Nowy rok, a jednak jak stary? [felieton Agnieszki Krzyżak-Pitury]
Podsumowania, plany, listy spraw do zrobienia i postanowienia. Klasycznie na przełomie grudnia i stycznia czytamy o sukcesach, mniej o porażkach, także osób publicznych, decydentów, polityków. Tych, których działania i dokonania kształtują nasz świat. „Ten rok był szczególny” chciałoby się wtórować licznym wypowiedziom w social mediach. Czy na pewno? Żegnając stary i witając nowy rok, zastanawiam się, czy rzeczywiście 2024 będzie się różnił od poprzedniego?
Rok wyborczy
W 2024 r. mamy kolejne wybory. I to chyba zdeterminuje jego kształt, przynajmniej w obszarze życia publicznego. Kolejne wybory niosą za sobą zarówno szanse, jak i wyzwania, szczególnie w obszarach, które wydają się być kluczowe w zmianie obserwowanej przez nas od 15 października.
Mam pewną obawę, że kwestie kluczowe, zmiany na które czekamy, niestety z powodu wyborów samorządowych, a później europejskich, mogą zostać zmiecione pod dywan lub odłożone do realizacji w bliżej nieokreślonej przyszłości.
Polityka lokalna dużych miast jest – niestety – odzwierciedleniem polityki krajowej. To system naczyń połączonych. Lokalni politycy, którzy postanowili przejść do tej zwanej „wielką” nie pozostali bez wpływu wobec oczekiwań „góry” co do decyzji miejskich. Mając w planie startowanie w wyborach parlamentarnych i, chcąc nie chcąc, konieczność podporządkowania się partyjnym wytycznym, włodarze polskich miast popadli w marazm i niemoc, która przełożyła się w praktycznie w niemoc decyzyjną.
Mam oczywiście na myśli decyzje odważne, przez niektórych zwane kontrowersyjnymi, czyli te realnie zmieniające naszą – mieszkańców – rzeczywistość. Najlepszym przykładem jest Warszawa, której prezydent nie dość, że aktywnie uczestniczył w kampanii parlamentarnej, stojąc u boku Donalda Tuska, to nie zdobył się na żadne ważne działania, które były szansą dla Stolicy na dołączenie do szeregu europejskich miast realizujących konkretną wizję zrównoważonego rozwoju, skupienia na mieszkańcach i współczesnych miejskich wyzwaniach.
Rafał Trzaskowski stanął za to, podobnie jak inni prezydenci kluczowych politycznie miast, w swoistym rozkroku, który potencjalnie miał pogodzić roszczenia wszystkich stron miejskiego interesu, tworząc zgniłe kompromisy, które nie zadowalają nikogo. Efektem tej strategii jest chociażby projekt nowego Placu Bankowego, który mógłby przywrócić świetność tego miejsca i stać się jednym z centrów miejskiego życia, jak to miało miejsce przed wojną. Zamiast tego mamy zazielenioną trasę szybkiego ruchu, która nie ingeruje w interesy przemierzających tę część miasta kierowców.
Podobnie stało się z projektem Strefy Czystego Transportu, okrojonym przez warszawskich radnych do stanu, który realnie nie przyniesie wielkich zmian w kwestii jakości powietrza w Stolicy. Decyzja ta był podyktowana interesem politycznym, realizowanym w świetle nadchodzących wyborów samorządowych.
Interesy mieszkańców zrzucane są na drugi plan. Liczy się potencjalny wynik wyborczy, który rozgrywany jest pomiędzy dwie partie, a wytyczne do działań pochodzą nie z potrzeb mieszkańców i lokalnych wyzwań, a partyjnych strategii i pomysłów spin doctorów.
Obawę mam więc taką, że nadchodzące wybory nie będą rzeczywiście lokalne, a przeradzają się w swoisty sequel kampanii wyborczej, odgrywanej przez ostatnie miesiące. Zmienią się tylko twarze, chociaż pewnie też nie do końca.
Kobiety do polityki
Ostatecznie dzięki politycznemu sprytowi Donalda Tuska, który dodał kilka pozaministerialnych kobiecych stanowisk, mamy dziewięć kobiet w 26-osobowym gabinecie. Jest to sytuacja rozczarowująca, chociaż nie zaskakująca.
Mimo że kobiety zdecydowały o wyniku tych wyborów, a ich postulaty niosły zwycięskie partie do władzy, już po umowie koalicyjnej widać było, że po wygranej nie są one już tak istotne. Zarówno postulaty, jak i kobiety.
35-procentowy udział kobiet w rządzie jest odzwierciedleniem ustawowego zapisu o parytetach na listach wyborczych. Ustawa nie wskazuje jednak, ile tzw. „miejsc biorących” mają na listach otrzymać kobiety. Mam poczucie, że to piarowe podejście do kobiet w polityce tak mocno weszło w politykom w nawyk, że bez większego zakłopotania kobietom oddaje się ważne, ale jednak tzw. „kobiece resorty”: edukację, zdrowie, politykę społeczną i rodzinną. Ekonomia, gospodarka, sprawy zagraniczne, obrona nadal pozostają w rękach mężczyzn.
Podobnie może stać się z wyborami samorządowymi. Z jednej strony są one szansą dla wielu kobiet działających na rzecz swoich lokalnych społecznościach. Z drugiej – fakt, że w Polsce przy podziale mandatów do rad gmin pow. 20 tys. mieszkańców, rad powiatów oraz sejmików wojewódzkich stosuje się metodę d’Honta, może oznaczać kolejne wybory, w których karty rozdawać będą dwie lub trzy partie polityczne, a ludzie chcący realnie zmieniać polskie miasta pozostaną bez szans na wybór. Sytuację tę doskonale odzwierciedlają statystyki, w których liczba kobiet w lokalnej polityce pozostaje na poziomie 30 procent. W przypadku prezydetek, wójtek i burmistrzyń ten odsetek spada do 10 procent.
Mimo że kobiety mają ogromny potencjał – są lepiej wykształcone, bardziej świadome codziennych problemów mieszkańców miast, to one pełnią obowiązki opiekuńcze i domowe, co determinuje ich sposób korzystania z miasta i jego usług, to kobiety głównie podróżują lub nie – jeśli jej nie ma – komunikacją publiczną, to statystyczny radny w Polsce jest mężczyzną w wieku 50 lat, z wykształceniem policealnym lub średnim.
Patrząc na to, jak kobiety zostały rozegrane w wyborach parlamentarnych chyba naiwnością byłoby liczyć, by w samorządowych panowie trochę się posunęli i zmniejszyli lekko swoje ambicje, aby oddać więcej kobietom.
Wyjść poza potrzeby własnego elektoratu
Ostatnie wybory samorządowe odbyły się pięć lat temu. Miejska rzeczywistość wyglądała wtedy inaczej. O smogu dopiero zaczynało się mówić, zimą na ulicach jeszcze leżał śnieg, a rowery cargo pojawiały się jedynie na pocztówkach z zagranicy.
Czy osoby, które będą chciały rządzić naszymi miastami przez kolejne lata zauważyły te zmiany. Czy będą w stanie dostrzec potrzeby osób, które nie są ich podstawowym elektoratem?
Rodziców, którzy chcieliby bezpiecznych ulic dla swoich dzieci? Takich, po których można przejść bez konieczności przeciskania się między zaparkowanymi samochodami? Po których 10-latek może bezpiecznie śmignąć rowerem do szkoły?
Seniorów, którzy chcieliby wyjść na zakupy do lokalnego sklepu, sprzedającego szeroki wybór warzyw, a nie alkoholu? Którzy po zakupach chcieliby usiąść na lokalnym skwerku, aby wśród zieleni porozmawiać z sąsiadem o planach na popołudnie?
Studentów, których nie stać na wynajem mieszkania pozwalającego na ludzkie i komfortowe studiowanie?
Chciałabym, aby to co lokalne zostało lokalne, pozapartyjne i skupione na mieszkańcach.
W rękach lokalnych włodarzy leży więcej decyzji wpływających na nasze codzienne życie niż nam się wydaje. Na jego komfort i jakość. Jednocześnie od tego, jak wyglądają nasze miasta zależą nasze ważne życiowe decyzje, wpływające na cały kraj. To, gdzie mieszkamy, ile dzieci mamy, czy inwestujemy w miejsce naszego zamieszkania, czy jest ono dla nas jedynie sypialnią i kapitałem na przyszłość.
Dlatego zanim zajmiemy się konkretami, czyli tym, o jakie tematy będzie rozbijać się kampania samorządowa, rozejrzyjmy się wokół siebie. Zachęćmy ludzi, którzy działają na rzecz lokalnych społeczności do startowania w wyborach.
Mówmy o potrzebie wyboru odważnych ludzi, ze śmiałymi pomysłami. Odświeżenia lokalnej polityki tak, aby odpowiadała ona na realne i przyszłościowe potrzeby miast i ich mieszkańców. Prawdziwy samorząd to ten, który leży w rękach ludzi.
Agnieszka Krzyżak-Pitura, założycielka i prezeska Fundacji Rodzic w mieście, aktywistka miejska, zajmuje się propagowaniem idei szkolnych ulic i ulic dla dzieci, placemakerka, działaczka na rzecz praw kobiet, wiceprezeska zarządu Kongresu Ruchów Miejskich, członkini inicjatywy „Nasz Rzecznik”.
Źródło: informacja własna ngo.pl