„Ale po drugiej stronie parkanu, za tym matecznikiem lata, w którym rozrasta się głupota zidiociałych chwastów, było śmietnisko zarosłe dzikim bodiakiem. Nikt nie wiedział, że tam właśnie odprawiał sierpień tego lata swoją wielką, pogańską orgię”.
(B. Schultz, Sierpień)
Wyczułam go, nie musiałam nawet przewracać kartek kalendarza. Wszystkie zmysły mam dostrojone do jego przyjścia. Pojawił się, zawiesisty, podszyty mrokiem sierpień. Przybył chłodem poranków i wieczorów, podszyty śmiercią, końcem, a przecież szaleńczo, desperacko wręcz upalny za dnia.
Jest jak pudełko z pamiątkami, wyciągane raz do roku, tak żeby zdążyć o nim zapomnieć. Wyciągane częściej straciłoby swoje uświęcone miejsce.
Sierpień to koniec i początek osobistego roku liturgicznego. Jest w nim szansa na nowy początek.
Katolicki rok liturgiczny dawał poczucie koła, w którym owszem wszyscy się starzejemy, ale bezpiecznie kręcimy się po tych samych koleinach, które może i robią się przyciasne, ale trwają wiecznie. Kiedy byłam mała i dowiedziałam się, że Ziemia ciągle się kręci, letnie godziny spędzałam na leżąco, starając się poczuć ten ruch. I czasem miałam wrażenie, że mi się udało. Czas linearny z nieuchronnym końcem bywał nie do przełknięcia, bo wiedza na temat własnego końca byłaby nie do przełknięcia.
Świeckość i świętość rozumiem po eliadowsku: nie wierzę (nie sądzę?), że istnieje doskonale świecka egzystencja. Eliade pisze: „dla człowieka religijnego przestrzeń nie jest homogeniczna – wykazuje zerwania i szczeliny (…). Istnieje przestrzeń święta, to znaczy »naładowana energią«, brzemienna w znaczenia (…). Ale i w obrębie świeckiego przeżycia przestrzeni wynurzają się wartości przypominające niehomogeniczność (…), istnieją na przykład obszary jakościowo inne od pozostałych: ojczyzna, pejzaż pierwszej miłości (…).” (M. Eliade, Sacrum i profanum)
Krajobrazem świętym jest mazowiecka równina, z której pochodzę i której ślady odnajduję w tkance mojego istnienia. Jest w niej bezmiar, niski horyzont, przepastna przestrzeń pustki.
Z równiny nie widać „całości” (jak na przykład z góry), ale nie zawsze z daleka widok jest piękny. To znaczy jest w nim niewątpliwe piękno, odległe, poważne, napięte, prawie boskie. A jednak z mazowieckiej równiny widzę drobiazgi, które z daleka scalają się w nierozróżnialne.
Krajobrazem świętym jest też sam sierpień, który przychodzi szybko i niepostrzeżenie, i równie szybko znika. Jest świeckim sacrum, na które składają rzeczy ważkie i błahe, pęczniejące od znaczeń, jeśli tylko je im nadam.
Moje prywatne sacrum to kanapki letnie. Biorę świeży chleb, posmarowany świeżym masłem, a na nim kładę pomidora, mięsistego i napęczniałego od słońca, pachnącego ziemią, a na nim ogórka, ogorzałego i wodnistego. Biorę kęs, gwałtowny i wszystko jest już na moim języku. Czekam na to cały rok, tak jak na pachnące pomidory. Już w czerwcu przebieram je rękoma na targach, wącham żarliwie i przeczuwam pełnię ich smaku i zapachu. To „Bohiń” Konwickiego, trupi i żywy jednocześnie: „(…) jeszcze raz pobiegła wzrokiem w tę zszarzałą, sierpniową zieleń, zieleń zmęczoną długim latem, skwarem i własną bujnością”. To krajobraz wypełniony muzyką, literaturą i zmysłowymi doświadczeniami.
Sierpień to zapach trawy i żyta spalonego bezwzględnym słońcem. Ziemisty posmak w ustach. Szczypanie pociętych nóg od przedzierania się trawami i chwastami, pokąsane łąką, mrówkami, komarami. Zapach krwi, smak strupów z łokci, inny niż ten zdarty z kolan.
Wszystko to się we mnie otwiera, zapominam, na cały rok, że noszę w sobie te ślady. One pozwalają mi teraz być tak łatwo z muchami, bąkami, pszczołami. W innych porach, innych momentach lata nie ma we mnie tej łatwości. W sierpniu to one są u siebie, a ja jestem u nich.
Prywatne sacrum to „Sierpień” Schultza, czytany w liceum z wypiekami na twarzy. To Polska i Maryja, o których nie myślę już prawie wcale. Ale i „Summertime”Gershwina, w pierwszym dla mnie wykonaniu – Janis Joplin i Big Brother & The Holding Company z płyty „Cheap thrills”. Kołysanka, zamieniona w piękny skowyt zmęczonej, teksańskiej duszy:
Jak to możliwe, że w świętości mazowieckiej równiny jest miejsce na muzykę sakralną z odległego, amerykańskiego i obcego przecież, Południa? Na pieśń „Cool down Yonder” w wykonaniu Marion Williams, której głos jest piekący i piękny zarazem, kiedy śpiewa o tym, że przy rzece Jordan można ochłonąć, dosłownie i metaforycznie. Czy to transgraniczne, transcendentalne doświadczenie świętości, czy może przypadkowość krajobrazu „nabrzmiałego od znaczenia”.
Naj-polski ze wszystkich polskich miesięcy miesza się we mnie z amerykańską muzyką. Polskość jest miejscem urodzenia i moim językiem, który chciałabym znać tak dobrze, żeby go wynicować i przekroczyć.
Śnię po polsku, bo jak inaczej mam śnić. Marzę po amerykańsku, bo po amerykańsku chłonęłam marzenia przez telewizory.
To również szczeliny mojego istnienia, przyziemne, lecz moje, które wypełniam sierpniowym, porannym chłodem. Bo obojętnie jak mocno w sierpniowy dzień słońce spali ziemię, ona rano zawsze będzie chłodna. W tym chłodzie jest śmierć i pierwsze przeczucie końca. Jak w „Tataraku”, do którego wracam wraz z końcem każdego lata. W ajurwedzie uważa się, że tatarak działa odmładzająco na mózg i wyostrza pamięć. I może to jego zapach uruchamia we mnie wszystkie prawdziwe i wymyślone wspomnienia.
Przestrzeń „naładowaną energię” wypełnia też „Szał niebieskich ciał” Mannamu, utwór z ich pierwszej płyty, z zimnej fali, którą naprawdę słychać, jeśli uda się nam wsłuchać. Kora wyśpiewuje ten utwór jak pieśń eucharystyczną, z mocą nad-ludzką, i jestem pewna, że czai się w niej sierpień:
Bo sierpień to rój meteorów, deszcz Perseidów, które spadają w dzień urodzin mojej najlepszej przyjaciółki, o której myślę wtedy często, zwłaszcza kiedy jest daleko. To pasmo świeckich teofanii, które przypominają mi o bliskości i dobroci innych ludzi, mimo porażającej samotności w obliczu zimnego, pustego kosmosu.
Olga Górska – urodziła się w Radomiu w połowie sierpnia 1988 roku. Z zawodu kierowniczka, z wykształcenia humanistka, z pochodzenia proletariuszka. W dzieciństwie lubiła grać w piłkę (jako napastniczka), oglądać Króla Lwa i chodzić do kościoła. W dorosłym życiu lubi spać, oglądać stare filmy i słuchać soulu z lat 60. Laureatka III edycji Nagrody Krakowa Miasta Literatury UNESCO. Felietonistka magazynu „Replika”. Autorka powieści „Nie wszyscy pójdziemy do raju”.
Źródło: informacja własna ngo.pl