Mój kilkuletni syn był przez pewien czas miłośnikiem książeczki dla dzieci zatytułowanej „Wszyscy ziewają”. Natrafiłam na nią ostatnio, robiąc w domu porządki. A że była to akurat sobota 7 stycznia, pomyślałam, że ten tytuł obrazuje – może chwilowo? – stan polskiej dyskusji wokół pewnej ustawy, którą przegłosowano równo 30 lat wcześniej i która niejednej osobie w naszym kraju zdemolowała życie.
W Polsce uwielbiamy obchody rocznicowe i spory o historię. A jednak równa rocznica bardzo symbolicznego wydarzenia, jakim było wprowadzenie zakazu przerywania ciąży, przeszła niemal bez echa. Po kilku latach intensywnych, masowych protestów w tej sprawie temat ucichł.
Przypomnijmy jednak: 7 stycznia 1993 roku zmieniono w naszym kraju prawo dotyczące aborcji. Nowa polska demokracja pokazała polskim obywatelkom środkowy palec, dając im do zrozumienia, że są zbyt głupie i zbyt niemoralne, by decydować o własnym ciele i o macierzyństwie. Co innego parlamentarzyści.
Sejm przyjął restrykcyjną ustawę, która ograniczała prawo do aborcji do trzech wyjątkowych sytuacji: gdy ciąża jest efektem przestępstwa, gdy zagraża życiu lub zdrowiu kobiety lub w przypadku poważnych i nieodwracalnych wad płodu. W 2020 roku przepisy te zostały zaostrzone - tzw. Trybunał Konstytucyjny uznał ostatnią z przesłanek za niezgodną z Konstytucją.
Dla większości polskich polityków jest to oczywiście niewygodna historia. Rządząca partia wie, że zaostrzając dwa lata temu prawo z 1993 roku postąpiła wbrew woli większości społeczeństwa i woli omijać ten temat. Opozycja też ma swoje za uszami.
Duża część jej przedstawicieli to architekci lub przynajmniej gorący zwolennicy ustawy sprzed 30 lat. I niekoniecznie zależy im na przypominaniu, że również w 1993 roku zmiana prawa odbyła się w atmosferze gorących sporów, wbrew opinii publicznej, po zignorowaniu półtora miliona podpisów w sprawie organizacji referendum. I jeśli możemy w ogóle mówić o jakimś „kompromisie”, to między siłami prawicy i Kościoła katolickiego, wspieranymi przez środowisko lekarskie.
Gdy miesiąc temu obchodziliśmy rocznicę wprowadzenia stanu wojennego, w mediach społecznościowych furorę robiło zdjęcie wykonane na spacerniaku w Białołęce, prezentujące pięciu uwięzionych opozycjonistów. Na fotografii idą ramię w ramię, pewnym krokiem, mimo drutów kolczastych wokół patrzący śmiało przed siebie. Zdjęcie przykuwało wzrok. Ale trudno mi było dać się porwać – jedno z nazwisk postaci na zdjęciu natychmiast przypomniało mi o debacie parlamentarnej na początku lat 90. Patrzyłam na bohatera opozycji, który odzyskawszy wolność, zaangażował się mocno w ograniczanie praw kobietom.
Tak, jestem na takich ludzi wściekła. Ustawa antyaborcyjna dotknęła i wciąż dotyka bardzo wiele osób. Znamy nazwiska lub twarze niektórych z nich, jak Barbara Wojnarowska, Alicja Tysiąc, Agata Lamczak czy Izabela z Pszczyny. A życie ich i ich bliskich to nie jest żaden „temat zastępczy”.
Nie dziwi mnie jednak, że sprawa aborcji zeszła ostatnio na dalszy plan. Choć wcale nie oznacza to, że mało kogo ona obchodzi. To raczej poczucie bezsilności w rzeczywistości politycznej, gdzie afera goni aferę, a gigantyczne protesty brane są na przeczekanie. Coraz więcej ludzi ma wrażenie, że zbliżamy się do autorytaryzmu, a rządzący co chwila serwują nam pokazy władzy i bezkarności.
Można zadać sobie pytanie: jaki wpływ na standardy naszej demokracji miały jej założycielskie błędy, jak choćby pokazanie 30 lat temu milionom Polek, że można ot tak wyrzucić ich prawa do kosza? Że ważniejsze jest ułożenie się z Kościołem, doraźne interesy partyjne, upojenie nagle otrzymaną władzą?
Warto przypominać historię polskiego prawa antyaborcyjnego. Nawet, jeśli chwilowo wszyscy ziewają.
Ewa Kamińska-Bużałek – animatorka kultury, pomysłodawczyni projektów społeczno-kulturalnych, związana od lat z organizacjami pozarządowymi. Prezeska Fundacji Łódzki Szlak Kobiet. Oprowadza po Łodzi śladami kobiet.
Źródło: informacja własna ngo.pl