Garnier: „Na świecie żyje dziś więcej niewolników niż kiedykolwiek”
– Gwałtowny rozwój kapitalizmu, totalne zatarcie granic oraz zwiększenie się różnic ekonomicznych między bogatymi Północą i Zachodem oraz biednymi Południem i Wschodem – te wszystkie zjawiska nasiliły ruchy migracyjne. Ogromny popyt na tanią siłę roboczą spotkał się z podażą. To wszystko sprzyja handlowi ludźmi – mówi Joanna Garnier z Fundacji La Strada.
Ignacy Dudkiewicz: – Dlaczego na państwa stronie nie ma adresu siedziby fundacji?
Joanna Garnier, Wiceprezeska Fundacji La Strada: – Mogłabym powiedzieć, że nie ma takiej potrzeby, bo zawsze można zadzwonić. Chodzi jednak również o kwestie bezpieczeństwa. Wolałybyśmy, żeby obcy ludzie z ulicy do nas nie przychodzili. Prowadzimy zresztą schronisko, którego lokalizacja jest zupełnie tajna.
Jest tak niemal od zawsze, choć, kiedy zaczynałyśmy, nie do końca zdawałyśmy sobie sprawę z tego, że handel ludźmi w znaczącej części jest domeną grup przestępczych.
Słowem: mierzycie się z mafią?
– W handlu ludźmi – jak w każdym handlu – są hurtownicy i detaliści. I tak, to nie są mili ludzie.
Wiadomo, że grupy przestępcze, które zajmują się handlem czy przerzutem broni i narkotyków, trudnią się także handlem i przerzutem ludźmi. Są też osoby, które werbują i wykorzystują ludzi na zupełnie inną skalę. Niezależnie od niej, handel ludźmi jest zbrodnią, przestępstwem zagrożonym karą powyżej 3 lat pozbawienia wolności.
Jak duży to rynek?
– W handlu ludźmi nie ma liczb, są tylko szacunki: ONZ-u, Global Slaver Index czy Eurostatu. I choć trudno mówić o konkretnych sumach, to z pewnością chodzi o ogromne zyski. Również dlatego, że o ile broń czy narkotyk sprzedamy raz, o tyle eksploatacja człowieka może trwać bardzo długo.
Niewolnictwo, bo o tym w istocie rozmawiamy, to temat obrosły mitami. Pierwszy z nich mówi, że to relikt przeszłości. Przecież zniesiono je dawno temu!
– Gdy prowadzimy szkolenia czy zajęcia, ludzie rzeczywiście często się dziwią: „jak to? Niewolnictwo w XXI wieku?”. Tymczasem obecnie na świecie żyje więcej niewolników niż kiedykolwiek.
Z czego to wynika?
– Po pierwsze, po części z przyrostu naturalnego. Po drugie jednak, z logiki kapitalizmu i globalizacji.
Praca ludzka jest tańsza niż kiedykolwiek wcześniej. Słyszał pan pewnie opowieści o tym, jak to osiemnastowieczni, amerykańscy plantatorzy dbali o swoich niewolników, którzy stanowili poważną inwestycję. Nie chce mi się do końca wierzyć w ową troskliwą opiekę nad niewolnikami, niemniej faktem jest, że zakup niewolnika i jego praca była wtedy znacznie droższa niż obecnie.
Czym to skutkuje?
– Jeśli chcemy mieć wszystko nowe i tanie – ubrania, jedzenie, sprzęt elektroniczny – to ktoś musi to wyprodukować i wyhodować. Tym bardziej jeżeli zepsutych rzeczy nie naprawiamy, tylko wymieniamy. Produkują je więc dzieci – także dla wielkich firm. Albo osoby w skrajnie złej sytuacji finansowej – za grosze, w warunkach pół- lub całkiem niewolniczych.
W tle naszej rozbuchanej konsumpcji są ludzie, którzy nam ją umożliwiają. To te bangladeskie szwaczki, które po 15 godzin dziennie szyją ciągle taki sam rękaw. Albo dzieci w fabrykach zabawek. Albo górnicy wydobywający w kongijskich kopalniach kruszce potrzebne w naszych laptopach – bez żadnej zapłaty.
Gdy sobie to uświadomimy, jesteśmy gotowi nawet przyjąć do wiadomości, że takie rzeczy dzieją się gdzieś daleko: w Bangladeszu, Kongu, Indiach, na Dominikanie…
To drugi rozpowszechniony mit. Niewolnictwo? To nie u nas!
– No właśnie. A niewolników mamy także obok siebie.
Kiedy zakładałyśmy naszą organizację, byłyśmy nastawione na pomoc kobietom zmuszanym do prostytucji. To zresztą trzeci mit: przekonanie, że handel ludźmi, przynajmniej w Europie, dotyczy tylko seks-biznesu.
Kiedyś tak było?
– W znacznie większym stopniu.
Handel ludźmi bardzo się zmienił w przeciągu ostatnich trzydziestu lat. Jego ofiarami przestały być niemal wyłącznie kobiety, a celem wykorzystania przestał być tylko seks-biznes.
Gwałtowny rozwój kapitalizmu, totalne zatarcie granic oraz zwiększenie się różnic ekonomicznych między bogatymi Północą i Zachodem oraz biednymi Południem i Wschodem – te wszystkie zjawiska nasiliły ruchy migracyjne. Ogromny popyt na tanią siłę roboczą spotkał się z podażą. Różni spryciarze – czyli zwyczajni przestępcy – zorientowali się, jak wiele można zarobić na wykorzystywaniu osób pragnących poprawić swoje życie i sytuację ekonomiczną. Popyt na usługi seksualne się nie skończył, ale zaczął mu towarzyszyć popyt na tanią pracę: w budowlance, fabrykach, przy sprzątaniu czy usługach opiekuńczych. Osób do wykonywania tych wszystkich zadań – wobec zmian demograficznych i ekonomicznych w społeczeństwach krajów rozwiniętych – trzeba było zacząć szukać gdzie indziej.
Gdzie?
– To zależy od tego, skąd się patrzy. Wiele Polek i Polaków wyjechało na Zachód. Jednocześnie mamy wzrost gospodarczy, potrzebujemy robotników i pracowników. Przyjechali więc Ukraińcy, ale zaczęli przyjeżdżać także ludzie z Filipin, Nepalu, Indii, Bangladeszu…
Z daleka.
– Przyjeżdżają więc do Polski ludzie z kultur odległych od naszej, nieorientujący się w polskim kontekście prawnym i społecznym. A skoro nie znają języka, zwyczajów i prawa, to łatwo ich wykorzystać. Tak niestety myślą niektórzy pracodawcy.
Tak samo działa to w sytuacji Polaka, który jedzie na przykład do Holandii: też nie zna języka, nie rozumie, co się dzieje, nie zna swoich praw. W efekcie godzi się na wiele rzeczy wbrew swoim interesom.
Czyli mechanizm handlu ludźmi i niewolnictwa opiera się w kontekście europejskim przede wszystkim na wykorzystywaniu migrantów i migrantek?
– Tak, ofiarami handlu ludźmi są w pierwszej kolejności osoby migrujące, krótko- i długoterminowo. Ale wykorzystywani są także ludzie w trudnej sytuacji życiowej, na przykład w kryzysie bezdomności, po wyrokach czy osoby uzależnione.
Niedawno „Gazeta Wyborcza” opisała historię dużego gospodarstwa rolnego w Annowie, w którym właściciele więzili, wykorzystywali i nie płacili dwóm niewolnikom. Przypomina się też reportaż z „Pisma” – „My, bezdomniaki od jabłek”. Ubóstwo też sprzyja wykorzystaniu.
Mechanizm niewolenia migrantów i migrantek jest jednak dominujący. Co więcej, w Europie – także w Polsce – taniej siły roboczej szuka się coraz dalej. Już nie tylko na Ukrainie, nie tylko w Azji czy Afryce, ale też na przykład w Ameryce Łacińskiej. Wydaje się to nieracjonalne, a jednak się opłaca.
Jak wielu osobom pomaga La Strada?
– Około dwustu osobom rocznie, dla których wykonujemy konkretne działania. Są jednak także osoby, które dzwonią do nas, bo chcą tylko porozmawiać albo zwracają się do nas z problemami, którymi się nie zajmujemy: przemocą domową, problemami w związkach, z mieszkaniem, z opieką nad dziećmi… Nie ma dnia, żeby nie zadzwonił obywatel Ukrainy i nie zgłosił problemu z pracodawcą, który nie płaci, nie podpisał umowy, zmienił warunki pracy. Wiele z tych spraw nie jest związanych z handlem ludźmi, ale każdej osobie pomagamy. Szczycimy się tym, że każdego telefonu wysłuchujemy. Każdej osobie dzwoniącej doradzimy lub przekierujemy do wyspecjalizowanych instytucji i organizacji, w których otrzymają specjalistyczną pomoc.
Z czym mierzą się ofiary handlu ludźmi, którym pomagacie?
– Powiem banalnie, że każda historia jest inna. Ale jeśli ktoś zdecydował się do nas zadzwonić, to często znaczy, że wyczerpał inne pomysły i środki działania, że poczuł się bezradny. Niektórym osobom wystarczy doradzić, powiedzieć, co mają zrobić, gdzie zadzwonić, gdzie pójść, gdzie się zgłosić.
A innym?
– Każda z tych osób mierzy się z traumą – większą lub mniejszą. U części ofiar handlu ludźmi stwierdza się PTSD, czyli zespół stresu pourazowego. U innych, zwłaszcza u kobiet zmuszanych do prostytucji, zdarza się syndrom sztokholmski. Spotykamy kobiety, które przez długi czas były eksploatowane w seks-biznesie, bo zgodziły się na to namówione przez mężczyznę, którego kochały. Niektóre z nich wciąż mówią o nich: „mój chłopak”.
Jak to możliwe?
– Ofiara handlu ludźmi bardzo często ma zupełnie, przepraszam za kolokwializm, wyprany mózg. Sprawca dąży do tego, żeby niewolnik myślał o sobie jako o kimś nic nie wartym, kto na nic nie zasługuje.
Dlatego tak ważne jest, by osoba, która do nas trafia, przede wszystkim odzyskała poczucie sprawczości. Bo zniewolenie, którego doświadczają ofiary handlu ludźmi, ma również ten wymiar, że nadzorca, pracodawca czy sutener decyduje za nie: teraz robisz to, teraz możesz iść spać, teraz możesz zjeść, a teraz wstawaj do roboty. Osobie, która tego doświadczyła, trzeba dać poczucie, że może o czymś decydować. To znaczy także, że pewnych rzeczy nie zrobimy za nią – choć jej w tym pomożemy. Niezależnie od tego, jak długo ktoś znajdował się w sytuacji opresji, zostawia to duży ślad.
Wracanie do samodzielnego życia trwa długo?
– Bardzo różnie. Zależy to od wielu czynników. W przypadku wielu osób nawarstwia się wiele problemów. Nie przez przypadek handlarze ludźmi polują na osoby, które mają kłopoty.
Wiele osób, które wyjechały z Polski do Wielkiej Brytanii, znajdowało się już wtedy w bardzo trudnej sytuacji. Wiele z nich nastawiało się, że odmieni swoje życie, zarobi, odbije się od dna, wróci do rodziny, pokazując im, że wyszli na prostą po okresie spędzonym w więzieniu, w nałogu czy na ulicy. Niestety, nic z tych rzeczy. Często w Anglii było jeszcze gorzej. A ponieważ byli to ludzie pokiereszowani przez życie, zgadzali się na wszystko.
Czyli na co?
– Wyjeżdżali z wielkimi oczekiwaniami, a na miejscu była praca ponad ludzkie siły: na plantacjach, w sortowniach śmieci, w myjni samochodowej. Bez odpoczynku, bez dni wolnych, po kilkanaście godzin na dobę. Jedzenie kiepskie, warunki mieszkaniowe uwłaczające, a na koniec zero pieniędzy. Osoby, z którymi pracujemy, słyszały: „Dostajesz jedzenie i miejsce do spania, czego jeszcze chcesz?”. A niekiedy i jedzenia brakowało – było tylko piwo, żeby się znieczulić.
Jeżeli osoba w takiej sytuacji decyduje się wracać do Polski, to często potrzebuje wszystkiego: pomocy lekarskiej, psychologicznej, terapeutycznej, mieszkaniowej, zawodowej, socjalnej. Nie ma dokąd pójść. I musi dokonać wyboru, czy próbuje. Na nikogo nie machamy ręką, ale też nikomu nie pomagamy na siłę.
A co z walką o sprawiedliwość?
– Są osoby, które mają bardzo silne pragnienie jej dochodzenia. Decydują się zeznawać, zaciskają zęby i mówią: „nie chcę, żeby jeszcze komuś to zrobili”. A są osoby, które absolutnie nie wierzą w system sprawiedliwości, nie chcą być „ciągane po sądach”, bo to „i tak nic nie da”.
W doniesieniach o Polakach wykorzystywanych poza Polską co jakiś czas pojawia się motyw oszukiwania ich przez rodaków. Czy to istotny mechanizm – nie tylko w polskim kontekście?
– Bardzo często w handlu ludźmi uczestniczą rodacy ofiar – to oni rekrutują i sprzedają pracowników. Sprzyja temu wspólny język i zaplecze kulturowe. To nie jest polska specyfika.
Od listopada zeszłego roku przed sądem toczy się sprawa Mirosława K., który jeździł na Ukrainę, werbował ludzi do pracy i umieszczał ich w warszawskich restauracjach, w których byli eksploatowani bez litości. Nawet jeżeli ktoś trafiał na dobrego pracodawcę, to ten rozliczał się nie z robotnikiem, tylko z Mirosławem, który ich niejako „leasingował”. A Mirosław ludziom nie płacił. Skoszarował ich w willi na Mokotowie, gdzie dochodziło do dantejskich scen.
Kilkudziesięcioro pracowników spało w okropnych warunkach, byli zmuszani do błagania o własne pieniądze na kolanach, wyzywani od najgorszych, napuszczani jedni na drugich.
Przed sądem stoi jednak nie tylko Mirosław, ale też jego współpracownik, Borys, obywatel Ukrainy. Mamy nadzieję, że cała sprawa skończy się wyrokiem skazującym.
Właśnie, pytał pan, jak duży jest rynek handlu ludźmi…
Owszem.
– Pan Mirosław, nienależący wszak do grona „największych” w tej branży, został aresztowany w salonie Lexusa.
Czy państwo staje na wysokości zadania w walce z handlem ludźmi? Nasz system prawny jest do tego dostosowany?
– Polskie prawo nie jest przyjazne pracownikom cudzoziemskim, którzy muszą bardzo długo czekać na pozwolenie na pracę i nie mogą łatwo zmienić pracodawcy.
Dlaczego?
– Bo każda taka zmiana wiążę się z koniecznością ubiegania się o nowe pozwolenie. Jeśli więc Ukrainiec w Polsce trafia na nieuczciwego pracodawcę i chce znaleźć nowego, przez pewien czas nie może pracować legalnie. Zaczyna więc pracować na czarno. A wtedy o wykorzystanie i nadużycia jest znacznie prościej. Wszyscy znamy historię kobiety, która – zamiast zawieźć pracownika do szpitala – wywiozła go do lasu, gdzie zmarł. To jest pokłosie pracy na czarno, która sprzyja oszustwom, a także handlowi ludźmi i niewolnictwu.
Prawo karne jest natomiast niezłe. Definicja handlu ludźmi weszła do Kodeksu Karnego w 2010 roku, jest to przestępstwo zagrożone karą pozbawienie wolności od 3 do 15 lat. Praktyka jednak bywa bardziej skomplikowana. Zdarza się, że dana zbrodnia nie jest kwalifikowana jako handel ludźmi – na przykład we wspomnianym Annowie sprawcy byli sądzeni za znęcanie się. Kary są ciągle niskie – najwyższym wyrokiem za handel ludźmi w Polsce wciąż jest wyrok dla Piotra Rusoła z lat 90., który dostał 12 lat. W zeszłym roku Konrad Materna usłyszał wyrok 6,5 roku więzienia, w apelacji zmniejszony do 4,5.
Dlaczego tak się dzieje?
– Handel ludźmi jest trudny do rozpoznania i osądzenia. To skomplikowany proceder.
Często wydaje nam się, że jeżeli ktoś nie miał zabranych dokumentów i teoretycznie mógł wychodzić z miejsca pracy, to nie był zniewolony. Wciąż niewystarczająco rozumiana jest siła przemocy psychicznej, manipulacji i zastraszenia.
Pracując z ofiarami handlu ludźmi widzimy mechanizmy, które sprawiają, że człowiek, który teoretycznie mógłby uciec, boi się zrobić trzy kroki w stronę bramy. Jeden z naszych beneficjentów opowiadał, że kiedy człowiek, który proponował mu pracę w Niemczech, zorientował się, że nasz podopieczny mówi trochę po niemiecku, natychmiast się wycofał i zaproponował Anglię. Sprawcy szukają zresztą osób, które dadzą się zastraszyć, które są gotowe rzucić wszystko i wyjechać, bo owo „wszystko” to prawie nic, tak niewiele mają. Dlatego sprawcy szukają ofiar w noclegowniach, polują na osoby, które wychowywały się w domach dziecka czy poprawczakach, które nie maja oparcia rodzinnego…
A jak oceni pani działania policji czy Państwowej Inspekcji Pracy?
– Współpracujemy z tymi instytucjami, a także ze Strażą Graniczną. Nie narzekamy. Gdy wysyłamy informację, że coś gdzieś jest nie tak, to nigdy nie zostaje to bez odzewu.
Jedno to walka z handlem ludźmi. Drugie to profilaktyka.
– Od 2008 roku państwo co roku ogłasza konkurs na prowadzenie Krajowego Centrum Interwencyjno-Konsultacyjnego dla Ofiar Handlu Ludźmi. W tym roku prowadzi je Fundacja La Strada ze Stowarzyszeniem Pomoc. Chwalimy sobie, że państwo polskie się na to zdecydowało – wsparcie dla ofiar handlu ludźmi jest tak zorganizowane w większości krajów Europy. Dzięki temu prowadzimy schroniska, oferujemy pomoc medyczną, socjalną, prawną, konsultacje psychologiczne. Do 2017 roku finansowane z tych pieniędzy były także działania profilaktyczne: prowadzenie telefonu zaufania dla wyjeżdżających i spotkania. Od zeszłego roku pieniędzy na profilaktykę nie ma.
A jednak wciąż ją prowadzicie.
– Na tyle, na ile jest to możliwe, bo to bardzo ważny element przeciwdziałania handlowi ludźmi. Dlatego wciąż prowadzimy telefon, wydajemy materiały, przez ostatnie kilka lat wspólnie z Ambasadą Holenderską prowadziliśmy typowo profilaktyczny projekt „Desant”. W jego ramach przeprowadziliśmy kilkadziesiąt szkoleń w Urzędach Pracy – zarówno dla ich pracowników, jak i dla klientów – oraz dla młodzieży. I choć osoby bezrobotne same z siebie niechętnie uczestniczą w takich zajęciach, to kiedy już na nie trafią, słuchają, zadają pytania, a na koniec często mówią: „gdybym to wszystko wiedział, to bym się nie dał tak oszukać!”.
Żyjemy jednak w społeczeństwie, w którym profilaktyka generalnie nie jest traktowana poważnie. Zakładamy, że nic złego nas nie spotka. Często wierzymy także, że jeżeli jesteśmy uczciwi, to wszyscy tacy są, że jeśli ktoś nam coś proponuje, to ma wobec nas dobre zamiary.
Warto ograniczyć swoje zaufanie?
– Zaufanie i optymizm to piękne sprawy, ale trzeba też pamiętać o ostrożności i roztropności. Zadzwonił do nas kiedyś pan z plantacji sałaty, na której był razem z żoną. Dzwonił ze skargą, że siedzą tam już sześć tygodni, warunki mieszkaniowe są straszne, pracy nie ma, bo sałata nie wyrosła, a za to, co jednak przepracowali, nie dostali żadnych pieniędzy, choć umawiali się na tygodniówki. Najbardziej porażające było dla mnie to, że ten mężczyzna przyznał, że był u tego pracodawcy także parę lat wcześniej i wtedy też został oszukany.
Ludzie nie uczą się na błędach?
– Na pewno nie wszyscy.
Nasze działania profilaktyczne kierujemy do tych, którzy są najbardziej narażeni na wykorzystanie: do młodzieży, potencjalnych emigrantów, osób bezrobotnych. Im więcej będą wiedzieć, tym będą bezpieczniejsi, im lepiej poznają swoje prawa, tym trudniej będzie ich zniewolić.
Podkreślmy jednak, że – niezależnie od nieroztropności, niewiedzy czy naiwności – to nie ofiary ponoszą winę za handel ludźmi i swoje zniewolenie. Nie można zwalać odpowiedzialności na tych, którzy chcą poprawić swoje życie i dlatego podejmują ciężką pracę.
Winne są korporacje, przedsiębiorcy, pracodawcy, handlarze, pośrednicy, nadzorcy – wszyscy ci, którzy się tym zajmują lub na tym korzystają.
To pracodawcy powinni być w pierwszej linii tych, którzy walczą z handlem ludźmi, godziwie traktując pracowników i nie poszukując taniej siły roboczej za wszelką cenę. Życzyłabym sobie, by ci, którzy robią inaczej, łamiąc prawa pracownicze i prawa człowieka, po prostu plajtowali i byli karani. Ale póki tak się nie dzieje, musimy także sami dbać o swoje bezpieczeństwo.
Potrzebujesz wsparcia? Skontaktuj się z La Stradą. Numer telefonu zaufania: 22 628 99 99. Adres mail: strada@strada.org.pl
Joanna Garnier – Wiceprezeska Fundacji La Strada
Komentuj z nami świat! Czekamy na Wasze opinie i felietony (maks. 4500 znaków plus zdjęcie) przesyłane na adres: redakcja@portal.ngo.pl
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.