenie, państwa Unii zupełnie nie są przygotowane na to wyzwanie, przede wszystkim mentalnie.
Co to znaczy?
– W wielu krajach UE wzrasta wrogość wobec uchodźców. Wynika to z lęku. Ale ludzie obawiają się uchodźców nie dlatego, że mają złe doświadczenia, tylko ze względu na propagandę strachu rozsiewaną przez rozmaite populistyczne partie i ugrupowania. Ten strach napędzany jest fałszywymi informacjami, takimi jak stawianie znaku równości między islamem a terroryzmem.
Brakuje narracji o tym, że uchodźców musimy przyjąć ze względów prawnych i moralnych, a migrantów potrzebujemy ze względów ekonomicznych. Unia jest spora i wszyscy się tu pomieścimy. Konieczna jest zmiana narracji polityków i rzetelna edukacja, już od poziomu szkoły podstawowej. Niestety ci politycy, którzy mają do powiedzenia coś pozytywnego, najczęściej mówią za cicho albo wcale.
Populistyczna narracja ekstremalnej prawicy jest łatwa do przyjęcia, oferuje proste wyjaśnienia i proste rozwiązania. Żeby się przez to przebić, powinniśmy głośno krzyczeć w obronie słabszych.
Dobrą ilustracją poziomu antyuchodźczej propagandy jest fakt, że z jednej strony politycy straszą nas migrantami, a z drugiej strony, jak pokazują dane Eurostatu, w 2020 roku Polska wydała prawie 600 tysięcy pozwoleń na pobyt dla osób spoza UE. To najwięcej w całej Unii. Widać nie tacy straszni ci migranci…
– Dokładnie. Te 600 tysięcy osób legalnie przebywa na terenie Polski, wykonuje najróżniejsze potrzebne prace, płaci podatki, a więc generuje dochód narodowy. Ale o tym się nie mówi, politycy wolą opowiadać o zagrożeniach. Nie chcę powiedzieć, że tych zagrożeń nie ma. Mamy jednak specjalne służby, które posiadają odpowiednie narzędzia, żeby każdą osobę dokładnie weryfikować. Zresztą od dawna powtarzam, że gdyby do Polski chcieli się przedostać terroryści, to nie będą z plastikowymi siatkami czekać w lesie, tylko ze świetnymi paszportami przylecą first class i wylądują na jednym z naszych lotnisk. Przez zieloną granicę przechodzą ludzie, którzy nie mają innej możliwości dotarcia do kraju.
To co dzieje się na polsko-białoruskiej granicy nie jest niczym nowym w skali europejskiej. Tak zwane push-backi, czyli po prostu wywózki, od lat mają miejsce chociażby na Bałkanach. Morze Śródziemne stało się wielkim cmentarzem osób, które z braku innej możliwości wybrały tę drogę, by dostać się do Unii Europejskiej. Będzie tylko gorzej, biorąc pod uwagę, że kryzys klimatyczny spowoduje coraz większe migracje. Jakie widzi Pani rozwiązania tej sytuacji?
– Polityka zamkniętych granic na pewno nie jest rozwiązaniem. Konieczna jest głęboka zmiana unijnej polityki migracyjnej, w stronę bardziej otwartej. Obecnie Unia Europejska nie przewiduje bezpiecznych i legalnych dróg migracji. Ludzie, którzy z różnych względów chcą się dostać z Afryki do Europy, muszą przejść pustynię, później przebywać w Libii, gdzie jest bardzo niebezpiecznie, a następnie przepłynąć na pontonie Morze Śródziemne. Jeśli będą mieli szczęście, to trafią do jednego z obozów dla uchodźców i tam utkną. To nie jest rozwiązanie.
Widzę dwa możliwe wyjścia z tej sytuacji, z których jedno nie wyklucza drugiego. Po pierwsze, zwiększenie pomocy w rejonach, z których przybywają migranci. Jeśli ludzie uciekają z terenów objętych wojną, jak Syria czy Afganistan, to oczywiście powinniśmy ich przyjąć.
Jednak w wielu przypadkach niebezpieczeństwem, które zmusza ich do opuszczenia swojego domu jest widmo głodu. Tu ogromną rolę odgrywają zmiany klimatu, które sprawiają, że ziemia przestaje nadawać się do uprawy, że ludzie tracą dostęp do wody czy że ich zwierzęta obumierają.
Nie jesteśmy w stanie stworzyć dla tych osób bezpiecznych dróg migracji. W związku z tym zwiększmy pomoc w budowaniu dostępu do wody, w rozwijaniu lokalnego rolnictwa, starajmy się walczyć na miejscu ze skrajnym ubóstwem. Należy opracować dobre i skuteczne programy pomocy. Wierzę, że to jest możliwe, bo sama mam takie doświadczenie z pracy Polskiej Akcji Humanitarnej, chociażby w Sudanie Południowym czy w Somalii.
A drugie rozwiązanie?
– Druga sprawa, to bezpieczne ścieżki, zarówno dla ludzi, którzy z powodu niebezpieczeństwa muszą opuścić swój kraj, jak i dla migracji zarobkowej, której w Europie potrzebujemy. Należy sprowadzać takie osoby bezpieczną drogą lotniczą, żeby nie były narażone na gwałty, obrabowania czy utratę życia.
To rozwiązanie powinno opierać się na solidarności – każdy kraj Unii przyjmuje określoną liczbę osób.
Czy widzi Pani, że w Polsce postawy wobec uchodźców jakoś się zmieniają, w związku z kryzysem humanitarnym na naszej granicy?
– Tak. Rozmawiałam ostatnio z Adamem Wajrakiem, który opowiadał o postawach mieszkańców terenów przygranicznych, którzy robią zbiórki, pomagają jak mogą. To napawa optymizmem. Ludzie widzą, jak ogromna krzywda się dzieje w ich najbliższym sąsiedztwie. Zaczynają dostrzegać, że nie mamy do czynienia z terrorystami, tylko ze zdesperowanymi ludźmi, którzy za wszelką cenę starają się uratować siebie i swoje rodziny. Wprawdzie na prouchodźczych manifestacjach wciąż nie ma tłumów, ale wierzę, że coraz więcej osób będzie się angażować. Szczególną nadzieję pokładam w młodych ludziach.
Nie boi się Pani, że ten entuzjazm się wypali?
– Ciężko o tym mówić, ale nadchodzące przymrozki i coraz cięższe warunki atmosferyczne sprawią, że coraz częściej będziemy słyszeć o kolejnych zgonach i zaginięciach na naszej granicy. Liczę, że ludzie nie będą obojętni wobec tej tragedii.
Należę do pokolenia, które ma doświadczenie i jak umiem, będę tym doświadczeniem służyć. Stworzyliśmy warunki dla rozwoju Polski, ale już nie będziemy tymi, którzy stworzą coś nowego. Sama nigdzie się nie wybieram, jednak prawda jest taka, że jesteśmy pokoleniem odchodzącym. To pytanie do młodych ludzi, w jakich warunkach będą chcieli żyć, jak chcieliby, żeby wyglądał świat wokół nich, czy będą chcieli Polski, w której da się żyć godnie, nie niszcząc jednocześnie godności innych. To są pytania do was. Jeżeli będziecie chcieli żyć w wolnej demokratycznej Polsce, to wierzę, że coś zrobicie w tym kierunku. Po prostu.
Janina Ochojska – polska działaczka humanitarna, założycielka i prezes zarządu Polskiej Akcji Humanitarnej. Od 2019 roku europarlamentarzystka.
Źródło: informacja własna ngo.pl
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.