Noworoczny felieton wymknął mi się z rąk. Chciał być niewinny i lekki, ale jak Mefistofeles, który wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro, stał się czymś zupełnie innym.
Zaczynał się tak: w noworocznych postanowieniach większości z nas udaje się wytrwać do końca stycznia. Zachęcam jednak do czytania również tych, którzy trwają w nich dzielnie, podziwiam to i może trochę zazdroszczę. Ale może zaciekawią Państwa zmagania reszty z nas, których karnety na siłownię leżą nieużywane, po dwudziestym trzecim, którzy wrócili do podjadania między posiłkami i którzy gdzieś zapodziali słoik na drobne, które mieli odkładać z zakupów.
Podekscytowani perspektywą „nowego początku”, czystej karty (fantazjujemy o niej zdolni uwierzyć że od Nowego Roku, od pierwszego, od poniedziałku, od jutra możemy być nowi) – postanawiamy.
Pisałam o słoiku i karnecie na siłownię, ale czasem obiecujemy sobie coś dużo większego. Poprawę własnej kondycji ludzkiej, lepsze wybory: miłosne lub moralne. Postanawiamy dla siebie samych rzeczy wielkie. Słusznie zresztą, dajemy sobie szansę na poprawę, a najczęściej po prostu, na zmianę. Wierzymy w to, że jest nam potrzebna i że jest możliwa.
Lubię postanawiać i zapominać, co postanowiłam. Lubię mieć szansę. Lubię przegrywać, choć nie lubię słowa przegrana.
Przez kilka lat zrezygnowałam z tego zwyczaju, ale w tym roku wracam do niego z nową nadzieją. Myślę o tym, że w tym roku jestem starsza, mądrzejsza, bardziej odpowiedzialna. Że moje obietnice będą bardziej realistyczne, a moje starania ich dotrzymania oparte o doświadczenie życiowe i wynikającą z niego mądrość.
Z jednej strony traktujemy kalendarze utylitarnie, z drugiej, podporządkowujemy się ich rytmowi. Są daty i tematy do odhaczenia: felietoniści piszą felietony, wystawy sklepowe zmieniają się miarowo i ostatecznie nikt nie pamięta, co robił 3 października albo 8 lutego. Kilka miesięcy temu, kolega-pisarz polecił mi pięcioletni kalendarz. Każdego dnia można w nim zanotować tylko pięć krótkich linijek. Pięć krótkich linijek na każdy dzień przez pięć lat. Nie ma w nim miejsca na elaboraty, analizę, tylko drobne notatki. Jestem ciekawa, czym zapełnię go przez następne pięć lat. Czy za cztery lata 21 grudnia 2027, kiedy przeczytam: „Ulewa. Piszę felieton”, będę pamiętała ten dzień? Czy w ogóle chcę go pamiętać?
Nie bez powodu zapominamy. My, istoty bezwzględnie skończone, obojętnie, w co wierzymy, skończone tu, w skończonym świecie. Nowy początek to szansa na zadanie sobie tego pytania. Czy chciałabym zapamiętać każdy z moich dni? Pewnie nie, pewnie postanawiamy, żeby zmienić całokształt, a nie pojedynczy dzień. Choć na całokształt składają się przecież nasze pojedyncze dni.
Wszystkie próby, postanowienia, obietnice składane samym sobie są dowodami naszego mocowania się ze wszechświatem. Godne podziwu, choć syzyfowe. Mimo nieustannych porażek wciąż zaczynamy od nowa.
„Trzeba wyobrażać sobie Syzyfa szczęśliwym”, pisze Albert Camus w eseju „Mit Syzyfa”. Syzyf, którego los tradycyjnie przedstawiany jest nam jako tragiczny, bezsensowny i bezcelowy, a jego kara jako tortura wieczności, staje się u Camusa buntownikiem. Jego bunt to szukanie szczęścia w powtarzalności swojego losu, w ludzkiej naturze skończoności i absurdalności. Camus, świecki kapłan człowieczeństwa, dostrzega w jego losie wolność. Szansę na szczęście.
Podobnie patrzę na nasze, na własne, zmagania z kalendarzem. Widzę w nim wolność, wolność porażki (która również jest naszą, ludzką wolnością) i wolność zaczynania od nowa. Dlatego nie widzę nic okropnego w niedotrzymywaniu noworocznych postanowień.
„Try again. Fail again. Fail better”. Najsłynniejszy cytat z Samuela Becketta nie dotyczy oczywiście postanowień noworocznych. Nieprzetłumaczona proza Becketta „Worstward Ho” opowiada o aktach kreacji poprzez słowa. Ale głęboko ludzki sens zdań: „Który to już raz. Spróbuj ponownie. Ponieś porażkę. Ponieś porażkę lepiej”, współbrzmi z naszym codziennym doświadczeniem.
Chciałabym, żebyśmy wyobrażali sobie siebie, tych, którzy nie dotrzymają noworocznych obietnic, szczęśliwymi. Chciałabym, żebyśmy pozwalali sobie przegrać.
Jest w nas obsesja ciągłego wzrostu. Wzięła się z neoliberalnego języka ekonomii, który nakłada na nas tę presję. Ludzkiego doświadczenia nie da się policzyć w PKB. Nie możemy nieustannie przeć do przodu, bo taki „przód” nie ma końca. W ludzką naturę wpisany jest innego rodzaju ruch: upadanie, zatrzymywanie się. Próbowanie, które nie zawsze kończy się i nie zawsze musi kończyć się sukcesem.
Dzielę się własnym pocieszeniem, które znajduję u filozofów i literatów egzystencjalizmu. Nie jest to uniwersalna recepta, ale mnie pomaga wyciągnąć samą siebie z matni codzienności, którą czasem odrzucam jako nudną, powtarzalną, jałową.
W styczniu, najdłuższym miesiącu w roku, każdego dnia robi się odrobinę jaśniej. Świat ponownie (podkreślam słowo „ponownie”) odsłania się przed naszymi oczami. Zaczyna się od nowa: rok, świat, my. Nie przestaniemy próbować.
Namawiam w Nowym Roku i życzę próbowania, pudłowania, zaczynania od nowa. Każdego dnia próbowania lepiej.
Olga Górska – urodziła się w Radomiu w połowie sierpnia 1988 roku. Z zawodu kierowniczka, z wykształcenia humanistka, z pochodzenia proletariuszka. W dzieciństwie lubiła grać w piłkę (jako napastniczka), oglądać Króla Lwa i chodzić do kościoła. W dorosłym życiu lubi spać, oglądać stare filmy i słuchać soulu z lat 60. Laureatka III edycji Nagrody Krakowa Miasta Literatury UNESCO. Felietonistka magazynu „Replika”. Autorka powieści „Nie wszyscy pójdziemy do raju”.
Źródło: informacja własna ngo.pl