Niewiarygodne, wystartowałyśmy! Fundacja FemiVoice naprawdę istnieje i DZIAŁA! Po dziewięciu miesiącach od chwili, kiedy siedziałyśmy w ogrodzie mojej przyjaciółki, chłodząc stopy w dmuchanym baseniku i rozmawiając o niedolach pięćdziesięciolatek, którymi właśnie się stałyśmy. Nie możemy uwierzyć, że to się dzieje, ale mamy twarde dowody: wpis w KRS, konto w banku, stronę www i kanały w social mediach!
Bilans tych dziewięciu miesięcy wygląda mniej więcej tak:
- setki pytań do informatorium ngo.pl – od merytorycznych: o terminy, podpisy elektroniczne i statut, po takie bardziej techniczne, zwłaszcza przy rejestracji („Ale tu się nie da tego wpisać, nie ma takiego pola…, aaa, trzeba kliknąć…., o jest, dzięki!”).
- trzy i pół miesiąca oczekiwania na KRS – nasz wniosek został odrzucony za pierwszym razem, składałyśmy poprawiony, a w tak zwanym międzyczasie zrobiłyśmy kilkadziesiąt dobrych uczynków w intencji przyspieszenia sprawy.
(tip dla zakładających fundację – choć wydaje się, że z adresu siedziby wynika, jakiemu staroście podlegacie, to i tak musicie go osobno wpisać we wniosku) - siedem wersji roboczych statutu, z większością nazw typu „ostateczna”, „ostateczna2”, „ostateczna_ostateczna”
- trzy dni dyskusji, która z nas powinna być prezeską, a która wice – przy czym każda chciała być „tą drugą” („Ty się lepiej znasz!”)
- litry wypitej kawy i jeden zepsuty ekspres (w ferworze pisania wniosku nasypałyśmy ziarna nie do tej dziurki…)
- morze znajomych, którzy na różnych etapach bezinteresownie nas wsparli: sprzętem, talentem, umiejętnościami, kibicowaniem i aktywnością w social mediach
- dwa złożone wnioski grantowe, z zerową skutecznością, ale za to ten drugi był mniej więcej w środku listy rankingowej (czyli progres!)
- nadwyrężony budżet domowy, bo wydatki są, a wpływy… patrz wyżej
Kategorie specjalne
Największe zaskoczenie: że istnieje tyle numerów PKD. I że można spędzić całe popołudnie dyskutując, który z nich jest „nasz”.
Największe rozczarowanie: komunikacja (albo bardziej jej brak) przy ogłaszaniu wyników konkursu grantowego. Najpierw termin przesunięty o dwa dni, a potem zero odpowiedzi na pytania od zaniepokojonych organizacji pod postem o przesunięciu. I ogłoszenie wyników w srodku nocy, czyli za pięć dwunasta.
Największe wyzwanie: wymyślenie nazwy fundacji – milion pomysłów, dziesięć tysięcy odrzuconych wersji i wciąż poczucie, że „to nie to”. A do tego wolne domeny www jako kryterium nr 1.
Najczęstsze zdanie: „Ej, a jakie jest to hasło do naszego wspólnego maila?”
Największe zdziwienie: że bank przy zakładaniu konta chce statut podpisany odręcznie (i skan), a nie wystarczy mu wersja z podpisami elektronicznymi. Po banku byśmy się tego akurat nie spodziewały.
Co w ciągu tych dziewięciu miesięcy było kluczowe?
Po pierwsze portal ngo.pl. Naprawdę, szczerze i bez żadnych wątpliwości: bez informacji dostępnych w portalu i – co ważniejsze – osób, z którymi mogłyśmy konsultować na bieżąco, zostałybyśmy na etapie idei.
A po drugie – zwłaszcza w kontekście pierwszych porażek (wnioski grantowe, problemy ze sprzętem, dyspozycyjność gościn do podcastów) – wiara, że to, co robimy, ma sens.
I co prawda nie jest łatwo łączyć pracę zawodową z pracą społeczną, bo znikają wolne weekendy i wieczory, ale właśnie jest sobotni wieczór, a ja jestem w domu i zapowiada się pierwsza od miesięcy leniwa niedziela! I, co chyba najważniejsze, otwieram ten nowy rozdział z osobą, którą znam (prawie) pół wieku i z którą rozumiemy się w pół słowa. Albo i bez słów.
O właśnie, o wilku mowa – przyszedł sms. „Słuchaj, my chyba musimy ogarnąć jakąś politykę RODO, nie???”
Ech… I po leniwej niedzieli.
Ale co tam, ku chwale dojrzałych kobiet! W końcu samo się nie zrobi, prawda?
Źródło: informacja własna ngo.pl