„Amerykańska prowincja musi doczekać się różnorodnych mediów. Inna opcja jest zabójcza”
– Obsługujemy wyjątkową niszę czytelniczą: osoby z prowincji pracujące w trzecim sektorze i urzędników wszystkich możliwych szczebli, jak lubimy mówić, do Białego Domu włącznie – mówi Tim Marema z portalu „The Daily Yonder” i amerykańskiego Centrum Strategii dla Wsi, opowiadając, jak amerykańscy wiejscy aktywiści próbują przełamać monopol informacyjny i przebić się do głów polityków.
Jakub Dymek: – Jesteś redaktorem naczelnym portalu „The Daily Yonder” – wasze hasło to „byle wiejsko!” (ang. „keep it rural!”). Pracujesz też w organizacji czy think tanku Centrum Strategii dla Wsi (Centre for Rural Strategies). Muszę na początku zapytać: o co w aktywizmie wiejskim chodzi i co wy tak naprawdę robicie?
Tim Marema: – Wszyscy w redakcji portalu i Centre for Rural Strategies wywodzimy się z małych ośrodków i wszyscy tworzyliśmy w nich media i organizacje społeczne. Okazało się, że różne miejsca i ich bardzo różnorodne problemy mają coś wspólnego – można nazwać to „sufitem legislacyjnym”.
Na pewnym pułapie po prostu wieś nie była w stanie wywalczyć dla siebie lepszego ustawodawstwa – i to niezależnie od tego, jak dobre nie byłoby społeczeństwo obywatelskie, jak silny aktywizm oddolny i jak dobre lokalne media.
Nasza praca w CFRS w pewnym sensie więc zaczęła się od wspólnego spostrzeżenia: tego, że taka granica istnieje i daje o sobie znać w całym kraju.
Startowaliśmy jako inicjatywa, która miała pomóc w ogóle w objaśnianiu i opisywaniu problemów wsi – skoro mieliśmy już jakieś pojęcie o tym, co to za problemy. Niedługo potem ktoś zasugerował, że przecież moglibyśmy sami pisać o tym, zamiast wyłącznie doradzać. Stąd wziął się pomysł na portal. Jego pierwszymi redaktorami byli Julie i Bill Bishop, znany z książki „The Big Sort” o tym, jak Amerykanie i Amerykanki odgrodzili się od siebie nawzajem ze względu na poglądy polityczne i jak w wyniku tego skrajnie poszatkowana jest nasza mapa wyborcza. Ja rolę naczelnego przejąłem pięć lat później.
I kto to czyta?
– Obsługujemy wyjątkową niszę czytelniczą: osoby z prowincji pracujące w trzecim sektorze i urzędników wszystkich możliwych szczebli, jak lubimy mówić, do Białego Domu włącznie. Chcemy pogłębić dyskusję o wsi na poziomie krajowym, chcemy wspierać ją naszą wiedzą i rzucić światło na sprawy, o których nie pisze się wcale lub pisze wyłącznie z wielkomiejskiej perspektywy. A poza tym… piszemy dla wszystkich, dla których wieś jest bliska i ważna.
Powiedziałeś, że wszystkie osoby pracujące dla „The Daily Yonder”, pochodzą z prowincji. Czyli skąd?
– Wychowałem się w hrabstwie Jackson w stanie Kentucky, w tej akurat części, która nie stoi węglem, ale uprawą tytoniu, hodowlą bydła, przemysłem mięsnym i mleczarskim. Moi rodzice byli nauczycielami, kiedy miałem dwanaście lat, przeprowadziliśmy się do miasta Barea, dziesięć tysięcy mieszkańców. Było ogromne…!
Tam, gdzie się wychowywałem, było więcej krów niż ludzi. Dalej: Marty wychował się w różnych osadach górniczych rozsianych po Kentucky. Dee Davis pochodzi z miejscowości o nazwie Hazard, gdzie jego tata prowadził sklep meblarski, pralnię i tym podobne. Wszyscy mieszkają dziś w innych rejonach – ja w małym mieście w stanie Tennessee. Znamy się z organizacji o nazwie AppalShop, centrum medialnym i aktywistycznym dla regionu Appalachów.
Mówisz, że „polityka podąża za poglądem” – jaki pogląd na wieś i prowincję was uwiera?
– Musimy zacząć od tego, że w USA mamy taką wielką ustawę, swoisty budżet dla całego rolnictwa i wsi, który popularnie nazywa się Farm Bill – to drugi największy segment wydatków rządu federalnego po obronności. Pokrywa zapomogi żywnościowe dla najmniej zarabiających, pożyczki i kredyty, 30-40% to dopłaty dla rolników, a dopiero ostatnia, najmniejsza jego część, to same inwestycje w rozwój wsi…
I jak się to ma do stereotypów na temat wsi?
– Stereotyp na temat amerykańskiej prowincji jest taki, że na wsi mieszkają rolnicy – logiczne, prawda? Wieś równa się uprawa roli. W rzeczywistości mniej niż 2% mieszkańców USA zarabia na życie – w tym sensie, że jest to ich podstawowe źródło utrzymania – z ziemi. Tak naprawdę niemalże każdy rolnik ma poza tym inny zawód lub źródło przychodu.
Mówimy więc o całym ogromnym budżecie przeznaczonym na potrzeby wsi, tym wspomnianym przeze mnie Farm Bill, ale on tylko w swojej małej części dotyczy w ogóle tych stereotypowych „farmerów”. Wiesz: biały facet w średnim wieku we flanelowej, kraciastej koszuli i kowbojskim kapeluszu, stoi, trzymając się pod boki na polnej drodze ze swoją dziatwą… i tak dalej. Ludzie więc widzą, jak olbrzymie nakłady budżet ponosi w związku z wydatkami na rolnictwo, a jednocześnie kultywują ten sielankowy obraz farmera.
Oczywiste jest, że jeśli tak sobie to wyobrażamy, to nikt nie dopuszcza nawet do siebie myśli, że te olbrzymie dotacje przejadają tak naprawdę wielkie koncerny, niekoniecznie nawet zajmujące się produkcją rolną, a nie ten rolnik i jego rodzina z pocztówki.
Ludzie mogą myśleć, że w Ameryce inwestujemy w naszych rolników i wsie, ale to obraz daleki od prawdy. Choć oczywiście olbrzymią część kraju stanowią obszary uprawne i regiony kojarzone przede wszystkim z rolnictwem.
I teraz widzisz, mam nadzieję, z czym trzeba się uporać, zanim w ogóle zacznie się szeroką dyskusję na temat problemów wsi, modeli rozwoju, wyzwań dla gospodarki i urbanistyki poza dużymi miastami…
Nie będzie zatem nadinterpretacją, jeśli powiem, że chodzi wam o różnorodność, której dotychczas w medialnym obrazie wsi brakowało?
– Absolutnie nie jest to przesada. Promujemy różnorodny obraz wsi w każdym wymiarze: rasowym, gospodarczym, kulturowym, geograficznym, religijnym. To prawda, że na wsi jest większy odsetek białych Amerykanów pochodzenia anglosaskiego – ale to też nie jest kompletny obraz, bo na Południu jest wielu Afroamerykanów na prowincji, a na południowym zachodzie coraz więcej Latynosów i Latynosek. I tak dalej, i tak dalej…
Czyli sprawa ma się tak, że polityka budżetowa w odniesieniu do wsi jest ustalana w Waszyngtonie, a stolica nie uwzględnia całej palety różnorodnych interesów i postulatów odmiennych grup ze wsi?
– Co więcej, ten przyjazny wizerunek białego „typowego farmera”, o którym rozmawialiśmy, jest wyłącznie przykrywką dla interesów wielkiego agrobiznesu.
Generalna zasada jest taka, że wydatki budżetowe per capita na wsi są mniejsze niż w mieście. A przykładów konkretnych rozwiązań ustawodawczych, które się na to składają, jest wiele. Pierwszy z brzegu: banki mają obowiązek reinwestować w swoich regionach. Tyle tylko, że na wsi jest mniej banków, a te, które mają tu siedziby, są zazwyczaj mniejsze niż w metropoliach. Polityka „wyrównywania szans” w praktyce skutkuje więc czymś dokładnie odwrotnym – proporcjonalnie mniejszym poziomem inwestycji tych środków na prowincji niż w miastach. To tylko jeden z mechanizmów reprodukcji nierówności, z jakim mamy do czynienia.
Ale czy faktycznie wieś jest różnorodna także politycznie, pod względem poglądów i sympatii partyjnych?
– Zbiorczo traktując dane, owszem: od dwudziestu lat obszary wiejskie ciążą ku głosowaniu na prawicę – to jest Republikanów. Ostatnim Demokratą, który wygrał głosy wsi, był Bill Clinton, choć teraz nie pomnę, czy udało mu się powtórzyć ten wynik w wyborach rozstrzygających o jego reelekcji w 1996 roku. Ale pamiętajmy, że to nie jest odwieczne zjawisko – to najnowsze dzieje! A z zewnątrz wygląda to tak, jakby to był pewien nienaruszalny i wykuty w kamieniu fakt na temat amerykańskiej wsi: „głosują na Republikanów”.
Inna ciekawostka: Barack Obama uzyskał wyższy odsetek głosów na wsi w 2008 roku niż demokratyczny kandydat John Kerry cztery lata wcześniej.
To przeczy wszystkim tym mądrościom komentatorów, którzy twierdzą, że kwestia rasy i społeczny konserwatyzm z góry przesądzają o wyniku wyborów na wsi.
Jeśli jednak chodzi o wybory w 2016 roku: Donald Trump miał bezprecedensowo wysoki poziom poparcia na wsi. Co do zasady, żeby wygrać wybory w USA, demokratyczny kandydat nie powinien przegrywać na wsi więcej niż dziesięcioma punktami procentowymi.
A Hillary Clinton…?
– Na wsi przegrywała z Trumpem 20-30 punktami procentowymi… Szczerze, nie wiem, jak wiele rzeczy się na to złożyło. Wiem natomiast, że kwestia „rozczarowania” i „odrzucenia nowoczesności” w odniesieniu do wyborców na prowincji jest zdecydowanie wyolbrzymiona.
Widzieliśmy to już od 2008 roku, Hilary miała problem z wiejskim wyborcą już wtedy, w prawyborach ponad dekadę temu. Słowem: jest wyjątkowo nielubiana na prowincji. Może zatem to nie jest niespodzianka, że tym razem poszło jej tak, jak poszło? Niespodzianką było to, że w mniejszych i średnich miastach, gdzie jest wielu wyborców Demokratów, Clinton wygrała tylko wśród wyborców z relatywnie dużych ośrodków regionalnych i w samych centrach populacji. Zremisowała lub przegrała z Trumpem na przedmieściach. A wszędzie, wszędzie indziej przegrała.
Bój rozegrał się więc nawet nie tyle na wsi, co właśnie na przedmieściach, które Demokraci stracili, choć nadal za swoją porażkę obwiniają wieś.
Jaki rodzaj programu musi zaproponować polityk, by zainteresować sobą wieś?
– Program nie decyduje o wszystkim. Ludzie nie głosują na program, ale na człowieka, wartości, obietnice… Ale jedna sprawa, którą niedawno zauważyli kandydaci [w prawyborach prezydenckich partii demokratycznej – przyp. red.] i zaczynają się do niej odnosić na poziomie ogólnokrajowym, to monopol w przemyśle mięsnym. Chodzi o wielkie korporacje przetwórcze, które dostarczają mięso do supermarketów, czyli na amerykańskie stoły – to są pionowo zintegrowane korporacje, które kontrolują cały proces od hodowli, przez rzeźnię, po pakowanie i dyktują ceny wszystkim małym hodowcom: niezależnie, czy chodzi o wołowinę, drób, czy wieprzowinę. Barack Obama miał się tym zająć i niewiele ruszyło się do przodu, a tyle, ile udało się uchwalić, wycofano na początku kadencji kolejnej administracji, to jest prezydentury Trumpa.
Mało kto wie, ale internet i dostęp do komunikacji jest bardzo ważnym tematem dla wyborców na wsi – a to też jest kwestia, gdzie korporacje telekomunikacyjne sprawują monopolistyczną władzę. Rynek nie może działać dobrze bez sprawnej konkurencji, a problem na wsi jest często taki, że jeżeli ludzie w mieście mają ograniczony wybór lub dostęp do jakiejś usługi, to na sto procent na wsi i na prowincji ten wybór jest jeszcze mniejszy.
A te same firmy, o których mówisz, w razie pojawienia się propozycji ustawodawczych, które zmniejszają ich quasi-monopolistyczną pozycję na prowincji, zaczynają lobbować przeciwko wszystkim kandydatom na urząd czy ubiegającym się o mandat w Kongresie, którzy mogliby takie propozycje poprzeć?
– Oczywiście. I w ten sposób w jeszcze większym stopniu ogranicza się pulę wyboru.
A co z „zielonymi” propozycjami?
– Rozwój energetyki to bardzo ważna kwestia na prowincji i osobiście nie wyobrażam sobie, żeby USA mogły pchnąć do przodu sektor odnawialnych źródeł energii bez wyraźnego i mocnego doinwestowania wsi. Panele słoneczne, farmy wiatrowe, spalarnie biomasy… każda z dróg rozwoju energetyki wymaga aktywnego udziału prowincji.
Powiem więcej: nie wyobrażam sobie, jak możemy zmierzyć się z problemem zmian klimatu bez udziału wsi.
Składowanie odpadów produkcji energii, reforestacja (ponowne zalesianie), bardziej ekologiczne sposoby produkcji jedzenia – wszystkie te rzeczy wymagają udziału regionów wiejskich i ich aktywnej roli w procesie zmiany energetyki. Historia przemysłu energetycznego w Ameryce Północnej jest w znacznej mierze historią wyzysku, którego doznawały regiony bogate w zasoby i ich mieszkańcy. Wydobycie węgla i ropy wiąże się nierozerwalnie z koszmarnym traktowaniem ludzi.
Nie powiem, że na pewno unikniemy podobnych błędów w sektorze zielonej energii, ale powiem, że powinniśmy ich uniknąć – powinniśmy zadbać o to, mając całą tę wiedzę, by transformacja energetyczna była sprawiedliwsza.
Cokolwiek by się nie działo, wydobycie węgla…
– Jest coraz mniej górników, produkcja – ta, która jest – przenosi się na zachód od tradycyjnie górniczych regionów. Ale kultura społeczności, o których mówimy, nawet jeśli są post-węglowe pod względem gospodarczym, na pewno się nie zmieniła. Oni mówią wprost, że „węgiel jest ich sposobem życia”. I nie chodzi wcale o to, że każdy pracuje na kopalni, ale o poczucie wspólnego dziedzictwa: przynależność do wspólnego „plemienia” i tożsamość związaną z tym, że górnicza historia płynie w żyłach każdej rodziny.
Mieszkańcy tego, jak mówimy, coal country (węglowej ziemi) są w uzasadniony sposób dumni z pracy swoich ojców i dziadów. Ci mężczyźni, bo w większości byli to mężczyźni, byli bardzo zdolni w tym, co robili i pracowali niezwykle ciężko. Górnik potrafił, leżąc po szyję w wodzie w ciasnym wykutym w kamieniu przesmyku, operować maszynami i narzędziami, z którymi większość z nas nie poradziłaby sobie nawet w komfortowych warunkach we własnym ogrzewanym i oświetlonym garażu.
Republikanie przedstawiają działania na rzecz klimatu i transformacji energetycznej jako „atak na węgiel”, a konkretnie atak na to dziedzictwo i tożsamość związaną z górnictwem.
To jest bardzo tendencyjne wykorzystanie spornej kwestii, bo oczywiście mieszkańcy coal country czują się przyparci do ściany, obawiają się i cierpią z powodu tego, co uważają za pogardę wobec ich tradycji i stylu życia. Tego zaś nie rozumie wielkomiejski lewicowiec czy liberałka.
Tu dochodzimy do tematu podziałów społecznych i polaryzacji politycznej na prowincji i tego, że zdaniem wielu komentatorów Ameryka poza dużymi ośrodkami jest coraz bardziej radykalna, a przynajmniej radykalne są różnice kulturowe między metropoliami a prowincją. Jak ty to widzisz?
– Bardzo dużo pisaliśmy o mediach i wsi już w… 2004 roku. I o tym, jak postępowa część debaty politycznej i lewica odpuściła sobie wieś. Liberałowie wycofali się z prowincji, media się zwinęły, więc to, co zostało, nazwano „pustyniami newsów”. Moim zdaniem jednak to wcale nie są „pustynie”, tylko nisze wypełnione ewangelikalno-prawicowym przekazem radiowych prezenterów i kaznodziejów oraz programem telewizji FOX News.
Pustka została natychmiast zapełniona?
– Tak. Z nowszych rzeczy jednak na pewno trzeba odnotować, jak mocno na mieszkańców wsi i małych miasteczek wpłynęły manipulacje w mediach społecznościowych, na Facebooku… Ale to wszystko wiemy. Na pewno problemem jest to, że w USA w ogóle nie ma publicznego nadawcy czy w ogóle medium, które dociera do całego społeczeństwa. A to dołożyło się do szoku wyborów 2016 roku. Skoro „New York Times”, CNN, „Washington Post” były jednomyślne, tym bardziej zdziwieni byli wszyscy, gdy okazało się, że wynik będzie inny od prognozowanego, a Trump zdobędzie prezydenturę. A wystarczyło rozejrzeć się wokół siebie.
W perspektywie długoterminowej amerykańska prowincja musi doczekać się bardziej różnorodnych mediów. Bo jeśli nie… Cóż, masz wielkiego informacyjnego giganta w internecie, który czerpie zyski z fake newsów i propagandy, zasysa nasze prywatne informacje i sprzedaje je podejrzanym typom, którzy robią z nimi równie podejrzane rzeczy.
To jest zabójcze dla demokracji, a – jak już powiedzieliśmy – jeśli monopol i rozpasanie korporacji jest problemem w wielkich miastach, to tylko pomyśl, jak nieporównanie trudniej mają mieszkanki i mieszkańcy miasteczka lub wsi pośrodku niczego!
Tim Marema jest absolwentem Uniwersytetu Północnej Karoliny w Chapel Hill, od 1988 roku pracował jako dziennikarz, następnie jako doradca i specjalista od rozwoju projektów społecznych na prowincji (konkretnie w regionie Appalachów). Od 2001 roku związany jest z Centrum Strategii dla Wsi, którego portal internetowy „The Daily Yonder” współprowadzi i redaguje.
Komentuj z nami świat! Czekamy na Wasze opinie i felietony (maks. 4500 znaków plus zdjęcie) przesyłane na adres: redakcja@portal.ngo.pl
Źródło: informacja własna ngo.pl
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.