Cieszę się, kiedy historia kobiet wkracza do mainstreamu [felieton Kamińskiej-Bużałek]
10 lutego to rocznica wybuchu pewnego strajku, o którym przez lata milczano. Chodzi o protest tysięcy łódzkich włókniarek z 1971 roku. Pracujące w fabrykach kobiety dzięki swojej determinacji wywalczyły wówczas to, czego nie udało się uzyskać dwa miesiące wcześniej robotnikom na Wybrzeżu. Dlaczego warto wracać do tych wydarzeń?
Minęło przecież ponad pięćdziesiąt lat. Jednak (nie)pamięć o nich i zmiana, jaka dokonuje się w ostatnich latach, warte są namysłu. Skupiają jak w soczewce z jednej strony oddolne procesy odzyskiwania pamięci, a z drugiej: działania oficjalnej polityki historycznej. Polityki, której szerzenie pochłania co roku setki milionów z państwowego budżetu.
Cofnijmy się do końcówki 1970 roku. Władze wprowadzają podwyżki cen żywności. Pierwsi zaczynają protestować stoczniowcy z Trójmiasta. Manifestacje niezadowolenia przybierają na sile, dołączają robotnicy z innych miast, głównie na Wybrzeżu. Do akcji wkracza wojsko, padają strzały, giną ludzie. Dochodzi do zmian na najwyższych szczeblach władzy, ale… decyzja o podwyżce cen pozostaje w mocy. Robotnicze protesty pod hasłem Grudzień 1970 zostaną opisane w szkolnych podręcznikach do historii. O ofiarach śmiertelnych będą przypominać pomniki, niektóre odsłonięte jeszcze w okresie PRL.
Na początku lutego 1971 roku włókniarki w fabrykach w Łodzi dowiadują się, że będą zarabiać mniej. Niższe pensje w połączeniu z wyższymi cenami żywności przelewają czarę goryczy. Łódzkie robotnice tradycyjnie zarabiają znacznie mniej niż można otrzymać w innych gałęziach przemysłu. Teraz domowe budżety zupełnie przestają się spinać.
10 lutego w jednym z zakładów bawełnianych rozpoczyna się strajk, który szybko rozlewa się po Łodzi. Do protestu przystępuje ok. 55 tysięcy osób, głównie kobiet, ponieważ to one stanowią większość fabrycznych załóg.
Do miasta przyjeżdża rządowa delegacja. Premier próbuje załagodzić sytuację, mówiąc o taniejących rajstopach. Jedna z kobiet pyta, czy ma nimi nakarmić dziecko. Józef Tejchma z Biura Politycznego PZPR wspominał po latach: „Kobiety miały argumenty, fakty, swoje przeżycia (…), a my, premier, mieliśmy tylko obietnice (…) Ci, co siedzieli za stołem prezydialnym, kiedyś potężni, najważniejsi, stali się jakby słabi, stali się jakby upokorzeni. A ci, którzy byli na hali produkcyjnej, te kobiety, które strajkowały, stały się silne, mocne, potężne”. Kiedy staje się jasne, że strajkująca Łódź się nie ugnie, na szczytach władz zapada decyzja o cofnięciu podwyżek cen.
Włókniarki odniosły zwycięstwo. A jednak ich strajk nie zapisał się w pamięci zbiorowej. Nie znalazłam informacji o nim na wystawie w Europejskim Centrum Solidarności. Nie uczą o nim w szkołach. Dlaczego?
Przecież to włókniarki zmusiły władze do ustępstw. Nie było jednak ofiar śmiertelnych. Nie było uwznioślających strajk haseł: chodziło o sprawy bytowe, codzienne, przyziemne. Liderki i liderzy protestu nie potraktowali go jako trampoliny do politycznej kariery po upadku PRL, uczestniczki nie skupiły się na pielęgnowaniu pamięci. Pewnie jako kobiety miały zbyt wiele innych spraw na głowie. Zwłaszcza po transformacji ustrojowej, gdy fabryki włókiennicze zamknięto i trzeba było walczyć o przetrwanie.
Po latach coś się jednak zaczęło zmieniać. Na razie lokalnie. Do głosu doszło pokolenie, które dostrzegło w losach włókniarek istotny temat i zaczęło walczyć z niepamięcią. Powstały społeczne projekty zbierające historie mówione (m.in. stowarzyszenia Topografie), Łódzki Szlak Kobiet organizuje cieszące się dużą popularnością spacery po mieście pod wymownym hasłem „Gdzie się podziały łódzkie włókniarki?”, Marta Madejska napisała reportaż Aleja Włókniarek, o strajku z 1971 roku zaczęły wspominać mainstreamowe media. Dzięki społecznemu naciskowi w łódzkim nazewnictwie ulic pojawił się Rynek Włókniarek Łódzkich. Herstoria włókniarek okazała się ważna. Po pierwsze, opowiada o doświadczeniach naszych przodkiń i naszego miasta. Po drugie, przełamuje stereotypy, pokazując tradycje kobiecych protestów – a to coś, czego ostatnio bardzo nam potrzeba.
Wreszcie, po pięćdziesięciu latach, na murze dawnej fabryki pojawiła się na tablica upamiętniającą strajk z 1971 roku. Podpisał się pod nią Instytut Pamięci Narodowej, który ma – oględnie rzecz ujmując – wybiórcze podejście do przeszłości i jest skłonny firmować tylko wątki wpisujące się w uproszczoną wizję dziejów, skrojoną na potrzeby prawicowo-konserwatywnej polityki historycznej. W tej optyce włókniarki strajkujące w 1971 roku nie są silnymi bohaterkami kobiecymi, tylko jedną z grup walczących po stronie opozycji antykomunistycznej w PRL.
Chciałabym, aby zbiorowa pamięć o włókniarkach wykroczyła poza ramy nadane przez taką narrację. Aby nie ograniczać jej do wątków wygodnych z punktu widzenia polityki historycznej prowadzonej obecnie w Polsce.
W fabrykach włókienniczych strajkowano przecież od zarania Łodzi przemysłowej, w różnych okresach historii. Na przykład w 1905 roku pierwsze duże starcie robotników i robotnic z carskim wojskiem rozpoczęło się od próby wymierzania sprawiedliwości dyrektorowi tkalni, który molestował seksualnie kobiety. A najdłuższy strajk okupacyjny – trwający aż 108 dni – miał miejsce w 1938 roku. Przedwojennym wystąpieniom często przewodniczyły robotnice, które dziś wygumkowuje się z historii m.in. za sprawą „ustawy dekomunizacyjnej”.
Cieszę się, kiedy historia kobiet wkracza do mainstreamu. Wiem, jak bardzo brakuje nam kobiecych bohaterek w podręcznikach, mediach, przestrzeni symbolicznej. Jednak świętując małe herstoryczne zwycięstwa, nie rezygnujmy z krytycznego myślenia.
Ewa Kamińska-Bużałek – animatorka kultury, pomysłodawczyni projektów społeczno-kulturalnych, związana od lat z organizacjami pozarządowymi. Prezeska Fundacji Łódzki Szlak Kobiet. Oprowadza po Łodzi śladami kobiet.
Źródło: informacja własna ngo.pl